26.Przekleństwo Monolitu - L. Sprague de Camp.doc

(78 KB) Pobierz
PRZEKLEŃSTWO MONOLITU

Przekleństwo monolitu

L. Sprague de Camp
Lin Carter

 

W wyniku wydarzeń opisanych w opowiadaniu „Miasto czaszek”, Conan utyskuje stopień kapitana turańskiej armii. Cieszy się sławą niezwyciężonego wojaka i człowieka, na którego można liczyć w potrzebie. Jednak zamiast ciepłej posadki i lekkiej, sowicie opłacanej pracy, Conan otrzymuje od generałów króla Yildiza szczególnie ryzykowne zadania. Podczas jednej z takich misji zapuszcza się tysiące mil na wschód, do legendarnego Khitaju.


1

 

Conanowi wydawało się, że czarne, kamienne urwiska zamykają się wokół jego oddziału jak potrzask. Niepokoiły go poszarpane wierzchołki majaczące groźnie na tle nocnego nieba, iskrzącego się nielicznymi gwiazdami, błyszczącymi jak ślepia pająków obserwujących z wysoka mały obóz rozbity na płaskim dnie doliny. Nie podobał mu się również chłodny, porywisty wiatr świszczący wśród skalnych turni i rozwiewający dym obozowego ogniska. Płomienie skakały i migotały w silnych podmuchach, rzucając olbrzymie, ruchliwe cienie na granitowe głazy pobliskiej ściany wąwozu.

Po drugiej stronie obozowiska, wśród bambusowych zarośli i kęp rododendronów wznosiły się gigantyczne sekwoje, które stały tu już osiem tysięcy lat wcześniej, gdy Atlantyda niknęła w falach oceanu. Opodal kręty strumyk przepływał mrucząc cicho i z powrotem zagłębiał się w lesie. Wysoko w górze mglisty całun obłoków powoli zasnuwał szczyty skał, gasząc blask słabiej świecących gwiazd i sprawiając, że jaśniejsze z nich zdawały się płakać.

To miejsce — pomyślał Conan — cuchnie strachem i śmiercią. Miał wrażenie, że grozi im jakieś nieznane niebezpieczeństwo. Konie też to czuły: rżąc żałośnie, biły kopytami o ziemię i wpatrywały się z trwogą w ciemności za kręgiem światła. Instynktownie wyczuwały zagrożenie, tak samo jak Conan — młody wojownik z posępnych gór Cymerii. Ich zmysły były bardziej wyczulone na nieuchwytne tchnienie zła, niż zmysły wychowanych w mieście turańskich kawalerzystów, z którymi barbarzyńca przybył do tej zagubionej doliny.

Żołnierze siedzieli przy ogniu, dzieląc się ostatnimi łykami wieczornej racji wina ze skórzanych bukłaków. Jedni ze śmiechem przechwalali się, jakich to miłosnych wyczynów dokonają po powrocie w przybranych jedwabiem zamtuzach Aghrapuru. Inni, zmęczeni po długim dniu ostrej jazdy, siedzieli cicho, patrząc w ogień i ziewając. Niebawem ułożą się do snu, owinięci w swe grube opończe. Używając siodeł jako poduszek pod głowy, zalegną wokół syczącego ogniska; tylko dwóch z nich pozostanie na straży, trzymając w pogotowiu swoje potężne hyrkańskie łuki. Oni nie wyczuwali czającego się wokół niebezpieczeństwa.

Conan oparł się plecami o najbliższą sekwoję i owinął szczelnie opończą, broniąc się przed wilgotnym podmuchem. Chociaż kawalerzyści byli rośli i dobrze zbudowani, Cymeryjczyk przewyższał o pół głowy każdego z nich, a w porównaniu z jego barczystą sylwetką wydawali się cherlakami. Prosto przycięta, czarna grzywa barbarzyńcy wymykała się spod spiczastego, owiniętego turbanem hełmu, a w poznaczonej bliznami twarzy głęboko osadzone, niebieskie oczy odbijały blask ogniska.

Pogrążony w jednym ze swych napadów ponurej melancholii, Conan przeklinał króla Yildiza — pełnego dobrych chęci, lecz słabego monarchę Turanu, który wyprawił go w tę daleką podróż. Rok z górą minął od chwili, gdy poprzysiągł wierność turańskiemu władcy. Sześć miesięcy wcześniej miał szczęście zaskarbić sobie królewskie łaski; z pomocą kompana, kuszyckiego najemnika, Jurny, wybawił córkę Yildiza, Zosarę, z rąk szalonego króla–boga Meru. Przyprowadzili prawie nietkniętą księżniczkę narzeczonemu chanowi Kujali z koczowniczego szczepu Kuigar. Conan powrócił do wspaniałej stolicy Turanu, a przepełniony wdzięcznością król okazał swą hojność. Obaj z Jumą zostali awansowani na kapitanów turańskiej armii. Juma otrzymał jednak intratne stanowisko dowódcy Gwardii Królewskiej, a Conana nagrodzono jeszcze trudniejszą i bardziej niebezpieczną misją. Wspominając teraz te wydarzenia, kwaśno myślał o owocach sukcesu.

Yildiz powierzył Cymeryjczykowi list do króla Shu — władcy Kusanu, małego państewka w zachodnim Khitaju. Na czele czterdziestu doświadczonych żołnierzy Conan wyruszył w daleką podróż. Przemierzyli setki staj nagiego stepu Hyrkanii i okrążyli podnóża wyniosłych gór Talakmas. Przebyli smagane wiatrem pustynie i wilgotne dżungle otaczające tajemnicze królestwo Khitaju, najdalej na wschód położoną ziemię, o jakiej słyszeli mieszkańcy Zachodu.

Dotarłszy w końcu do Kusanu, Conan znalazł czcigodnego króla Shu wspaniałym gospodarzem i mądrym władcą. W czasie, gdy Cymeryjczyk i jego wojownicy sycili się egzotycznymi potrawami i trunkami oraz wdziękami chętnych konkubin, król wraz ze swymi doradcami zdecydował się przyjąć ofertę Yildiza i podpisał pakt o wzajemnej przyjaźni i handlu. Tak więc mądry, stary monarcha wręczył Conanowi zwój wyszywanego złotem jedwabiu, na którym zapisano pokrętnymi ideogramami Khitaju i zgrabnym, skośnym pismem hyrkańskim ceremonialną odpowiedź i pozdrowienia. Oprócz jedwabnej sakiewki pełnej złota, król Shu przydzielił Cymeryjczykowi przewodnika — wysokiego rangą dworzanina — by odprowadził poselstwo aż do zachodniej granicy Khitaju. Conanowi nie podobał się ten szlachcic. Udzielny książę Feng był szczupłym, schludnym, fircykowatym człowieczkiem, o miękkim, sepleniącym głosie. Nosił dziwaczny, jedwabny strój, nieodpowiedni do konnej jazdy i trudów obozowiska, a swą wykwintną postać zlewał obficie mocnymi perfumami. Nigdy nie brudził swych delikatnych rąk o długich, wypielęgnowanych paznokciach, obozowymi pracami. Dwaj służący, których wziął ze sobą, byli zajęci dzień i noc, zapewniając wygodę jego dostojności. Conan z pogardą spoglądał na Khitajczyka, którego skośne oczy i mruczący głos przypominały mu kota. Często powtarzał sobie w duchu, że trzeba uważać, czy to małe książątko nie szykuje jakiejś zdrady. Z drugiej strony zazdrościł skrycie Khitajczykowi wykwintnych manier i osobistego wdzięku. Z tego powodu jeszcze bardziej pogardzał księciem; bo choć służba w szeregach turańskiej armii nadała Cymeryjczykowi trochę poloru, to w głębi duszy pozostał nadal szorstkim, gburowatym barbarzyńcą. Taak, będzie musiał uważać na tego chytrego, małego Fenga…


2

 

 Czy nie przeszkadzam w głębokich rozmyślaniach szlachetnie urodzonemu dowódcy? — zamruczał łagodny głos.

Conan drgnął i odruchowo chwycił za rękojeść swego miecza, nim rozpoznał księcia, owiniętego po same uszy w obszerny płaszcz z jasnozielonego aksamitu. Zdusił cisnące się na usta przekleństwo, przypominając sobie o swych poselskich obowiązkach. Zamienił obelgę w uprzejme powitanie, które nie brzmiało jednak przekonująco.

 Może szlachetny kapitan cierpi na bezsenność? — pytał Feng, wydając się nie zauważać nieuprzejmości zagadniętego. Książę mówił płynnie po hyrkańsku, co było główną przyczyną, dla której przydzielono go jako przewodnika Conanowi, tylko powierzchownie znającemu język khitajski.

 Moja osoba ma szczęście posiadać najwspanialszy lek przeciw bezsenności — mówił Feng. — Utalentowany aptekarz przyrządził go według starodawnego przepisu; wyciąg z pączków lilii z cynamonem i zaprawiony nasionami maku.

 Nie, nie — warknął Conan. — Dzięki ci, książę, ale to raczej to przeklęte miejsce tak na mnie działa. Jakieś dziwne przeczucie nie daje mi zasnąć, choć po długim dniu konnej jazdy powinienem lec zmęczony jak smarkacz po pierwszej nocy miłosnych hulanek.

Książę skrzywił się prawie niedostrzegalnie na nieokrzesane słowa Cymeryjczyka — a może tylko tak się wydawało w migoczącym świetle ogniska? W każdym razie odparł gładko:

 Myślę, że rozumiem powód niepokoju wspaniałego dowódcy. Takie niepokojące wrażenia nie są czymś niezwykłym w tym… hm… owianym legendą miejscu. Zginęło tu wielu mężów…

 Pole bitwy, co? — mruknął Conan domyślnie.

Książę wzruszył wąskimi ramionami.

 Nie, nic takiego, mój dzielny przyjacielu z Zachodu. To miejsce znajduje się nieopodal grobowca starożytnego króla mego kraju — słynnego Hsia z Kusanu. Kazał ściąć wszystkich żołnierzy swojej gwardii królewskiej i pogrzebać ich głowy razem z nim, aby ich dusze mogły nadal mu służyć w przyszłym świecie. Jednak przesąd głosi, że duchy tych gwardzistów pozostały w dolinie i nocami maszerują jak na paradzie, tam i z powrotem.

Cichy głos zniżył się jeszcze bardziej. — Legenda mówi także, że wraz z władcą złożono do grobu wspaniały skarb, składający się ze złota i drogich kamieni. Jestem pewny, że opowieść jest prawdą.

Barbarzyńca nadstawił uszu.

 Złoto i klejnoty? Odnaleziono ten skarb?

Khitajczyk obrzucił go wzgardliwym spojrzeniem skośnych oczu. Później, jak gdyby podejmując jakąś decyzję, odparł:

 Nie, szlachetnie urodzony Conanie, ponieważ nikt nie zna dokładnie miejsca ukrycia skarbu. Nikt, prócz jednego człowieka.

Teraz Cymeryjczyk zainteresował się już zupełnie wyraźnie.

 Kto je zna? — zapytał chrapliwie.

 Moja osoba, oczywiście — uśmiechnął się Feng.

 Na Kroma i Erlika! Skoro wiesz, gdzie ukryte są te bogactwa, dlaczego jeszcze ich nie wykopałeś?

 Moich rodaków przepełnia zabobonny lęk przed klątwą wiszącą nad grobem starego króla i obawiają się monolitu z czarnego kamienia, jaki tam stoi. Dlatego nigdy nie mogłem nikogo namówić, by mi pomógł w wydobyciu skarbu.

 Dlaczego sam tego nie zrobiłeś?

Książę rozłożył bezradnie ręce.

 Potrzebowałem godnego zaufania pomocnika, który strzegłby mnie przed wrogami. Jakiś człowiek lub zwierz mógłby mnie napaść w czasie poszukiwań. Co więcej, będzie trzeba kopać, podważać i dźwigać… Szlachcicowi, takiemu jak ja, brak tężyzny do surowych, fizycznych wysiłków. Wysłuchaj mnie teraz, dzielny panie! Moja osoba przyprowadziła szacownego dowódcę do tej doliny nie przypadkiem, lecz celowo. Gdy usłyszałem, że Syn Niebios życzy sobie, bym towarzyszył dzielnemu dowódcy w drodze na zachód, pochwyciłem skwapliwie sposobność. To polecenie zaprawdę przyszło jak dar Niebios, bo dzięki boskiej opatrzności Wasza Wysokość posiada siłę trzech zwykłych ludzi, a ponadto, jako urodzony na Zachodzie cudzoziemiec, naturalnie nie podziela przesądnych obaw moich rodaków. Czy moje przypuszczenia są słuszne?

Conan potwierdził to:

 Nie lękam się ani bogów, ani ludzi, ani demonów, a już najmniej dawno zmarłego króla. Mów dalej, książę Feng!

Książę przysunął się bliżej, jego głos opadł do ledwie dosłyszalnego szeptu.

 Mój panie, plan jest taki. Jak mówiłem, moja niegodna osoba przywiodła cię tutaj, ponieważ sądziła, że jesteś tym, kogo potrzebuje. Zadanie jest łatwe dla kogoś tak silnego jak ty. W moim bagażu mam narzędzia do kopania. Chodźmy natychmiast, a za godzinę będziemy bogaci ponad wszelkie wyobrażenie!

 Dlaczego nie zabrać paru moich żołnierzy do pomocy? — ociągał się Conan. — Albo twoich służących? Z pewnością przydadzą się, by przenieść łup do obozu!

Feng potrząsnął ulizaną głową.

 Nie, nie szacowny wspólniku! Skarb składa się z dwóch niedużych skrzynek ze szczerego złota, pełnych szlachetnych kamieni niezwykłej wartości. Każdy z nas zdobędzie bajeczną fortunę! Dlaczego mamy dzielić się z innymi? Ponieważ sekret należy do mnie, mam oczywiście prawo do połowy skarbu. Jeśli jesteś tak szczodry, by podzielić swoją połowę między twych czterdziestu wojowników… Musisz sam zdecydować.

Nie potrzeba było dłużej namawiać Conana, by zgodził się na plan księcia. Król Yildiz płacił nędznie i zwykle zalegał z wypłatą żołdu. Jak do tej pory wynagrodzeniem Cymeryjczyka za ciężką służbę dla władcy Turanu było wiele niezobowiązujących słów uznania i bardzo mało brzęczącej monety.

 Idę przynieść sprzęt do kopania — szepnął Feng. — Powinniśmy opuścić obóz oddzielnie, by nie budzić podejrzeń. Gdy ja pójdę wypakować narzędzia, ty włóż zbroję i weź broń.

Conan zmarszczył brwi.

 Dlaczego miałbym potrzebować broni do wykopywania szkatułek?

 Och, wielmożny panie! Te góry kryją wiele niebezpieczeństw. Tu ryczy straszliwy tygrys, dziki lampart, groźny niedźwiedź i szalony bawół, nie wspominając o włóczących się bandach prymitywnych łowców! Ponieważ khitajski szlachcic nie jest ćwiczony w użyciu broni, wasza potężna wysokość musi być przygotowany do walki za dwóch. Wierz mi, szlachetny kapitanie, wiem co mówię!

 No dobrze — rzekł niechętnie Cymeryjczyk.

 Wspaniale! Wiedziałem, że tak nieprzeciętny umysł jak twój nie oprze się sile mych argumentów. A teraz rozstańmy się, by o wschodzie księżyca spotkać się znowu — w głębi doliny. Zobaczymy się za jakieś dwie godziny od tej chwili; to nam da dość czasu na wyprawę.


3

 

Noc stawała się coraz ciemniejsza, a wiatr coraz zimniejszy. Niepokojące poczucie zagrożenia, jakiego Conan doznał wjeżdżając o zachodzie słońca do tej zapomnianej przez bogów doliny, teraz wróciło z pełną siłą. Podążając cicho obok maleńkiego Khitajczyka, Cymeryjczyk rzucał w ciemność czujne spojrzenia. Z obu stron pionowe ściany skalne zbliżały się do siebie tak, że w końcu między wyniosłym urwiskiem a brzegiem strumyka, który bulgocząc przepływał przez wąwóz, pozostało dość miejsca tylko dla jednego człowieka. W górze, nad szczytami wbijających się w nieboskłon czarnych turni, na mglistym niebie pojawiła się słaba poświata, opalizująca perłowo. Wschodził księżyc.

Ściany wąwozu rozsunęły się niebawem i obaj mężczyźni wyszli na rozległą równinę pokrytą miękką, zieloną murawą. Strumień skręcał w prawo i szemrząc znikał wśród porastających brzegi paproci.

Nad poszarpanymi wierzchołkami wzgórz unosił się już blady sierp księżyca, W zamglonym powietrzu jego blask wydawał się dobywać spod wody. Przyćmione, tajemnicze światło padało na wznoszący się wprost przed przybyszami niewysoki pagórek o regularnym kształcie. W oddali stała ciemna ściana lasu porastającego wzgórza.

Na widok oblanego srebrnym blaskiem pagórka, Cymeryjczyk zapomniał o złych przeczuciach. Tam oto stał monolit, o którym mówił Feng. Gładka, posępnie lśniąca kolumna z ciemnego kamienia wznosiła się ze szczytu pagórka i wzbijała w górę, ginąc we mgle wiszącej nad ziemią. Wierzchołek kolumny był zaledwie niewyraźną, rozmazaną plamą. Gdzieś tutaj, jak twierdził książę, znajdował się grobowiec dawno zmarłego króla Hsia. Skarb najprawdopodobniej zakopano pod kolumną albo obok niej. Zaraz się okaże, gdzie…

Z otrzymanymi od Fenga narzędziami na ramieniu Conan przedarł się przez kępy gęstych, giętkich rododendronów i ruszył na szczyt wzgórza. Zatrzymał się, by pomóc swemu małemu wspólnikowi. Po krótkiej chwili wygramolił się na górę. Przed nimi wznosiła się kolumna.

Wzgórze — pomyślał Conan — zostało chyba usypane przez ludzi, tak jak to robiono czasem w jego ojczystym kraju nad szczątkami wielkich wodzów. Jeżeli skarb leży na spodzie takiego kopca, trzeba będzie kopać więcej niż jedną noc…

Z głośnym przekleństwem Cymeryjczyk ścisnął mocniej w dłoniach łopatę i łom. Jakaś niewidzialna siła pochwyciła je i ciągnęła w kierunku kolumny. Odchylił się w przeciwną stronę, trzymając kurczowo narzędzia, aż potężne mięśnie wybrzuszyły mu się pod kolczugą. Mimo to centymetr po centymetrze tajemnicza moc przyciągała oba przedmioty do monolitu. Zrozumiał, że nie wygra i wypuścił narzędzia, które wyfrunęły mu z rąk, z donośnym trzaskiem uderzyły o kamień i przywarły do kolumny. Jednak w trakcie tych zmagań Conan również dostał się w zasięg działania siły, która teraz ciągnęła go za kolczugę, tak jak przedtem przyciągała łopatę i łom. W jednej chwili miotający się i przeklinający Conan rąbnął plecami w monolit z zapierającym dech w piersi impetem. Plecami ciasno przywarł do kolumny; także jego ramiona, tkwiące w krótkich rękawach kolczugi, okryta spiczastym hełmem głowa i zawieszony u pasa miecz, przylgnęły do czarnego kamienia. Cymeryjczyk szarpnął się, ale stwierdził, że nie zdoła rozerwać niewidzialnych więzów.

 Co to za diabelska sztuczka, ty zdradliwy psie? — wykrztusił.

Uśmiechnięty i niewzruszony Feng podszedł do unieruchomionego barbarzyńcy, najwidoczniej nie podlegając działaniu tajemniczej siły. Wyjął jedwabną chustkę z szerokiego rękawa swego luźnego płaszcza, zaczekał, aż Conan otworzy usta do krzyku i zręcznym ruchem wepchnął w nie kłąb jedwabiu. Gdy Cymeryjczyk dławił się i gryzł knebel, mały człowieczek zawiązał ciasno chustkę. Conan stał nieruchomo, cicho sapiąc i rzucając drwiąco uśmiechniętemu księciu mordercze spojrzenia.

 Przebacz mi mój podstęp, o szlachetnie urodzony dzikusie! — wyseplenił Feng. — Moja osoba musiała spreparować jakąś interesującą opowieść, odwołującą się do twej prymitywnej żądzy złota, żeby zwabić cię tutaj samego.

Z wściekłością w oczach Conan targnął się całą mocą swego potężnego ciała w niewidzialnych pętach. Daremnie — był bezradny. Krople potu spływały mu po czole i przemoczyły bawełniany kaftan pod kolczugą. Próbował krzyczeć, lecz spod knebla wydobywały się tylko sapania i bulgoty.

 Ponieważ, mój drogi kapitanie, twoje życie dobiegło przeznaczonego mu kresu — ciągnął Feng — byłoby nieuprzejmością z mojej strony nie wyjaśnić swojego postępowania. Tak więc twój duch będzie mógł podążyć do piekła barbarzyńców w pełni świadomy przyczyn twej klęski. Wiedz, że dwór Jego Miłej, lecz Głupiej Wysokości króla Kusanu jest podzielony na dwa obozy. Jeden z nich — Stowarzyszenie Białego Pawia — z radością wita kontakty z zachodnimi barbarzyńcami. Drugi — Związek Złotego Bażanta — brzydzi się wszelkimi powiązaniami z tymi zwierzakami. Ja, oczywiście, należę do bezinteresownych patriotów Złotego Bażanta. Chętnie oddałbym życie, by udaremnić ten tak zwany traktat, bo inaczej kontakt z barbarzyńcami skazi naszą piękną kulturę i zepsuje boski ład naszego systemu społecznego. Na szczęście takie najwyższe poświęcenie wydaje się niepotrzebne. Mam tu ciebie, przywódcę bandy cudzoziemskich diabłów, a na twoim karku wisi traktat, który Syn Niebios podpisał swą niezgrabną, nieoświeconą ręką.

Mówiąc to, mały książę wyciągnął spod kolczugi Cymeryjczyka tuleję z kości słoniowej, zawierającą dokumenty. Odpiął łańcuszek, na którym wisiała i wetknął ją w jeden ze swych obszernych rękawów, dodając ze złośliwym uśmiechem:

 Jeśli chodzi o wiążącą cię siłę, nie będę próbował wyjaśnić jej subtelnej natury twemu dziecinnemu rozumkowi. Wystarczy, jeśli wyjaśnię, że substancja, z której wyciosano ten monolit, ma dziwną właściwość: z nieprzezwyciężoną mocą przyciąga żelazo i stal. Tak więc nie obawiaj się — nie jesteś więźniem niegodziwego maga.

Conana niezbyt pokrzepiły te wiadomości. Widział kiedyś w Aghrapurze sztukmistrza podnoszącego gwoździe kawałkiem ciemnoczerwonego kamienia i podejrzewał, że trzymająca go siła jest tego samego rodzaju. Ponieważ jednak nigdy nie słyszał o magnetyzmie — i tak uważał to za czarną magię.

 Ażebyś nie żywił złudnych nadziei, że wybawią cię twoi ludzie — rzekł Feng — powiem ci, że o tym też pomyślałem. W tych górach mieszkają Jagowie — prymitywny szczep łowców głów. Zwabieni blaskiem obozowego ogniska, zgromadzą się na krańcu doliny i uderzą o świcie. To ich niezmienny zwyczaj. Mam nadzieję, że wtedy będę już daleko stąd. Jeśli mnie również złapią… no cóż, człowiek musi kiedyś umrzeć. Wierzę, że umrę z godnością, w sposób odpowiedni dla kogoś mojej rangi i kultury. Jestem pewien, że moja głowa byłaby wspaniałą ozdobą w chacie Jagów. Tak więc, mój dobry barbarzyńco — żegnaj. Przebaczysz mej osobie, że odwróci się do ciebie plecami w tych ostatnich chwilach. Twoja śmierć to w pewnym sensie strata i nie bawiłoby mnie jej oglądanie. Gdybyś dostąpił zaszczytu khitajskiego wychowania, mógłbyś być u mnie wspaniałym sługą — no, powiedzmy strażnikiem. Jednak jest jak jest.

Z szyderczym pożegnalnym ukłonem Khitajczyk wycofał się na zbocze pagórka. Conan zastanawiał się, czy książę miał zamiar zostawić go uwięzionego przy kolumnie, aż zginie z głodu i pragnienia. Jeżeli jego żołnierze zauważą nieobecność swego dowódcy przed świtem, może będą go szukać. Jednak skoro wykradł się z obozu nie zostawiając żadnej wiadomości, nie będą wiedzieli, czy ogłosić alarm, czy nie. Gdyby tylko mógł im dać znać, przetrząsnęliby okolicę i szybko rozprawili się ze zdradliwym małym księciem. Ale jak im dać znać?

Ponownie targnął z całej siły niewidzialnymi więzami — bez skutku. Mógł poruszać rękami do łokci, nogami do kolan, a nawet nieco obrócić głowę, ale reszta jego okrytego kolczugą ciała była mocno przyciśnięta do kolumny.

Księżyc zaświecił jaśniej. Conan zauważył pod swymi stopami i wszędzie dookoła porozrzucane szczątki innych ofiar. Kupy ludzkich kości i zębów walały się jak śmieci; musiał po nich deptać, gdy tajemnicza moc przyciągała go do kamienia. Zaniepokoił go fakt, że szczątki były dziwnie odbarwione. Przyglądając się uważniej dostrzegł, że kości wydają się wytrawione, jak gdyby jakiś żrący płyn rozpuścił ich gładkie powierzchnie ukazując gąbczastą strukturę. Cymeryjczyk obrócił głowę, szukając sposobu ucieczki. Wydawało się, że aksamitnousty Khitajczyk mówił prawdę. Conan dostrzegł metalowe przedmioty przytrzymywane przez niewidzialną siłę przy dziwnie poplamionym i chropowatym kamieniu monolitu. Po lewej ręce widział hełm przeżarty rdzą oraz swoją łopatę i łom, a po drugiej stronie przywarł do słupa zardzewiały sztylet. Cymeryjczyk jeszcze raz wytężył wszystkie siły…

Z dołu dobiegł niesamowity, piskliwy, szarpiący nerwy dźwięk. Wytężając wzrok, Conan dojrzał Fenga, który nie odszedł daleko. Książę siedział w trawie u stóp pagórka i grał na flecie. Poprzez ostry pisk Conan posłyszał słaby, mlaszczący dźwięk, który zdawał się dochodzić z góry. Naprężając mięśnie potężnego karku Cymeryjczyk wykręcił głowę, by spojrzeć w górę. Cal po calu spiczasty, turański hełm przesuwał się po kamieniu. Nagle krew zastygła w żyłach więźnia. Mgła otaczająca wierzchołek pylonu rozwiała się. Blade promienie księżyca padały na nieforemny, ohydny kształt przyczajony na szczycie kolumny i przechodziły przez jego półprzeźroczyste ciało. Twór — przypominający kawał drgającej galarety — ożył. Księżycowy blask oblewał wilgotne, odrażające, rozdęte ciało, pulsujące gwałtownie jak wielkie, żywe serce.


4

 

Na oczach zdjętego zgrozą Conana mieszkaniec monolitu wypuścił w dół galaretowatą, macającą wypustkę. Oślizła macka poczęła pełznąć ku niemu po powierzchni kolumny. Cymeryjczyk zrozumiał, skąd wzięły się plamy na chropowatym kamieniu. Wiatr się zmienił i zabłąkany podmuch przyniósł nozdrzom barbarzyńcy mdlący smród. Teraz wiedział już, dlaczego rozrzucone wokół kości miały taki dziwny wygląd. Ze strachem, który niemal odebrał mu odwagę, Conan pojął, że galaretowaty stwór wydzielał płyn trawiący ofiary. Przelotnie zastanowił się, ilu ludzi w ciągu minionych wieków stało na jego miejscu, uwięzionych przy kolumnie, bezsilnie oczekujących na palące dotknięcie ohydnego potwora, który teraz opuszczał się ku niemu. Może przyzywał go dźwięk fletu, a może zapach ofiary wabił go na biesiadę. Obojętne, czym powodowany, stwór wolno, centymetr po centymetrze, przesuwał się po kolumnie w kierunku Conana. Spływając w dół wyciągał oślizłe, galaretowate wypustki.

Rozpacz wlała nowe siły w ściśnięte mięśnie barbarzyńcy. Szarpnął się w bok, wytężając całe ciało, by wyrwać się z niewidzialnego uścisku. Ku swemu zdziwieniu w wyniku jednego z ruchów przesunął się częściowo wokół kolumny. Tak więc więzy, które go trzymały, pozostawiały trochę swobody! Wiedział, że w ten sposób nie mógłby długo unikać prześladowcy, ale nasunęło mu to pewną myśl. Ostatni ruch zbliżył go do sztyletu, który dostrzegł wcześniej. Teraz jego rękojeść wpijała mu się w żebra. Obleczone w kolczugę ramię nadal było przyciśnięte do kamienia, lecz przedramię i dłoń miał wolne. Czy zdoła zgiąć rękę na tyle, by pochwycić rękojeść sztyletu?

Centymetr po centymetrze wyciągnął rękę. Kolczuga tarła o powierzchnię kamienia, pot zalewał mu oczy. Wolno i mozolnie dłoń przesuwała się ku rękojeści. Urągliwy dźwięk fletu Fenga doprowadzał go do szału, a paskudny smród śluzowatego potwora wywoływał mdłości.

Dotknął sztyletu i już po chwili mocno trzymał rękojeść. Gdy szarpnięciem oderwał broń od monolitu, przeżarte rdzą ostrze złamało się z ostrym brzękiem. Zerkając w bok dojrzał, że około dwie trzecie klingi pozostało przyciśnięte do kamienia. Pozostała część sterczała z rękojeści. Conan miał teraz w garści znacznie mniej żelaza przyciąganego przez kolumnę i napinając mięśnie mógł utrzymać sztylet z dala od jej powierzchni. Jednym rzutem oka ocenił, że ułamek klingi, jaki mu pozostał, wyglądał na ostry. Mięśnie dygotały mu z wysiłku, gdy z trudem utrzymując narzędzie w ręce, przytknął ostrze do rzemieni przytrzymujących razem dwie połówki kolczugi. Ostrożnie zaczął piłować skórzane więzy zardzewiałym ostrzem. Każdy ruch był torturą. Ręka, zgięta w nienaturalnej pozycji, bolała i zaczynała drętwieć. Poszczerbione, cienkie i łamliwe ostrze starego sztyletu mogło się złamać przy lada gwałtowniejszym ruchu, pozostawiając go bezradnym. Z niesłychaną ostrożnością ciął oporne rzemyki, starając się nie zwracać uwagi na nasilający się smród i mlaszczące dźwięki, towarzyszące zbliżaniu się potwora.

Nagle poczuł, że rzemień pęka. Targnął z całej siły. Rzemyk wysunął się przez oczka kolczugi tak, że rozpięła się na jednym boku. Wyswobodził ramię i pół ręki, gdy poczuł lekkie uderzenie w głowę. Smród stał się wprost obezwładniający — niewidoczny napastnik dotarł do niego i oparł się o hełm. Cymeryjczyk wiedział, że galaretowata wypustka obmacuje powierzchnię szyszaka, szukając łupu. W każdej chwili żrący płyn mógł mu oblać twarz…

Conan gwałtownie wyrwał ramię z rękawa. Wolną ręką odpiął pas z mieczem i pasek swego hełmu. W jednej chwili wyrwał się ze śmiertelnego uścisku swej zbroi, pozostawiając ją rozpłaszczoną na kamieniu razem z mieczem i narzędziami. Zatoczył się i przez chwilę stał na uginających się nogach. Księżyc tańczył mu przed oczami. Oglądając się, dostrzegł, że galaretowaty kształt oblał już cały hełm. Zawiedziony stwór wysuwał wyrostki na boki, macając w daremnym poszukiwaniu łupu.

Z dołu oblanego wodnistą poświatą stoku nadal dobiegał demoniczny pisk. Feng siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie, rzępoląc na flecie, pogrążony w nieludzkiej ekstazie. Conan zerwał i odrzucił knebel. Skoczył — i jak lampart spadł na małego księcia. Potoczyli się razem po zboczu niczym kłąb splątanych kończyn. Cios w skroń zakończył nierówną walkę. Cymeryjczyk wymacał w szerokim rękawie Fenga tuleję zawierającą traktat i odebrał mu ją. W chwilę później ruszył z powrotem na szczyt pagórka, wlokąc Khitajczyka ze sobą. Dotarłszy do podnóża monolitu uniósł zdrajcę w powietrze. Widząc, co go czeka, książę wydał wysoki przeraźliwy wrzask, który urwał się nagle, gdy Conan cisnął nim o kolumnę. Ciało Fenga uderzyło o kamień i osunęło się na ziemię. Cios, który pozbawił Khitajczyka przytomności, był dla niego dobrodziejstwem; nigdy nie poczuł oślizłego dotknięcia mieszkańca monolitu i szklistych wypustek macających po jego twarzy.

Conan patrzył przez chwilę posępnie. Twarz Fenga stała się niewyraźną plamą, gdy otoczyła ją drgająca, galaretowata masa. Nagle ciało zniknęło, obnażając nagą czaszkę o wyszczerzonych w upiornym uśmiechu zębach. Odrażające cielsko potwora przybrało gwałtownie różową barwę.


5

 

Conan szedł z powrotem na sztywnych nogach. Za nim pozostał otulony dymem i szkarłatnym płaszczem płomieni monolit, jak gigantyczna pochodnia na tle jaśniejącego nieba.

Wzniecenie ognia przy pomocy krzesiwa i hubki zajęło Cymeryjczykowi tylko krótką chwilę. Odchodząc spoglądał z ponurą satysfakcją, jak oleista tkanka śluzowatego stwora płonęła dymiąc i kurcząc się w bezgłośnej agonii. Niech spłoną obaj — myślał — ten półstrawiony zdradziecki pies i jego ohydny ulubieniec!

Zbliżając się do obozu zobaczył, że jeszcze nie wszyscy jego żołnierze udali się na spoczynek. Kilku stało, patrząc z zaciekawieniem na odległą łunę. Na jego widok zarzucili go pytaniami wołając:

 Gdzie byłeś, kapitanie? Co to za pożar? Gdzie książę?

 Hej, wy, zakute łby! — ryknął Conan wkraczając w krąg światła. — Obudźcie resztę i siodłajcie konie do drogi! Napadli na nas Jagowie, łowcy głów. Mogą tu być w każdej chwili! Dostali księcia, ale mnie udało się uciec! Khusro! Mulai! Zwijać się, jeżeli nie chcecie, by wasze głowy zawisły w ich diabelskich chatach! I — na Kroma! — mam nadzieję, że zostało dla mnie trochę wina!

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin