Masterton Graham - Matka z wynalazku.rtf

(39 KB) Pobierz
Matka z wynalazku

Matka z wynalazku

 

Zostawił ją siedzącą na słonecznym tarasie, pod kwitnącą wiśnią, której płatki miękko spadały wokół niej, jak konfetti w dniu jej ślubu — dawno temu.

Miała teraz siedemdziesiąt pięć lat, siwe włosy, zwiędłą szyję i oczy o barwie rozmokłych irysów. Ubierała się jednak elegancko, w sposób jaki David pamiętał od dzieciństwa. Nosiła naszyjniki z pereł i jedwabne suknie, i wciąż jeszcze była bardzo piękna.

Pamiętał, jak jego ojciec tańczył z nią i opowiadał, że była „królową Warszawy”, najbardziej oszałamiającą kobietą, jaką wydała Polska, kraj słynący z pięknych kobiet.

„Nie ma kobiety, która mogłaby się równać z twoją matką, i nigdy takiej nie będzie” — powiedział jego ojciec w dniu swoich osiemdziesiątych pierwszych urodzin, kiedy spacerowali wzdłuż Tamizy, u stóp wysokiego wzgórza, na którym stał hotel Cliveden. Nad wodą latały ważki, słychać było okrzyki wioślarzy i radosne piski jakiejś dziewczyny. Trzy dni później jego ojciec umarł spokojnie we śnie.

Brązowe, zamszowe buty Davida zachrzęściły na żwirze. Bonny czekała w jego podniszczonym, niebieskim, otwartym MG, malując sobie wargi intensywnie różową szminką i przeglądając się w lusterku wstecznym samochodu. Bonny była jego drugą żoną — młodszą od niego o jedenaście lat — blondynką o dziecinnej twarzy, wesołą i totalnie różniącą się od Anny, jego pierwszej żony, która była brunetką, bardzo poważną i w jakiś sposób nędzną. Jego matka nie zaaprobowała Bonny. Mówiła o niej rzadko, stwierdzając, że jest całkowicie źle wychowana, gdyż odebrała rodzinie kochającego męża. Matka twierdziła, że małżeństwo jest święte, nawet wtedy, gdy zamienia się w piekło.

 Twój ojciec powiedziałby ci parę przykrych słów, Davidzie — oświadczyła urażona, patrząc na niego bez zmrużenia oka. Głowę miała przechyloną na jedną stronę, a jej palce pieściły diamentowy pierścionek zaręczynowy i obrączkę ślubną. — Twój ojciec mówił, że mężczyzna powinien być wierny kobiecie, i tylko jednej kobiecie.

 Ojciec cię kochał, mamo. Łatwo było mu tak mówić. Ja w ogóle nie kochałem Anny.

 Więc dlaczego się z nią ożeniłeś, po co miałeś z nią dzieci, a potem zadałeś jej takie cierpienia?

Tego David do tej pory nie wiedział. Annę poznał w college’u i po prostu się pobrali. To samo przydarzyło się tuzinowi jego przyjaciół. Po dwudziestu latach siedzieli w swoich hipotecznych domach na peryferiach, wyglądali przez okna i myśleli o tych wszystkich roześmianych, złotonogich dziewczynach, z którymi powinni byli się ożenić.

Wiedział natomiast, że kocha Bonny w sposób, w jaki nigdy nie kochał Anny. W Bonny po raz pierwszy ujrzał to samo, co ojciec zobaczył w jego matce. Ujmujący, niemal anielski wygląd, nieprzepartą kobiecość, miękkość skóry, połysk włosów. Mógł godzinami siedzieć i patrzeć, jak przy rysownicy maluje wzory tapet. Mógłby obserwować ją bezustannie… gdyby to zapewniało im utrzymanie.

 Jak się czuje? — spytała Bonny, kiedy David wsiadał do samochodu. Był wysoki i bardzo angielski w swoim rdzawym swetrze i sztruksowych spodniach. Po matce odziedziczył głęboko osadzone, polskie oczy i gładkie włosy, ale jego angielskość uwidaczniała się ponad wszelką wątpliwość w długiej, przystojnej twarzy, podobnej do twarzy ojca, i w zaciekłym uporze jeżdżenia najmniejszymi samochodami sportowymi, mimo że miał sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu.

 Dobrze — powiedział, uruchamiając silnik. — Chciała wiedzieć, gdzie poszłaś.

 Mając nadzieję, że poszłam sobie na zawsze, jak sądzę?

Zatoczył szeroki łuk i pojechał wzdłuż długiej alei strzyżonych lip, od których wzięła się nazwa The Limes Retirement Home.

 Ona już nie chce, byśmy z sobą zerwali — rzekł David. — Wie, jaki jestem szczęśliwy.

 Może na tym właśnie polega problem. Może myśli, że im dłużej jesteśmy ze sobą, tym mniejsza szansa na powrót do Anny.

 Nie wróciłbym do Anny nawet za wszystkie wegetariańskie zapasy z lodówki Lindy McCartney. — Spojrzał na zegarek Jaeger—le—Coultre, należący kiedyś do jego ojca.

 Jeśli już mówimy o jedzeniu, to lepiej wracajmy. Obiecaliśmy wpaść do ciotki Rosemary.

 Jakże mogłabym zapomnieć?

 Przestań, Bonny. Wiem, że jest dziwna, ale od lat jest częścią rodziny.

 Nie mam nic przeciwko temu, póki jej nie zacznie cieknąć ślina.

 Nie bądź niegrzeczna.

Dojechali do bramy domu opieki, a potem skręcili na wschód, w kierunku autostrady i Londynu. Późnopopołudniowe słońce migotało za drzewami: wyglądali jak na filmie nakręconym przez Charliego Chaplina.

 Czy ciotka Rosemary odwiedza czasem twoją matkę?— zapytała Bonny.

David potrząsnął przecząco głową.

 Ciotka Rosemary nie jest moją prawdziwą ciotką. Była zawsze kimś w rodzaju sekretarki mojego ojca, chociaż nigdy nie widziałem, żeby wykonywała jakąkolwiek pracę. Prawdę mówiąc, nie wiem, kim ona jest. Przyszła do nas, kiedy miałem dwanaście albo trzynaście lat i już została… przynajmniej do chwili śmierci ojca. Potem jej stosunki z moją matką ochłodły.

 Twoja matka nie jest szczególnie wyrozumiałą osobą, prawda?

Przez jakiś czas jechali milcząc. Potem David powiedział:

 Czy wiesz, co mi dzisiaj pokazała?

 Poza ciągłą dezaprobatą?

David zignorował tę uwagę.

 Pokazała mi starą fotografię całej swojej rodziny: dziadka, babki, matki, ojca, trzech jej braci i jej samej, zrobioną przed Pałacem Wilanowskim w Warszawie. Wszyscy prezentowali się doskonale, oczywiście mówię to na podstawie fotografii.

 Kiedy została zrobiona?

 Zdaje się, że około tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego… Matka miała wtedy pięć albo sześć lat. Ale fotografa podsunęła mi pomysł prezentu urodzinowego dla niej. Myślę, że uda mi się odtworzyć jej życie od chwili urodzin; wiem, że ojciec miał setki zdjęć, listów i pamiątek. Skomponuję coś w rodzaju książki Twoje życie.

 Czy ci to nie zabierze mnóstwa czasu? Miałeś zamiar skończyć pracę nad Wellcome Foundation.

Potrząsnął przecząco głową.

 Całe poddasze jest aż po krokwie zawalone albumami zdjęć i pamiętnikami. Ojciec utrzymywał je w nienagannym porządku. Miał taki charakter. Był perfekcjonistą, bardzo systematycznym, bardzo precyzyjnym. No cóż… musiał być taki.

 Gdzie poznał twoją matkę?

 W Warszawie, w trzydziestym siódmym. Nie opowiadałem ci? Pojechał do Polski, żeby asystować wielkiemu Magnusowi Stothardowi, który został wezwany w celu zoperowania raka kręgosłupa u hrabiego Szpondera. Operacja się nie udała. Moja matka przybyła wraz ze swoją rodziną na jeden z obiadów, wydanych przez rodzinę Szponderów na cześć sir Magnusa. Muszę dodać, że to było jeszcze przed operacją. Matka nie była arystokratką, ale jej ojciec cieszył się ogólnym szacunkiem… miał zdaje się coś wspólnego z żeglugą. Matka nazywała się wówczas Katia Ardonna Galowska. Opowiadała mi, że miała wtedy na sobie szarą jedwabną suknię z koronkowym kołnierzem i zaśpiewała piosenkę pod tytułem Piosenka drozda.

Mój ojciec gapił się na nią z otwartymi ustami. Zaprosił ją do Cheltenham na wakacje, na które przyjechała następnej wiosny. Sytuacja w Polsce zaczęła wyglądać groźnie, więc została w Anglii i wyszła za mąż za ojca… i to już koniec całej historii.

 Czy zobaczyła się jeszcze kiedykolwiek ze swoją rodziną?

 Nie. Jej bracia przystąpili do polskiego ruchu oporu. Nikt nie wie, co się z nimi stało. Ojciec i matka zostali zadenuncjowani jako Żydzi, przez jednego ze wspólników ojca, i wywiezieni do Birkenau.

Wjeżdżali teraz na autostradę M4 i David musiał ustawić wsteczne lusterko, które Bonny przekręciła, malując sobie wargi. Olbrzymia ciężarówka zatrąbiła ogłuszająco, więc David błyskawicznie zjechał na pas awaryjny. Ciężarówka z rykiem przemknęła tuż—tuż obok.

 Bierzesz życie w swoje ręce — powiedziała Bonny, a w chwilę później, kiedy wrócili na pas ruchu i nabierali szybkości, dodała: — Pamiętasz ten program „Twoje życie w ich rękach”? Na temat chirurgii… ten, w którym pokazywali operacje na pacjentach?

 Oczywiście, że pamiętam. Występował w nim między innymi ojciec, dokonujący transplantacji wątroby.

 Naprawdę? Nie wiedziałam o tym.

David, dumny, skinął głową.

 Nazywali go „krawcem z Gloucester”, ponieważ jego szwy były tak niewiarygodnie doskonałe. Często mawiał, że cały kłopot z dzisiejszymi chirurgami polega na tym, że matki nigdy nie nauczyły ich szyć. Zawsze sam przyszywał sobie guziki i podszywał mankiety od spodni. Myślę, że haftowałby swoich pacjentów, gdyby miał taką możliwość.

Ręka Davida spoczywała na dźwigni zmiany biegów i Bonny przykryła ją swoją dłonią.

 Niezwykłe jest to, że gdyby jakiś stary polski hrabia nie miał raka kręgosłupa, i gdyby Hitler nie napadł na Polskę, to nie bylibyśmy teraz razem.

 

Ciotka Rosemary mieszkała w małym bungalowie w New Malden, przy nieciekawej ulicy, biegnącej pod słupami linii elektrycznej. Frontowy ogródek był wylany betonem, na którym odciśnięto jakiś zwariowany wzór płyt chodnikowych. W środku umieszczono betonową sadzawkę dla ptaszków, na której obwodzie siedział betonowy, bezgłowy drozd. Żywopłot zanieczyszczony był zeszłorocznymi jesiennymi liśćmi i opakowaniami po frytkach.

David zadzwonił i ciotka Rosemary powoli, wydając westchnienia, podeszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, poczuli zapach lawendowego płynu do czyszczenia mebli, woń mazidła i odór nie zmienionej wody w wazonie z kwiatami.

Ciotka Rosemary mogła mieć siedemdziesiąt pięć lat. Była jeszcze przystojna, ale chodziła powłócząc nogami jak krab, a wszystkie jej ruchy były przypadkowe i nieskoordynowane. Opowiedziała kiedyś Davidowi, że cierpi na artretyzm, spotęgowany kuracją, którą jej zaaplikowali w latach dwudziestych lekarze w Paryżu. Najmodniejszym zabiegiem owego czasu było wstrzykiwanie złota do stawów ludzi cierpiących na artretyzm. Była to technika rujnująca kieszenie pacjentów oraz przyprawiająca ich o trwałe kalectwo.

 Przyjechałeś, Davidzie — odezwała się na powitanie.

Dolna warga opadła jej przy próbie uśmiechu. — Masz trochę czasu, żeby się napić herbaty?

 Tęsknimy do herbaty — odparł David. — Prawda, Bonny?

 O, tak — potwierdziła Bonny. — Naprawdę tęsknimy.

Usiedli w małym, mrocznym saloniku, pijąc słabą PG Tips i jedząc słodkie bułeczki z rodzynkami i z wiśniami. Ciotka Rosemary trzymała w ręku chusteczkę, na wypadek gdyby okruchy ciasta zaczęły wypadać z kącików jej ust.

Bonny próbowała kierować wzrok w inną stronę. Patrzyła na zegar na kominku, na porcelanowe figurki przedstawiające wyścigi konne, na złotą rybkę, pluskającą się w ciemnym zbiorniku.

Nim wyjechali, David poszedł do toalety. Bonny i ciotka Rosemary siedziały przez chwilę w milczeniu. Potem Bonny powiedziała:

 Pytałam Davida, czemu nigdy nie odwiedzasz jego matki.

 Och — westchnęła ciotka Rosemary dotykając ust. — Byłyśmy kiedyś z sobą bardzo związane, ale ona jest osobą, która zawsze tylko bierze, a nic nie daje. Jest bardzo samolubna, ale w taki sposób, którego nie pojmiesz.

 Rozumiem — odrzekła ze skrępowaniem Bonny.

Ciotka Rosemary położyła swoją zniekształconą dłoń na jej ręce.

 Nie, moja droga. Nie możesz tego rozumieć

 

David spędził na poddaszu prawie cały weekend. Na szczęście Bonny to nie przeszkadzało. Musiała skończyć projekt tapet dla Sandersona — nową gamę wzorów, opartą na XIX—wiecznych projektach tkanin Arthura Mackmurda — wijące się liście i kwiaty w stylu dekoracyjnego rękodzieła.

Poddasze było duszne i gorące, ale dobrze oświetlone — miało mansardowe okno z widokiem na trawniki, a pod nim miękkie siedzenie, gdzie David mógł usiąść i przeglądać stare papiery ojca i albumy z fotografiami.

Albumy cuchnęły jak stęchłe ubrania i rzadko otwierane szafy, ale stanowiły kwintesencję minionego czasu. Zawierały całe pliki zdjęć młodych, uśmiechniętych studentów medycyny lat dwudziestych i ludzi w słomkowych kapeluszach i pasiastych blezerach podczas pikników. Mnóstwo było fotografii jego ojca w towarzystwie pięknych dziewcząt, ale po marcu 1938 pojawiał się na zdjęciach w towarzystwie tylko jednej— Katii Ardonny Galowskiej. David, mimo że to była jego rodzona matka, dopiero teraz dojrzał przyczynę, dla której ojciec tak ją uwielbiał.

Dwunasty kwietnia 1941 — dzień ślubu. Matka miała na sobie dowcipnie wyglądający kapelusz w stylu Robin Hooda, noszony na bakier, krótką suknię i bolero. Ojciec był ubrany w dopasowany, dwurzędowy garnitur i w sztylpy. Tak, w sztylpy! Wyglądali olśniewająco — jak para aktorów filmowych; jak Laurence Olivier i Vivien Leigh, a ich oczy miały ów niezwykły, zamglony blask prawdziwego szczęścia. Prawdziwie szczęśliwi patrzą tylko w głąb siebie, oślepieni własną radością.

David w ramionach matki, następnego dnia po urodzeniu.

W salonie na dole wisiało powiększenie tej fotografii, oprawione w srebrną ramę. David w wieku jedenastu miesięcy, śpiący w ramionach matki. Na jej twarzy kratka od światła słonecznego, wpadającego przez okno z oprawionymi w ołów szybkami. Drobne loki błyszczały jak powojnik. Oczy lekko przymknięte, jakby marzyła lub myślała o innym kraju. Była tak fascynująco piękna, że David nie mógł przewrócić strony a kiedy to zrobił, musiał się cofnąć, aby spojrzeć jeszcze raz.

Na fotografii widniała data: dwunasty sierpnia 1948.

Wertował album. On sam w wieku dwóch lat, pierwsza wizyta w cyrku. Jego pierwszy kiddi—kar. W jakiś dziwny sposób nie było zdjęć matki aż do stycznia 1951, kiedy została sfotografowana obok jakiegoś zamarzniętego stawu, otulona futrem, tak że twarzy prawie nie widać.

Od stycznia do września 1951 pojawiała się na zdjęciach dość regularnie. Fotografia na molo widokowym na Isle of Wight (molo to zostało później zmiecione przez sztorm) Miała na sobie kapelusz z szerokim rondem i kwiecistą suknię do połowy łydki, a na nogach białe pantofle ze skórzanych pasków. Twarz w cieniu kapelusza była ledwie widoczna, ale wydawało się, że się uśmiecha.

Potem znów matka zniknęła. Nie było jej zdjęcia aż do listopada 1952, kiedy wzięła udział w weselu Lolly Bassett w Caxton Hall, w Londynie. Ubrana była w szarą suknię z plisowaną spódnicą. Wydawała się niezwykle chuda, prawie wyniszczona. Jej twarz była ciągle piękna, ale w jakiś sposób lekko zniekształcona, jakby skutkiem urazu fizycznego lub bezsenności.

Po przewertowaniu pięciu pierwszych albumów David odkrył, że w regularnym pojawianiu się zdjęć jego matki jest siedem przerw… tak jakby w okresie jego wczesnego dzieciństwa wzięła siedem dłuższych urlopów. Przypomniał sobie, że wyjeżdżała i wracała, ale był otoczony tak troskliwą opieką przez ciotkę Iris (niezamężną siostrę ojca), że nie zdawał sobie sprawy, jak długie były te nieobecności. Pamiętał, że matka w tych czasach sporo chorowała i musiała tygodniami leżeć w swojej sypialni, przy zaciągniętych zasłonach. Pamiętał, jak wchodził na palcach, pocałować ją na dobranoc, i z najwyższym trudem odnajdywał ją w ciemnościach. Pamiętał, jak dotykał jej miękkiej twarzy i miękkich włosów, czując zapach jej perfum oraz jeszcze inny, silny i przenikający, jakby antyseptyków.

Potem, w 1957 roku, pojawiła się znowu, piękna jak dawniej i w pełni sił. W pokojach było już słonecznie, ojciec miał świetny humor, a David myślał chwilami, że ma najlepszych rodziców, jakich mógłby sobie wymarzyć.

Był jeszcze szósty album, oprawiony w czarną skórę, ale zamknięty na zamek. Brakowało jednak klucza. Zapisał sobie w pamięci, że musi przeszukać biurko ojca.

Wrócił do fotografii matki z 1948 roku i położył na niej płasko swoją dłoń, jak gdyby chciał wchłonąć azotany papieru fotograficznego i w ten sposób dowiedzieć się, co było później.

Przez cały okres jego dzieciństwa matka przychodziła i odchodziła, przychodziła i odchodziła — jak światło słoneczne w popołudnie pełne pierzastych obłoków.

 

Zaparkował wóz poza terenem Northwood Nursing Home i przez jakiś czas mocował się ze składanym dachem MG, chcąc go postawić, gdyż zanosiło się na deszcz.

Archiwum mieściło się na końcu długiego, wyłożonego linoleum korytarza, który rozbrzmiewał echem kroków i pachniał pastą woskową. Archiwistką była zmęczona kobieta w liliowej wełnianej kamizelce. Z hałasem ssała i obracała w zębach cukierek o bardzo silnym miętowym zapachu. Dawała wyraźnie do zrozumienia, że prośba Davida jest niezwykle nudna, że mogłaby w tym czasie zajmować się czymś znacznie ważniejszym (na przykład robić neskę).

David czekał, podczas gdy ona kartkowała księgę rejestracyjną, dając przedstawienie przy przewracaniu każdej kolejnej strony.

 Tak… mamy tutaj. Trzeci lipca czterdziestego siódmego roku. Katerina Geoffries. Grupa krwi: 0. Przebyte choroby: odra, wietrzna ospa, lekka szkarlatyna. Dziecko płci męskiej… to zdaje się pan? Waga trzy kilogramy i trzysta gramów.

David zajrzał do książki nad biurkiem.

 Tu jest jakaś notatka, zrobiona czerwonym atramentem.

 To dlatego, że ktoś sprawdzał później jej dane.

 Rozumiem. Ale czemu miałby to robić?

 Pewnie z powodu jej wypadku.

 Wypadku? Jakiego wypadku?

Archiwistka spojrzała na niego podejrzliwie zza okularów.

 Jest pan tym, za kogo pan się podaje?

 Naturalnie. Dlaczego miałbym nie być?

Archiwistka z wymownym trzaskiem zamknęła książkę.

 Wydaje mi się podejrzane, że pan nie wie o wypadku swojej matki.

David wyciągnął portfel, pokazał archiwistce prawo jazdy i list z Rady Dzielnicowej.

 Nazywam się David Geoffries. Pani Katia Geoffries jest moją matką. Proszę spojrzeć… to nasza wspólna fotografia. Nie wiem, dlaczego nigdy mi nie powiedziała o swoim wypadku. Może myślała, że to nic ważnego.

 Myślę, że to było coś w najwyższym stopniu ważnego, przynajmniej jeśli idzie o pańską matkę.

 Dlaczego?

Archiwistka ponownie otworzyła książkę i obróciła w stronę Davida, tak że mógł przeczytać wpis dokonany czerwonym atramentem. „Starszy arch. med. ze Szpit. Middlesex sprawdz. gr. krwi i rej. przeb. chorób pilne, 2 w nocy 14/09/48 (kontakt z lek. domowym niemożliwy). Pani G. ciężko ranna w wyp. samochod.”.

Pod spodem inna ręka dopisała czarnym atramentem: „Pani Geoffries zmarła 15/09/48”.

David podniósł wzrok. Czuł się tak, jakby wdychał tlenek azotu, siedząc w fotelu u dentysty. Głowę miał lekką, rozbrzmiewającą jakimiś echami, myśl oderwaną od rzeczywistości.

 To jakaś pomyłka — usłyszał, jak sam mówi. — Ona żyje, czuje się doskonale i mieszka w The Limes. Widziałem się z nią wczoraj.

 W takim razie bardzo się cieszę — powiedziała archiwistka, ssąc z hałasem miętowy cukierek. — A teraz, proszę mi wybaczyć…

David skinął głową i wstał. Wyszedł z budynku i stał długo na schodach, mimo że na czerwonym asfalcie podjazdu zaczęły spływać krople deszczu i zerwał się wiatr.

W Somerset House znalazł kopię świadectwa zgonu. Pani Katerina Ardonna Geotfries zmarła w Szpitalu Middlesex piętnastego września 1948 roku. Przyczyna śmierci: liczne obrażenia wewnętrzne. Jego matka została zabita, a tu był dowód.

Pojechał do redakcji „Uxbridge Gazette” i przewertował kronikę nieszczęśliwych wypadków w starych rocznikach gazety. W wydaniu z osiemnastego września znalazł notatkę Z fotografią. Parę minut po północy samochód Triumph Roadster przejechał czerwone światło i zderzył się z ciężarówką przewożącą szyny kolejowe. David od razu rozpoznał samochód. Oglądał go na wielu zdjęciach. Wówczas nie zauważył, że na fotografiach po wrześniu 1948 już go nie było.

Jego matka nie żyła. Umarła, kiedy miał zaledwie rok. Nigdy jej nie znał, nie rozmawiał z nią ani się z nią nie bawił.

Kim więc była kobieta mieszkająca w The Limes? Dlaczego udawała przez tyle lat, że jest jego matką?

Wrócił do domu. Bonny przygotowała mu bardzo ostry gulasz meksykański, jedno z jego ulubionych dań, ale ledwie go tknął.

 Co się stało? — spytała. — Jesteś taki blady! Wyglądasz, jakby ci była potrzebna transfuzja krwi.

 Moja matka nie żyje — odparł. Potem opowiedział jej całą historię.

Nie jedli kolacji, lecz usiedli na sofie, ze szklankami wina i rozmawiali. Bonny oznajmiła:

 Nie mogę zrozumieć, dlaczego twój ojciec nigdy ci o tym nie powiedział. Przecież to by cię nie mogło zmartwić, prawda? Nie pamiętasz jej.

 Nie tylko mnie nie powiedział. Nie wyznał prawdy nikomu. Nazywał ją Katią, a wszystkim dookoła opowiadał, jak to spotkali się przed wojną… mówił o niej jako o „królowej Warszawy”. Po co robiłby to wszystko, gdyby to nie była ona?

Wrócili do fotografii w albumie.

 Na tych późniejszych zdjęciach — stwierdziła Bonny — ona jest podobna do twojej matki. Te same włosy, te same oczy, ten sam profil.

 Nie… Jest różnica — odparł David. — Popatrz… na tym zdjęciu, na którym mnie trzyma, kiedy mam jedenaście miesięcy… Spójrz na jej uszy. Są bardzo małe. A teraz spójrz na to zdjęcie, zrobione w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym. To są bez wątpienia inne uszy.

Bonny podeszła do sztalugi i wróciła ze szkłem powiększającym. Poddali dokładnym oględzinom ręce kobiety, stopy, ramiona.

 Tutaj… na tym zdjęciu ma trzy pieprzyki na ramieniu, a na tamtym nie ma żadnego.

Skończyli badania i usiedli, całkowicie zdezorientowani.

Butelka była już prawie pusta.

 To ta sama kobieta i równocześnie nie ta sama. Z roku na rok zachodzą w niej drobne zmiany.

 Mój ojciec był znakomitym chirurgiem. Może robił jej operacje plastyczne.

 Żeby powiększyć jej uszy? Żeby sprawić jej pieprzyki w miejscach, w których ich nie było?

David potrząsnął głową.

 Nie wiem… w ogóle nie potrafię tego zrozumieć.

 Może więc najlepiej zapytać jedyną osobę, która to wszystko wie: twoją matkę… czy też kobietę, która się za nią podaje.

 

Siedziała z twarzą ukrytą w półcieniu.

Mam na imię Katia Ardonna — powiedziała.— Zawsze tak było i tak pozostanie aż do mojej śmierci.

 A co z wypadkiem? — upierał się David. — Widziałem akt zgonu mojej matki.

 Ja jestem twoją matką.

 

Znowu przewracał kartki albumu, szukając klucza d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin