Masterton Graham - Bestia Pośpiechu.rtf

(21 KB) Pobierz
Bestia pośpiechu

Bestia pośpiechu

 

Pod niebem koloru wytrawionej miedzi Kevin biegł ścieżką nad rzeką. Tornister obijał mu się o plecy nakryte gabardynowym płaszczem przeciwdeszczowym. Krople deszczu szumiały już groźnie w trawie i tworzyły na powierzchni rzeki setki drżących kółeczek. Ale Kevin biegł nie dlatego, że padało. Uciekał przed Bestią Pośpiechu, która następowała mu już na pięty. Wydawało mu się, że słyszy chrobot jej pazurów, kiedy bezkształtna i mroczna sunęła przejściami, wąskimi schodkami i błotnistą ścieżką ciągnącą się wzdłuż rzeki.

Tuż za nim, tuż poza zasięgiem jego wzroku — tuż za ciastkarnią, tuż za krzakami. Potwór śpieszył się, gnany wyłącznie żądzą krwi. Kevinowi zaczynało brakować tchu, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się stanie, jeśli zwolni. Bestia Pośpiechu dopadnie go, wbije w niego kły i rozszarpie na strzępy, podobnie jak Orlando rozszarpywał myszy, które udało mu się pochwycić. Z wrzaskiem wyssie krew, rozedrze mięśnie i lepkie, ciągnące się wnętrzności.

Potem wyda chlupoczące plia–plia–plia gluumpp! i przełknie.

Kevin nie odważył się spojrzeć za siebie. Boisko opuścił z ponad pięciominutowym opóźnieniem, ponieważ do ostatniej chwili grał z Herbertem Thorpem w barwne karty dołączane do paczek papierosów. Bestia Pośpiechu wykorzystała cały ten czas i teraz, gdyby Kevin stracił choćby chwilę na oglądanie się za siebie… Minął narożny sklep ze słodyczami. Przez okropną sekundę wahał się, ponieważ zostały mu jeszcze w kieszeni dwa pensy, a przez witrynę dostrzegł, że właścicielka sklepiku rozłożyła nową książkę o latających talerzach. Ale nie wolno ryzykować. Bestia Pośpiechu mogłaby go dogonić, zaczaić się i pochwycić, kiedy będzie wychodził ze sklepiku. A wtedy… CHRRRUPPL. i kawałki jego ciała walałyby się po całym chodniku.

Ruszył przez jezdnię głównej ulicy. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca coś krzyknął, ale Kevin nie zrozumiał co.

Było już dziesięć po czwartej. Dziesięć po czwartej! Policzki paliły go ze strachu na myśl, że już tak późno.

W zeszłym roku w październiku, gdy zniknął Robert Browne, matka przestrzegała Kevina przed Bestią Pośpiechu. Kiedy to mówiła, była blada i pełna powagi. Jej twarz niczym się nie wyróżniała, malował się na niej spokój, a czarne oczy zawsze kojarzyły się Kevinowi ze świeżymi, lśniącymi rodzynkami. „Chłopców, którzy mitrężą czas wracając ze szkoły do domu, pożera Bestia Pośpiechu. Więc gdy wracasz do domu, śpiesz się! Śpiesz się! Śpiesz się! Śpiesz się!”

Pierwszego dnia, po tym, jak matka opowiedziała mu o Bestii Pośpiechu, Kevin nie wiedział, czy ma wierzyć w tę opowieść, czy nie. W końcu nigdy nie spotkał tego potwora. Nawet wtedy, gdy ponad godzinę bez butów i skarpetek łowił pod kładką kijanki.

Ale drugiego dnia, kiedy przeszedł już główną drogę i przekroczył bramy do Ayton Hall, był pewien, że tuż za sobą usłyszał kroki. Chrobotanie, jakby pies drapał pazurami, łażąc po skałach. I oddech. Przystanął, odwrócił się, ale nie zobaczył niczego. Żadnych psów, żadnej Bestii Pośpiechu. Tylko cień rzucany przez wiekowe dęby, słyszał tylko szum popołudniowego wiatru i głuchy szmer wody w rzece. Zadrżał i ruszył biegiem przez wąską, drewnianą kładkę, minął pub, a następnie pobiegł aleją prosto do domu.

Od tego czasu z każdym dniem nabierał większego przekonania, że gdy wraca ze szkoły, tuż za nim podąża Bestia Pośpiechu. Słyszał ją, ale nigdy nie zobaczył, bo potwór trzymał się tuż poza granicą wzroku. Kształt nadawały mu cienie i zabłąkane refleksy świetlne. Oddychał poszumem wiatru, szelestem drzew, warkotem ulicznego ruchu. Kevin bał się wspominać o potworze kolegom w szkole, bo monstrum nie było równie prawdziwe jak cukierki anyżkowe czy szkolne obiady. Ale potwór na niego polował. Wiedział, że na niego poluje. Bestia Pośpiechu czaiła się każdego popołudnia za wysokim, kamiennym murem naprzeciwko starej klasy, do której uczęszczał kapitan Cook, a kiedy Kevin biegł do domu, potwór podążał za nim.

Każdego dnia biegł do domu szybciej. Gnał z wiatrem w zawody. A Bestia Pośpiechu za nim! Kevin wiedział, że potwór musi istnieć, ponieważ matka nigdy nie kłamała; zawsze mówiła, że kłamstwo jest najcięższym grzechem. I czyż nie odwracała się w jego stronę z szerokim, radosnym, pełnym ulgi uśmiechem, kiedy bez tchu wpadał do kuchni wypełnionej stwarzającym wrażenie bezpieczeństwa zapachem pasztetu i pieczonych na tłuszczu ciasteczek?

Czyż nie dawała mu zawsze silnego, serdecznego kuksańca, zupełnie jakby wymknął się najdrapieżniejszemu z demonów?

Bestia Pośpiechu wdzierała się nawet w jego koszmary senne. Kevin śnił, że biegnie ze szkoły do domu, a monstrum chwyta go i rozszarpuje. Rozrywa ścięgna, rozdziera ciało na strzępy.

I dzisiaj również go ścigała, a on był pięć minut spóźniony.

Sandały tłukły zajadle o piasek — biegł wzdłuż zakola rzeki; trawa zaczepiała się o klamerki. Był przekonany, że słyszy, jak pazury sunącej bestii rozdzierają ziemię. Był przekonany, że słyszy łakome dyszenie potwora. HUH! HUH! HUH! HUH!

Kiedy dotrze do kładki, będzie bezpieczny. Bestia Pośpiechu jest za ciężka, żeby się przez nią przeprawić.

Znalazł się zaledwie pięć czy sześć metrów od kładki, kiedy wydało mu się, że ktoś krzyczy: „Kevin!” Cichutki głos, jakby ktoś wołał w przyłożoną do twarzy blaszaną puszkę. Zatrzymał się przerażony, po czym z wahaniem spojrzał za siebie. Dzień był tak pochmurny i mroczny, że Kevin nic nie potrafił dostrzec.

— Kevin! — ponownie dobiegł go głos.

Coś czaiło się w cieniu rzucanym przez Ayton Hall. Coś czarnego; coś, co się trzepotało. Ruszył biegiem przed siebie, dotarł do kładki, ale dopiero na środku odważył się przystanąć.

Wtedy ponownie się odwrócił — mały chłopiec w szkolnej czapce i krótkich spodenkach na drewnianej kładce przerzuconej nad płytką rzeką. Zaledwie kilkanaście metrów dalej przejeżdżały ciężarówki zmierzające do Guisborough albo do Harrogate. Północne Yorkshire w burzowe, marcowe popołudnie.

Bestia Pośpiechu zniknęła. Zniknęła jak zwykle, kiedy Kevin dobiegał do kładki. Znów wygrał wyścig z potworem; był bezpieczny.

Miał właśnie ruszyć w dalszą drogę, gdy ujrzał, że fale rzeki niosą coś w jego stronę. To coś było ciemne, ciężkie i zostawiało za sobą na wodzie smugę w kształcie strzały. Stanął na poprzeczce balustrady mostka i zaczął bacznie obserwować zbliżającą się rzecz. Nie lubił rzeki przepływającej przez Great Ayton, mimo że często w niej łowił. Udawało mu się złapać duże kijanki i dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.

Ale tego popołudnia nadpływało w jego stronę coś innego. Było to złowieszcze, ciemne i bardzo duże. Zszedł z barierki i odruchowo zrobił krok do tyłu.

To coś powoli przepłynęło pod kładką. Kiedy znalazło się w cieniu rzucanym przez mostek, Kevin mógł wreszcie zobaczyć, co to jest. Ogarnęło go najwyższe przerażenie, ale tylko cichutko pisnął.

Na falach twarzą do góry unosiły się zwłoki mężczyzny. Oczy trupa były wytrzeszczone. Za nim ciągnęła się w wodzie mglista karmazynowa smuga. Kevin widział rozdarte ubranie i płynące leniwie krwawe sploty wychodzące z brzucha.

Ale najgorsze, że mężczyzna ciągle żył. Tylko troszeczkę. Ale to wystarczyło, żeby popatrzył na Kevina i przesłał mu najbledszy uśmiech, jaki Kevin widział w życiu. Po chwili prąd zabrał ciało, przeniósł je nad tamą i powlókł przez głębsze dołki, w których Kevin się zazwyczaj kąpał. Później ciało przepłynęło nad następną tamą i zniknęło za zakolem rzeki o brzegach porośniętych drzewami.

Kevin nadal stał na mostku. W końcu pojawiła się jego matka w kuchennym fartuchu. Ręce miała białe od mąki.

— Kevin?

Gapił się na nią tak, jakby jej nie poznawał.

— Widziałem mężczyznę. Unosił się na rzece i uśmiechnął się do mnie.

 

Prawie godzinę siedział na wysokim, drewnianym stołku na posterunku policji. Opisał mężczyznę, a nawet naszkicował jego twarz. O wpół do siódmej wieczorem matka zabrała go do domu. Trzymając się za ręce szli wzdłuż rzeki, a potem przebyli mostek. Na zakolu rzeki dwóch policjantów w zarękawkach ciągle kłuło długimi tyczkami porośnięte wodorostami dno. Otaczała ich gromadka szkolnych kolegów Kevina i kilkunastu starych mężczyzn, którzy przyszli z pubu z kuflami piwa w ręku.

Kiedy Kevin skończył pić herbatę, do kuchennych drzwi zastukał jeden ze starców.

— Myślę, że cię to zainteresuje, że znaleźli. Nieszczęsny facet. Trzy kilometry dalej zaplątał się w wodorosty. Nie mogą ustalić, kim jest. Żadnego portfela, dokumentów, nic. Nikt go nie zna. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że został zdrowo poszlachtowany. Cały brzuch ma rozpłatany. Okropne. Czy ta herbata jest jeszcze ciepła?

Kevin usiadł przy kuchennym stole. Było mu zimno, kulił się, zupełnie jakby widok umierającego człowieka sprawił, że chłopiec zmalał.

Dlaczego ten mężczyzna się do mnie uśmiechnął? — myślał. — Przecież tonął i miał rozpruty brzuch… Co widział w tym śmiesznego?

 

Zaszedł do sklepiku ze słodyczami po paczkę rothmansów i był mile zaskoczony tym, że tak niewiele się tu zmieniło. Pod oszkloną ladą ciągle leżały książki o latających talerzach, anyżkowe cukierki i lukrowane babeczki. Znajdowały się dużo niżej i były mniejsze, niż to zapamiętał, ale były.

Za ladą stała jednak inna kobieta — rudowłosa, o piegowatych rękach — a na półce znajdował się telewizor nastawiony na transmisję z wyścigów Redcar. Ale zapach pozostał ten sam. Nawet główna droga, mimo że panował na niej dziesięciokrotnie większy ruch, nie została poszerzona. A rzeka była tak samo ciemna i połyskliwa jak w czasach jego dzieciństwa.

— Przed laty tutaj mieszkałem — powiedział do rudowłosej kobiety. — Tam, za rzeką. Na Brownlow Lane pod trzecim.

Rudowłosa uśmiechnęła się.

— Ja pochodzę z Barnsley.

Opuścił sklep ze słodyczami. Kiedy zamykał za sobą drzwi, zadzwonił zawieszony nad nimi dzwoneczek. Kevin stanął na ulicy i pociągnął nosem. Wyczuł nadchodzący deszcz. Przeszedł przez drogę. Zatrzymał się na brzegu rzeki i zapalił papierosa. Był ciekaw, czy w rzece ciągle jeszcze żyją owe dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.

Trzydzieści lat. Po trzydziestu latach wrócił do Great Ayton. Niedługo po tym, jak opuścił dom, jego matka poznała kapitana statku handlowego, a później umarła w Hull. Kiedy znikała w piecu krematoryjnym, Kevin stał obok kapitana, a z głośników dobiegały tony The Old Rugged Cross. Kapitan mocno pachniał wodą kolońską Vick. Uścisnęli sobie dłonie, potem Kevin najbliższym pociągiem odjechał do Londynu, do swojej pracy w firmie ubezpieczeniowej Pearl Assurance i jednopokojowego mieszkania na Islington, jedną przecznicę od Angel.

W tym tygodniu miał się zająć roszczeniami do wypłaty odszkodowania w Middlesborough. Nienawidził Middlesborough, szarego, przygnębiającego przemysłowego miasteczka ze sklepami pełnymi tłustej wieprzowiny, z klubami robotniczymi, w których grały marne zespoły rockowe i w których podawano piwo w kuflach o prostych ściankach. Po południu wybrał się do Great Ayton, żeby jeszcze raz poczuć zapach wrzosowisk i ponapawać się ciepłą atmosferą wioski w Yorkshire.

Skończył papierosa i wrzucił niedopałek do rzeki. Popatrzył na zegarek. Ostatnie spotkanie z kierownikami urzędów podatkowych miał odbyć o siedemnastej, a więc powinien już wracać. Ponadto zaczynało coraz mocniej padać, grube krople deszczu szeleściły w trawie, tworząc na powierzchni rzeki drżące kółeczka.

Miał właśnie przekroczyć drogę, kiedy ujrzał małego chłopca gnającego po chodniku na złamanie karku; dosłownie gnającego na złamanie karku. Chłopak ubrany był w szkolną czapkę i flanelowe szorty, na plecach podskakiwał mu tornister. Popatrz tylko na tego nieszczęśnika — pomyślał. — Pędzi do domu z całych sił jak kiedyś ja.

Chłopiec, mijając sklep ze słodyczami, zawahał się na chwilę, po czym jak szalony przebiegł główną ulicę. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca wrzasnął przez okno:

— Idioto, o mało cię nie przejechałem!

I wtedy, ku swej zgrozie, Kevin zobaczył, dlaczego chłopiec ucieka. Z pogrążonej w głębokim cieniu alejki wyskoczyło mroczne stworzenie, które falowało niczym peleryna kuglarza. Gnało chodnikiem, lekko podzwaniając przecięło jezdnię i zaczęło ścigać biegnącego wzdłuż rzeki chłopca.

Kevin stał chwilę jak słup soli, po czym też zaczął biec. Nie miał kondycji, za dużo palił, ale biegł tak szybko, jak potrafił. Stworzenie już prawie dorwało chłopca, uniosło czarne ramię uzbrojone w szpony lśniące w rdzawym świetle niczym brzytwy.

— Kevin! — zawołał Kevin. — Kevin!

Stwór ryknął, zafalował i w jednej chwili się odwrócił. Kevin pędził na oślep prosto na potwora. Bestia była czarna, zimna, z paszczy bił jej chłód niczym z otwartej zamrażarki.

Kevin ujrzał wrogie, wąskie i żółte jak ropa ślepia. Ślepia, które widział już w sennych koszmarach. Usłyszał cichy ryk triumfu i zgrzyt zębów.

— Boże! — jęknął. — To prawda!

Szpony przecięły kamizelkę, koszulę, podkoszulek, skórę, tłuszcz, mięśnie. Były tak ostre, że Kevin nie czuł nawet bólu. Został uniesiony w powietrze. Potwór zakręcił nim szaleńczego młynka. Kevin upadł ciężko na porastającą brzeg rzeki trawę. Bezwładnie stoczył się do wody.

Była lodowato zimna i Kevin cieszył się, bo dzięki temu nie czuł bólu, choć zdawał sobie sprawę z tego, że ma rozdarty brzuch.

Płynął twarzą do góry. Wiedział, że umiera. Rzeka niosła go powoli, słyszał bulgot wody.

Wpłynął pod mostek — pozioma smuga ciemności prosto przed jego oczyma. I wtedy ujrzał małą twarz, z której spoglądały na niego wielkie jak spodki, przerażone oczy.

Nie bój się — pomyślał odpływając z prądem. — Pewnego dnia zrobisz to samo. Ponownie uratujesz Kevina. I jeszcze raz. I jeszcze raz.

Zamknął oczy. Przepłynął nad tamą martwy jak worek. Później poniosło go zakolem rzeki, gdzie czekała już na niego matka.

Był pewien, że słyszy jej szept: Pośpiesz się, Kevin. Pośpiesz się.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin