Masterton Graham - Bedford Row 5a.rtf

(70 KB) Pobierz
Bedford Row 5a

Bedford Row 5a

 

Pierwsze w życiu martwe ciało ujrzałem rankiem, kiedy przybyłem pod adres Bedford Row 5a. Jeśli nie był to znak, żeby odwrócić się na pięcie i nigdy tam nie wrócić, nie wiem, co to jeszcze mogło oznaczać.

Ale byłem przemoczony, głodny jak wilk, kompletnie wykończony spacerem ze stacji i naprawdę nie miałem dokąd pójść.

Dom na Bedford Row 5a znajdował się w Worthing około stu metrów od początku wąskiej uliczki prowadzącej do morza. Działo się to w ostatnim tygodniu sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Lał tak straszny deszcz, że nie było widać, gdzie kończy się morze, a zaczyna miasteczko. Skłębione chmury gnały po niebie na północ w kierunku Sussex Downs jak stada mokrych, oszalałych psów. Na śniadanie zjadłem tylko kilka garści płatków kukurydzianych bez mleka, bo pieniądze z zasiłku dla bezrobotnych nie pojawiły się przed moim wyjazdem z Londynu. Nie mówiąc już o tym, że pociąg bez żadnego powodu stał przez trzy kwadranse w Chrisfs Hospital, a my po prostu siedzieliśmy i patrzyliśmy przez zalewane ulewą okna.

Dochodziła jedenasta, kiedy wreszcie dotarliśmy do Worthing, a później musiałem jeszcze odbyć pieszo dwudziesto—minutową wędrówkę, mijając po drodze posterunek policji, szkołę artystyczną i teatr Connaught.

Bedford Row 5a okazało się dwupiętrowym budynkiem, typowym wiktoriańskim domem, jakie powstawały na wybrzeżu Sussex. Miał fasadę pokrytą pękającym tynkiem, popękane i dziurawe rynny oraz spadające dachówki. Dzwonek przy drzwiach nie działał (a w każdym razie nie słyszałem jego dźwięku wewnątrz domu i żaden facet mi nie otworzył), a kiedy uchyliłem klapkę skrzynki na listy, żeby zapytać, czy ktoś jest w środku, przywitał mnie zapach wilgotnych ścian, środków do dezynfekcji toalet i zjełczałego tłuszczu.

Tylko sekunda dzieliła mnie od ujrzenia na własne oczy pierwszych w życiu zwłok, ale o tym jeszcze nie wiedziałem. Z powodu deszczu nie dostrzegłem czarnego karawanu marki Daimler zaparkowanego po drugiej stronie Row, obok garażu dla autobusów. Ciągle jeszcze zaglądałem przez uchyloną klapkę skrzynki na listy, a za kołnierz anoraku Millet woda lała mi się strumieniem, kiedy nieoczekiwanie otworzyły się gwałtownie frontowe drzwi i wyłonił się z nich ten wysoki gość o czerwonej twarzy z popękanymi żyłkami na nosie. Wlókł za sobą otwartą trumnę.

— Uważaj pan, na Boga! — warknął do mnie przez zęby.

Zachwiał się i popatrzył w niebo.

— Pieprzony deszcz, ciągle leje. A ty zapomniałeś tego pieprzonego wieka.

Te obelżywe słowa skierował pod adresem chudego młodego faceta o woskowej twarzy, który dźwigał drugi koniec trumny. Jego proste włosy powiewały na wietrze, a czoło miał zroszone potem.

Ale najbardziej zaskoczył mnie widok osoby spoczywającej w trumnie. Wstrząsnął mną tak, jakby ktoś niespodziewanie obwiązał mi czoło elastycznym bandażem. Leżała w trumnie i była martwa. No cóż, to logiczne, że była martwa, ponieważ zazwyczaj nikt nie leży w trumnie, jeśli nie jest martwy. Jej głowa kiwała się na boki, kiedy nieśli trumnę. Kiwała się w sposób, w jaki nigdy nie kiwa się głowa człowieka żywego.

Była chuda, tak wymizerowana, że miała białawoniebieską skórę; nawet usta. Jej zimne źrenice przebijały przez zamknięte powieki jak u martwego pisklaka.

— Panie Pedrick, mam parasol — powiedział z nadzieją w głosie młody gość.

— Och, masz ten pieprzony parasol, ale kto go będzie trzymał? Nasza przyjaciółeczka z trumny?

— W porządku, ja potrzymam — zaproponowałem, sam nie wiem dlaczego.

Pan Pedrick popatrzył na mnie szaroniebieskimi oczyma.

— To szlachetna propozycja z pańskiej strony. Bardzo szlachetna. Oni nie czują tego, wie pan, mówię o zmarłych. — Wskazał głową zwłoki. — Mam na myśli deszcz. — Wskazał głową niebo. — Niemniej zasługują przynajmniej na jaki taki szacunek.

Posuwali się wzdłuż Row, a ja człapałem obok i trzymałem olbrzymi, czarny, śmierdzący stęchlizną parasol, który musiał osłaniać przed deszczem tysiące wdów na tysiącach cmentarzy. Pan Pedrick otworzył drzwiczki karawanu i z hałasem wsunęli do środka trumnę.

Młodziak o woskowej twarzy przykrył ją wiekiem i kichnął.

— Nie masz pieprzonej chusteczki do nosa? — warknął do niego pan Pedrick, po czym zwrócił się do mnie. — Jestem panu wdzięczny. To szlachetnie z pana strony.

— W porządku — odrzekłem. — Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem nieboszczyka.

Pan Pedrick obrzucił spojrzeniem trumnę.

— Nie widział pan nigdy…

Potrząsnąłem głową. Czułem się drętwo, dziwacznie niewinnie i byłem bardzo przemoknięty.

— Jest w nich jedno: nigdy się nie kłócą. Mogą patrzeć na człowieka oskarżycielsko. O, tak, mogą sprawiać wrażenie urażonych. Ale nigdy się nie kłócą… — Urwał i teraz on z kolei pociągnął nosem. — I to, cholera, całe szczęście.

Z jego tonu wywnioskowałem, że mógłby stłuc zwłoki na kwaśne jabłko, gdyby sprawiały wrażenie, że chcą się kłócić.

Stałem i obserwowałem odjeżdżających przedsiębiorców pogrzebowych. Czułem się naprawdę dziwacznie, jakbym w mgnieniu oka stracił cały dzień swego życia. Wieczność — pomyślałem. — To jest właśnie to. Trochę jak efekt zmiany strefy czasowej po locie samolotem odrzutowym. Tyle że nigdy nie latałem odrzutowcem i nie wiedziałem, co może spowodować nagła zmiana strefy czasowej. Przeszedłem powoli przez ulicę i wróciłem do domu na Bedford Row 5a.

Drzwi ciągle były na pół otwarte. W korytarzu spostrzegłem kobietę, która w holu czyściła stół szmatką, będącą niegdyś dziecięcą pidżamą. Kobieta miała około pięćdziesiątki i przed dwudziestu laty musiała być całkiem urodziwą, choć pucołowatą niewiastą. Teraz rysy rozmyły się jej zupełnie, twarz zrobiła się owalna jak biały półmisek obiadowy. Miała na sobie kwiecistą podomkę w stylu tych, jakie kobiety nosiły podczas wojny. Siwe włosy upięła wysoko w chałkę chyba ośmioma tysiącami szpilek. Paliła papierosa w takim tempie, jakby brała udział w zawodach palaczy.

— Czy pani Bristow? — zapytałem. — Jestem David Moore.

Popatrzyła na mnie i zaciągnęła się dymem.

— Trochę mokro, prawda? — powiedziała. — Gdzie są pańskie rzeczy?

— Nie mam ze sobą niczego. To znaczy bardzo niewiele. Myślałem, że pokój jest umeblowany.

Milczała. Połykała dym i wydmuchiwała, połykała i wydmuchiwała.

— Cóż, jest umeblowany. Ale nie ma tam wielu rzeczy. Rozumiem przez to, że są garnki i patelnie, jest tarka do sera. Ale nie ma ani pościeli, ani koców, ani niczego w tym rodzaju. I nie zapewniam mydła ani papieru toaletowego.

— Eee… większą część swego dobytku zostawiłem w Londynie. Myślałem, że kupię pościel tutaj.

Pani Bristow składała i rozkładała szmatę, którą polerowała stół.

— No cóż, pewnie pan chce obejrzeć pokój?

— Tak, chętnie.

Uśmiechnąłem się, choć tak naprawdę chciało mi się płakać. Pani Bristow, z szerokimi biodrami ukrytymi pod podomką, paląc papierosa i polerując poręcz schodów, poprowadziła mnie na górę.

Na Bedford Row 5a nie istniało nic, co mogłoby człowieka ująć za serce. Tapety przy schodach kiedyś zapewne były w róże, ale upływ czasu i wilgoć sprawiły, że kolory całkowicie spłowiały i kwiaty przypominały raczej zerwane przed tygodniem kalafiory. Poręcz została pomalowana ciemnym lakierem. Kiedy szliśmy, stopnie trzeszczały potępieńczo.

— Wchodząc spotkałem przedsiębiorców pogrzebowych — powiedziałem, gdy dotarliśmy na pierwsze piętro.

Pani Bristow przystanęła i popatrzyła na mnie.

— To była panna Coates — powiedziała.

— Ach, tak.

— Biedna panna Coates — powtórzyła głośniej pani Bristow, jakby uważała, że jestem głuchy. — Pracowała na akord. Przygotowywała apteczki pierwszej pomocy dla jakiejś firmy wysyłkowej. W piwnicy zostały ich jeszcze całe tuziny. Muszę zadzwonić, żeby to zabrano. Kiedyś, kiedy spóźniła się z zapłatą czynszu, dała mi taką apteczkę. Boże drogi, to coś zupełnie bezużytecznego. Dwie rolki plastra i tubka maści z antybiotykiem. Do niczego się nie przyda, gdyby uciął pan sobie głowę.

— Chyba ma pani rację — odparłem. — A na co umarła?

Pani Bristow nie odpowiedziała i podjęła wspinaczkę na drugie piętro jak zniecierpliwiony skałkowiec. Przez małe okienko na podeście schodów między piętrami dostrzegłem szary, zmywany deszczem dach i nieco jaśniejszą, zielono–szarawą płaszczyznę morza.

— Mieszkała oczywiście w dwójce.

— Słucham?

— Panna Coates. Mieszkała w pokoju numer dwa. To nasz najlepszy pokój. Z widokiem na morze, z kuchenką i toaletą. I niedawno odnawiany.

— Ach, tak.

Podjęliśmy dalszy marsz po schodach.

— Oczywiście pokój numer dwa zawsze budził największą zawiść moich lokatorek. Jest o wiele większy i przytulniejszy niż reszta pomieszczeń. Był kiedyś pokojem mego męża i moim.

— To miło — mruknąłem, marząc o tym, żeby przestała wreszcie dmuchać mi dymem w twarz.

— Tak, latem dwójka jest idylliczna. Bardzo idylliczna. Panna Coates tak ją lubiła, że mawiała, iż chce w niej dożyć reszty swoich dni.

— I dożyła, prawda? — zauważyłem.

Pani Bristow ponownie przystanęła, odwróciła się i popatrzyła na mnie przez chmurę dymu.

— Liczę, że będzie się pan zachowywał odpowiednio — powiedziała. — Nie życzę tu sobie jakichkolwiek przyjęć ani całonocnych gości. To samo dotyczy seksu.

Skinąłem posłusznie głową. W kieszeni miałem trzy funty i sześć szylingów na piwo i pasztecik Cormish, a ona podejrzewała, że chcę wyprawiać uczty tudzież sprowadzać na noc kobiety. Ale oparłem się pokusie, żeby powiedzieć: „Jest pani cholernie dowcipna”.

Dotarliśmy już prawie na samą górę, kiedy usłyszałem płacz małego dziecka i ostry klekot zniszczonych butów na wysokim obcasie. Na górce pani Bristow stanęła oparta plecami o ścianę jak zawiadowca stacji oczekujący, aż przejedzie pociąg ekspresowy. Minąłem ją posłusznie i ujrzałem, że korytarzem posuwa się zwinięta kołdra z różowej satyny na długich, przybranych w koronkowe pończochy nogach. Za kołdrą szedł dwuletni blondynek w samym tylko obdartym, pomarańczowo–brązowym podkoszulku. Marudził i płakał.

— Jeszcze nie wysprzątałam dwójki, Nancy — powiedziała pani Bristow, wypuszczając nosem dym.

Kołdra nagle opadła na podłogę. Pojawiła się blada twarz z szopą zaczesanych do tyłu ufarbowanych na czarno włosów i parą ogromnych oczu okolonych sztucznymi rzęsami. Dziewczyna miała na sobie mocno wydekoltowany czarny sweter, w który wcisnęła najbielsze i największe piersi, jakie spotkałem w życiu. Szeroki pas zaciśnięty był mocno na taniej, białej, bawełnianej minispódniczce o wystrzępionym obrąbku.

— Dzień dobry, pani B. Nie dostrzegłam pani zza tej kołdry.

— Nancy, to jest pan Moore. Będzie mieszkał w siódemce.

— David — przedstawiłem się, wyciągając dłoń i natychmiast sobie uświadomiłem, że Nancy ma obie ręce zajęte i nie może podać mi ręki.

— Miło mi cię poznać, Davidzie — odparła Nancy. — Ten mały mazgaj to Simon, prawda, Simon?

Dzieciak cały czas się mazał.

— No cóż, skoro tak bardzo zależy panu, żeby jak najszybciej wprowadzić się do siebie, dwójkę wysprzątam później — zdecydowała pani Bristow otoczona kłębami dymu. — Proszę za mną, panie Moore. Pokażę panu pokój.

— Zatem do zobaczenia — powiedziała z uśmiechem Nancy i dodała pod adresem dziecka: — Przestań, na Boga, ryczeć, Simon.

Pokój numer siedem był wysoki i miał mansardowe, w tej chwili otwarte i przytrzymywane starą, wyliniałą szczotką okno. Stało tam zapadnięte łóżko, czerwone krzesło Parker–Knoll i stół, a na nim maszynka elektryczna marki Belling. Na kantach stołu widniał milion śladów wypalonych przez papierosy.

— Rano jest tutaj bardzo jasno — oświadczyła stojąca w progu pani Bristow. — Z okna ma pan widok na Dome. Należy mi się kaucja za dwa tygodnie plus opłata za tydzień z góry. Trzynaście funtów i dziesięć szylingów.

— Hmmm, czy mógłbym zapłacić pod koniec tygodnia? Nie przyszedł jeszcze mój czek.

Twarz pani Bristow zniknęła w chmurze dymu.

— Mam zwyczaj brać zapłatę z góry.

— Byłbym pani bardzo zobowiązany…

— No cóż, zgoda — westchnęła i zniknęła w korytarzu, zostawiając za sobą smugę dymu. — Ale w piątek musi pan zapłacić — zawołała jeszcze przez ramię. — W przeciwnym razie będzie pan zmuszony się wynieść.

Podszedłem do otwartego okna i wyjrzałem na pokryte dachówkami, mokre dachy domów. Słyszałem dobiegający z dołu szum pojazdów sunących po mokrej jezdni i ciągły pomruk morza. Czułem się przygnębiony i samotny, ale jednocześnie dziwnie zadowolony. Przybyłem do Worthing, ponieważ smutniejszego miejsca nie mogłem już wymyślić, a potrzebowałem sanktuarium, które odpowiadałoby memu nastrojowi. Byłem załamany, bez pracy, a poza tym nie widziałem przed sobą celu w życiu. Miałem dziewiętnaście i pół roku oraz żadnych widoków na przyszłość. Czyż istniało zatem lepsze miejsce dla mojej skołatanej głowy niż Worthing?

O Worthing wiedziałem dlatego, że mieszkała tutaj moja cioteczna babka. Kiedy byłem mały, przyjeżdżaliśmy do niej w odwiedziny, chociaż plaża była kamienista i śmierdziała gnijącymi wodorostami.

W Worthing znajdowała się przystań i jeden z tych miejskich, trawiastych skwerów określanych przez mieszkańców Sussex mianem Steyne, orkiestra, kilka publicznych szaletów i kilkanaście brzydkich sklepów pełnych tandetnych imitacji mebli, makatek ściennych z motywami myśliwskimi i srebrzystych, galwanizowanych zastaw stołowych. To miasteczko nie jest ani tak wulgarne jak Brighton, ani tak żenująco pruderyjne jak Eastbourne. Jest to po prostu typowa brytyjska nadmorska prowincjonalna miejscowość. St Despair–sur–Mer, jak zwykła była nazywać Worthing moja cioteczna babka.

Miałem niejasne pomysły, że zarobię trochę pieniędzy jako wynajmujący leżaki albo pracując w smażalni ryb i frytek, ale wcale nie byłem pewien, czy tę pracę dostanę. Zdałem maturę z trzech przedmiotów: z angielskiego, francuskiego i z geografii, ale stopnie miałem nie najlepsze, więc nie było sensu starać się o przyjęcie na wyższą uczelnię. Brak pilności — stwierdzili nauczyciele. Myślę, że po prostu uciekałem od obowiązków. Nie chciałem ich brać na siebie. Chciałem tylko rozmyślać i wykonywać jakieś usługowe, mało ważne rzeczy. Gdybym był człowiekiem religijnym, wstąpiłbym do klasztoru, ale przybycie do Worthing było mniej więcej takim samym umartwieniem.

Na drzwiach wisiał pojemnik z ligninowymi ręcznikami. Wytarłem się nimi. Miałem papierową torbę na zakupy, w której trzymałem koszulę z poprzedniego dnia. Przebrałem się w nią, bo była sucha, a następnie przeliczyłem swój majątek. Wynosił dokładnie trzy funty siedem szylingów i kilka półpensówek. Postanowiłem pójść gdzieś na lunch.

Kiedy byłem w połowie schodów, z pokoju numer dwa właśnie wyszła Nancy.

— Już się zagospodarowałeś? — zapytała.

— Mniej więcej. Muszę kupić pościel i parę drobiazgów.

— I właśnie się po nie wybierasz?

— Idę do pubu na lunch.

Bez wahania wzięła mnie za rękę. Nawet na swoich wysokich obcasach miała niewiele więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Pachniała mandarynkowym lakierem do włosów i perfumami Shalimar.

— To wspaniale. Mnie też coś postawisz.

— Mam tylko trzy funty i siedem szylingów.

— Żartowniś z ciebie.

— Wcale nie. Sama popatrz. — Wyciągnąłem półkoronówkę, szylinga, pensa i trzy półpensówki. — To cały mój ziemski majątek.

Nancy wy buchnęła śmiechem.

— Wygląda na to, że ja będę musiała zapłacić. Masz ochotę pójść do Thieves Kitchen?

— Nie wiem. Nigdy tam nie byłem.

Pożyczyliśmy od pani Bristow połamany różowy parasol i wyszliśmy na deszcz. Thieves Kitchen nie była daleko, zaledwie dwie przecznice dalej. Duży pub–restauracja specjalizujący się w tradycyjnych lunchach. W środku panował półmrok, w powietrzu unosił się dym, pod sufitami umieszczono pretensjonalne dębowe belki i miedziane rzędy końskie. Usiedliśmy za przepierzeniem i zamówiliśmy kotlety wieprzowe, frytki oraz po kuflu piwa Red Barrel. Nancy usta się nie zamykały, flirtowała i w czasie jednego posiłku zmieniła całe moje spojrzenie na świat.

Gadała, jadła, śmiała się. Ja tylko jadłem, przez cały czas ją obserwując. Pod tymi sztucznymi rzęsami i białym makijażem, który robił z jej twarzy naleśnik, była bardzo ładna. Miała dziewczęcą buzię, duże usta, mały, zadarty nos i ogromne, szerokie niebieskofioletowe oczy. Już przy trzecim kęsie kotleta wieprzowego stwierdziłem, że się w niej zakochałem. Wszystko mnie w niej zachwycało. Skromność, otwartość, maleńkie złote kolczyki i ten głęboki dekolt, odsłaniający część piersi, które tyle obiecywały.

— Nie powinnam była nigdy wychodzić za Vince’a — oświadczyła i pociągnęła łyk piwa. — To przeraźliwa głupota. Ale był wówczas taki przystojny, miał motocykl z przyczepą i umiał zawsze stworzyć odpowiedni nastrój, jeśli wiesz, o co mi chodzi. A ja miałam tylko szesnaście lat. Naprawdę byłam wtedy głupia. Ale kiedy przyszedł na świat Simon… chyba cię nudzę, prawda?

— A gdzie jest teraz Simon?

— Śpi — odparła Nancy. — Karmię go o dwunastej, później śpi do wpół do trzeciej. Codziennie. Można według tego regulować zegarek.

Zapytała, co zamierzam robić w Worthing, a ja jej powiedziałem. Słuchała ze współczuciem, ale nie sądzę, żeby naprawdę mnie zrozumiała. Moje słowa brzmiały tak, jakbym podczas hałaśliwego przyjęcia suto skrapianego alkoholem deklamował komuś wiersze Paula Verlaine’a. Les sanglots longs des violins de 1’automne… blessent mon coeur d’une langueur monotone…

Cały rachunek zapłaciła Nancy, wyjąwszy pieniądze z białej, plastikowej torebki.

— Nie przejmuj się. Vince wciąż jest dla mnie dobry i przysyła co tydzień siedem funtów, a ja zazwyczaj wszystkich nie wydaję.

Do Bedford Row 5a wróciliśmy pod rękę, chroniąc się przed deszczem pod zdezelowanym parasolem pani Bristow. Przed dwójką Nancy zapytała:

— Może wstąpisz na kawę?

Pokój numer dwa był prawie czterokrotnie większy od mojego. Nancy zasłoniła firanki w kwiaty tak, że Simon mógł sobie spokojnie spać. Leżał w łóżku ustawionym w rogu pokoju, w buzi trzymał kciuk, jasne włosy miał zlepione potem, a policzki ogniście czerwone. Przyglądałem się dziecku i strasznie chciałem, żeby był to mój dzieciak, a nie Vince’a. Odwróciłem się do Nancy, która stała bez ruchu i obserwowała mnie.

— Pani Bristow twierdzi, że ten pokój jest idylliczny — powiedziałem.

— Nie zauważyłam — odparła Nancy, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— Cóż, chyba nie — mruknąłem, bo poczułem się nieswojo. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Niedawno zmieniono w nim tapety na najlepsze, jakie można dostać u Woolwortha. Miały dziwaczny, zielonkawy wzór. Koło okna stała toaletka z półkolistym lustrem pochodząca z lat pięćdziesiątych, wielkie, tanie, pociągnięte werniksem łoże i ogromna wiktoriańska szafa z rzeźbionego mahoniu.

— Fantastyczna szafa — zauważyłem.

— Och, tak, tyle że ona zawsze ją zamyka.

Pociągnąłem za mosiężną rączkę, ale drzwi nawet nie drgnęły.

— Wiesz, co w niej jest? Nancy usiadła na brzeżku łóżka.

— Osobiste rzeczy, to wszystko. Twierdzi, że nie ma ich gdzie trzymać.

Przysiadłem obok niej.

— Lubię, jak mówisz tak wytwornie — powiedziała.

— Nie rozumiem.

— Mówisz tak wytwornie i poetycko. Na przykład o tych chmurach, które są jak sfora oszalałych psów, i takie różne inne rzeczy. Powinieneś być pisarzem.

— Ba — odparłem. — Z pisania nie ma pieniędzy. Chcę pracować przy wypożyczaniu leżaków.

— No cóż, przy okazji poderwiesz trochę dziewczyn.

Zapadło długie milczenie. Pokój pogrążony był w ciszy;

Simon spał spokojnie. Nagle odezwała się Nancy:

— Czy chcesz zobaczyć coś naprawdę szokującego?

Popatrzyłem na nią. W przyćmionym świetle pokoju numer dwa oczy miała liliowe.

— Co rozumiesz przez słowo „szokujące”?

— Cóż, zobacz sam. Powiedz, czy nie będziesz zszokowany?

Bez wahania, nie spuszczając ze mnie wzroku, ściągnęła przez głowę czarny sweter, rozpięła czarny, koronkowy stanik i odsłoniła piersi. Zachichotała, a one rozkosznie zafalowały.

Piersi były jeszcze większe, niż myślałem. Pełne, białe jak dwa wielkie mleczne budynie. Na skórze widniały ślady po staniku. Miała wielkie i jasne aureole wokół sutek, a same sutki twarde i pofałdowane. Ale najbardziej mnie zafascynowało — i to właśnie miało mną wstrząsnąć — że obie brodawki były przekłute i wisiały w nich dwa małe złote kółeczka.

Słyszałem, że niektóre dziewczęta przekłuwają sobie sutki. To znaczy wszyscy o tym mówią, ale ja dotąd nie spotkałem żadnej, która by to zrobiła naprawdę. I oto teraz taką właśnie dziewczynę miałem przed sobą. Siedziałem z nią w deszczowe popołudnie na szerokim podwójnym łożu. Mój członek wyprężył się pod dżinsami, poczułem, że na policzki występują mi rumieńce.

— I co o tym myślisz? — zapytała, lekko potrząsając piersiami.

— Nie wiem. To naprawdę fantastyczne.

— Vince życzył sobie, żebym to zrobiła. Początkowo nie chciałam, ale teraz nawet mi się podoba.

— Fantastyczne — powtórzyłem.

Nie miałem zielonego pojęcia, co by tu jeszcze powiedzieć.

— Nie uważasz, że to szokujące?

— Raczej zaskakujące.

— Ale nie szokujące?

Potrząsnąłem głową. Spojrzała na mnie poważnie.

— Możesz ich dotknąć, jeśli chcesz.

Zawahałem się, a po chwili wyciągnąłem rękę i dotknąłem palcami obu sutek i obrączek. W przekłutych brodawkach kółeczka obracały się z łatwością.

— Możesz je unieść, jeśli ci się podobają.

Gapiłem się na Nancy. Nie chodziło o to, czy mnie się podobały jej piersi, czy nie, ale o to, że chciała, bym to zrobił. Zahaczyłem palcami o kółeczka i uniosłem jej ciężki biust. Sutki napięły się. Zamknęła oczy i odchyliła do tyłu głowę, a ja delikatnie szarpałem obie piersi, jakby były niesfornymi zwierzakami.

Bez słowa zabrała stamtąd moje ręce i rozpięła haftki taniej, białej spódniczki. Pod nią miała tylko koronkowe rajstopy; nie nosiła majtek. Różowy srom przeświecał przez oczka rajstop. Poczułem ciepły, erotyczny zapach seksu i moczu.

Kochaliśmy się gwałtownie i w ciszy przez blisko czterdzieści minut. Odnosiłem wrażenie, że trwa to całe moje życie. Całą wieczność. Taką samą wieczność, jakiej powiew odczułem wcześniej, kiedy wynoszono zwłoki panny Coates. Ale gdy otworzyłem oczy, leżeliśmy razem w pokoju numer dwa, za zasłoniętymi firankami, pod wyszywaną makatką z napisem: „Walcz o własne zbawienie z bojaźnią i drżeniem”.

Nancy popatrzyła na mnie, a na jej ustach wykwitł pełen rozmarzenia uśmiech. Na sztucznych rzęsach ciągle jeszcze drżało kilka kropel mego nasienia.

— Jesteś dobry, naprawdę dobry, Davidzie Moore.

Pocałowałem ją. Byłem gotów poślubić ją w każdej chwili.

— Ty również Nancy Jak–Ci–Tam–Na–Nazwisko.

— Bright — powiedziała i ponownie mnie pocałowała.

I wtedy poruszył się w swoim łóżeczku Simon, zakaszlał i otworzył oczy.

 

Przez następne dwa tygodnie wszędzie chodziliśmy razem, a przy każdej okazji szliśmy do łóżka. Sierpniowy deszcz minął, nastała ciepła, choć wietrzna pogoda. Pojechaliśmy autobusem do Littlehampton, tam kochaliśmy się nago na porośniętych trawą piaszczystych wydmach, podczas gdy Simon na plaży budował zamki z piasku.

Nancy ciągle miała grzeszne myśli. Szalała i nie dbała o to, co robi. Nigdy nie nosiła majtek; nawet żadnych nie miała. Leżała na wydmach twarzą do ziemi, z wypiętymi pośladkami, rozchylała palcami srom i krzyczała niczym mewa, kiedy w nią wchodziłem. Kochała wszystkie pozy i świński język, lubiła ssać i całować, kochała czerpać każdą rozkosz, jaką mogło zaoferować ciało.

Nigdy przedtem nie spotkałem takiej dziewczyny jak Nancy. I nie spotkałem później. Vince mógł sobie mieć swój motor z przyczepą. Nancy była wszystkim, o czym ja marzyłem. Zapewne nie mógłbym zabrać jej do swego domu i przedstawić rodzicom („Och, mamo, to jest Nancy, ma dwuletniego synka z poprzedniego związku, a w sutkach złote kolczyki”). Ale kto by tam zwracał uwagę na takie rzeczy? Z Nancy byłem w swoim dziewiętnastoletnim niebie. Przy niej zapominałem o depresji i rozpaczy.

Odłożyłem poszukiwania pracy. Całe dnie spędzaliśmy na plaży albo jechaliśmy pociągiem do Arundel i krążyliśmy wokół zamku, albo wspinaliśmy się po kredowych grzbietach dinozaurów w Sussex Downs, a nad głowami płynęły nam ogromne chmury rzucające cienie na podmokłe łąki. Dni pełne słońca, szaleństwa i braku pieniędzy. Dni wiejskich pubów i pikników, kanapek, które zabieraliśmy ze sobą, i wędrówek po wonnych ścieżkach Sussex. Dni pełne pocałunków pod wiekowymi dębami.

Kiedy przyszedł nasz ostatni dzień, wcale nie wiedziałem, że będzie ostatni. Wybraliśmy się na jarmark i festyn do Littlehampton, skąd wróciliśmy autobusem. O zachodzie słońca wędrowaliśmy brzegiem morza. Był to jeden z tych szarych, upalnych zmierzchów, gdy słońce zapada się za kanał La Manche niczym dżem w budyń. Niosłem Simona na barana, a obok szła Nancy w białych szortach i czarnej nylonowej bluzce związanej na brzuchu w supeł. Na molo grał ktoś Hey Joe Jimiego Hendrixa. Hey Joe, where you goin’ with that gun in your hand… Jimi Hendrix był u Nancy na drugim miejscu po Stonesach.

— Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad małżeństwem? — zapytała nieoczekiwanie Nancy.

— Czy ja wiem? — odparłem ostrożnie. Podejrzewam, że byłem już całkowicie zdecydowany ożenić się właśnie z nią.

— Bo ja nie zamierzam ponownie wychodzić za mąż — powiedziała z emfazą.

— Ach, tak.

Simon targał mnie za włosy i wołał:

— Wio, koniku!

— A co z Simonem? — zapytałem.

— A co ma z nim być?

— No cóż, będzie potrzebował ojca, prawda? Zwłaszcza kiedy podrośnie. Mnie na przykład ojciec zabierał na pokazy lotnicze w Farnborough.

— Życie jest ważniejsze od ojców — odparła Nancy i odwróciła głowę, a ja w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób pojąłem, że ją straciłem; że coś się między nami zmieniło. Simon podskakiwał na moich ramionach i wołał:

— Wio, koniku! Wio, koniku!

Tego popołudnia niebo miało kolor śliwki, ja galopowałem z Simonem po plaży, a za nami szła Nancy z nieobecnym uśmiechem. Sprawiała wrażenie małej i odmienionej. Goin’ down to shoot my ole lady… ‘cause she’s been runnin’ around with another man…

 

Wieczorem zszedłem z mojej siódemki i zapukałem delikatnie do drzwi Nancy. Było wpół do dziewiątej, więc Simon powinien już spać.

Długo się nie odzywała. W końcu zza zamkniętych drzwi dobiegł mnie jej szept:

— Kto tam?

— To ja, David. Mogę wejść?

— Jestem nie ubrana.

Fakt, że była bez ubrania, nigdy nie przeszkadzał jej otworzyć. Stałem na półpiętrze zmieszany i pełen niepewności....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin