Clavell James - Operacja Whirlwind 2.pdf

(1541 KB) Pobierz
James Clavel
James Clavell
OPERACJA WHIRLWIND
KSIĘGI 3-4
Przekład Michał Jankowski
KSIĘGA TRZECIA
Czwartek
22 lutego 1979
NA PÓŁNOCNY ZACHÓD OD TEBRIZU, 11:20.
Z miejsca, gdzie siedział, ze schodków kabiny zaparkowanego wysoko w górach 212, Erikki
mógł ogarnąć wzrokiem spory kawał Sowieckiej Rosji. Daleko w dole wody rzeki Aras
płynęły na wschód do Morza Kaspijskiego, wijąc się wąwozami i biegnąc wzdłuż sporego
odcinka granicy irańsko-sowieckiej. Na lewo Yokkonen mógł zajrzeć do Turcji i obejrzeć
piętrzącą się na cztery tysiące pięćset metrów górę Ararat. 212 stał nie opodal wejścia do
groty, w której znajdowała się amerykańska stacja nasłuchowa.
Znajdowała się kiedyś, pomyślał z ponurym rozbawieniem. Gdy wylądował tu poprzedniego
dnia po południu - wskaźnik pokazywał dwa tysiące pięćset sześćdziesiąt metrów - pstrokata
banda bojowców lewicowych fedainów, którą ze sobą przywiózł, wpadła do
9
groty, ale Amerykanów już nie zastała. Cimtarga stwierdził, że zniszczono wszystkie
ważniejsze elementy wyposażenia i zabrano książki szyfrów. Wiele świadczyło o
pospiesznym opuszczaniu jaskini, lecz zadbano o to, żeby nie pozostawić niczego, co miało
jakąś wartość.
- Tak czy inaczej, oczyścimy ją - oświadczył Cimtarga swym ludziom - oczyścimy tak jak
inne. - Zwrócił się do Erikkiego: - Czy możesz tam wylądować? - Wskazał ręką miejsce
wysoko w górze, gdzie widać było kompleks masztów radarowych. - Chciałbym je
rozmontować.
- Nie wiem - odparł Erikki. Granat, który dostał od Rossa, nadal tkwił, przyklejony taśmą,
pod jego lewym ramieniem - Cimtarga i jego łapacze nie przeszukali Fina - nóż pukoh także
spoczywał na miejscu, w po-, chwie z tyłu. - Polecę i sprawdzę.
- Sprawdzimy, kapitanie. Sprawdzimy razem - rzucił Cimtarga ze śmiechem. - Nie będzie cię
kusiło, żeby nas opuścić.
Erikki zabrał go ze sobą i polecieli. Maszty wpuszczono w grubą warstwę betonu na
północnym stoku góry, na skrawku płaskiego terenu, który mieli teraz przed sobą.
- Jeśli pogoda się utrzyma, nie będzie problemu. Co innego, jeśli zerwie się silny wiatr. Mogę
zawisnąć i opuścić was na linie. - Błysnął zębami w wilczym uśmiechu.
Cimtarga roześmiał się.
- Dzięki, ale nie. Nie chcę przedwcześnie umierać.
- Jak na Sowieta, zwłaszcza z KGB, nie jesteś najgorszy.
- Ty też nie. Jak na Fina.
Od niedzieli, gdy Erikki zaczął latać z Cimtarga, zdążył już go polubić. Nie, żeby naprawdę
go lubić, czy mu ufać, pomyślał. Ale Sowiet był grzeczny i postępował fair, odmierzał dla
lotnika uczciwe porcje wszystkich posiłków. Zeszłej nocy wypił z Yokkonenem butelkę
1
wódki i ustąpił najlepsze miejsce do spania. Nocowali w wiosce, o dwadzieścia kilometrów
na południe, na dywanach rozpostartych na brudnej polepie. Cimtarga
10
powiedział, że choć w okolicy mieszkali głównie Kurdowie, ta wioska składa się z
kryptofedainów i jest bezpieczna.
- Dlaczego zatem pilnuje mnie strażnik?
- Jest bezpieczna dla nas, kapitanie, a nie dla pana. Przedwczoraj w nocy, gdy Cimtarga
przyszedł po
niego ze strażnikami, wkrótce po odejściu Rossa, zawieziono go do bazy. W ciemnościach,
łamiąc wszystkie przepisy IATC, polecieli do wioski w górach, na północ od Choju. Tam o
świcie załadowali helikopter uzbrojonymi ludźmi i polecieli do pierwszej z amerykańskich
stacji radarowych. Była zniszczona i opustoszała, tak jak ta tutaj.
- Ktoś musiał ich ostrzec, że przybędziemy - zauważył zdegustowany Cimtarga. -
Matierjebcy szpiedzy!
Później Cimtarga powiedział Erikkiemu, że według tego, co szeptali miejscowi, Amerykanie
ewakuowali się zeszłej nocy bardzo dużymi helikopterami bez żadnych oznaczeń.
- Dobrze by było złapać ich na szpiegowaniu. Bardzo dobrze. Mówi się, że sukinsyny mogą
widzieć nasze terytorium na tysiąc sześćset kilometrów w głąb.
- Masz szczęście, że już ich tu nie ma. Może musiałbyś stoczyć bitwę, a to byłby incydent
międzynarodowy.
Cimtarga roześmiał się.
- My z tym nie mamy nic wspólnego. Nic. To znowu Kurdowie odwalają krecią robotę.
Banda zbirów, co? To na nich spadłaby odpowiedzialność. Cholerni jazdwas, co? W końcu
ciała zostałyby odnalezione na terenie Kurdów. Taki dowód wystarczyłby Carterowi i CIA.
Erikki poruszył się na zimnym metalowym stopniu. Był przygnębiony i zmęczony. Ostatniej
nocy znowu źle spał; dręczyły go koszmary związane z Azadeh. Nie mógł spać od czasu
pojawienia się Rossa.
Jesteś głupcem, powtarzał sobie tysiące razy. Nie pomagało. Wydawało się, że nic nie
pomoże. To pewnie przez to latanie; zbyt wiele godzin lotu w złych warunkach, w
ciemnościach. Trzeba jeszcze martwić się
11
o Noggera, myśleć o Rakoczym, zabójstwach. O Rossie. Przede wszystkim zaś o Azadeh.
Czy ona na pewno jest bezpieczna?
Spróbował zawrzeć z nią pokój co do Johnny'ego „Jasne Oczy".
- Przyznaję, że byłem zazdrosny. To głupie. Przyrzekam na starożytnych bogów moich
przodków, że mogę znieść twoje wspomnienia o nim. Mogę i zniosę - oświadczył, ale to nie
wystarczyło. - Po prostu nie myślałem, że jest tak... takim mężczyzną i... tak niebezpiecznym.
Jego kukri mógłby się zmierzyć z moim nożem.
- Nigdy, kochanie. Nigdy. Tak się cieszę, że ty jesteś sobą i ja jestem sobą, i że jesteśmy
razem. Jak moglibyśmy się stąd wydostać?.
- Nie wszyscy, nie razem, nie jednocześnie - powiedział jej uczciwie. - Byłoby najlepiej,
gdyby żołnierze wyrwali się, gdy tylko będą mogli, i zabrali Noggera. A dopóki ty tu jesteś,
nie wiem, Azadeh, jak my możemy uciec, naprawdę nie wiem. Jeszcze nie wiem. Może
moglibyśmy przedostać się do Turcji...
Spojrzał teraz na wschód w kierunku Turcji. To tak blisko, a jednocześnie tak daleko, gdy
Azadeh jest w Tebrizie. Trzydzieści minut lotu. Ale kiedy? Gdybyśmy dotarli do Turcji, a
helikopter nie zostałby obłożony sekwestrem, gdybym mógł zatankować i polecieć przez
granicę do Asz Szargaz... Gdyby, gdyby, gdyby! Bogowie mych przodków, pomóżcie mi!
Zeszłego wieczoru, przy wódce, Cimtarga byl małomówny jak zwykle, pił jednak uczciwie.
Wysączyli butelkę do ostatniej kropelki, szklanka po szklance.
2
- Na jutro mam następną, kapitanie.
- To dobrze. Kiedy skończymy?
- Za dwa-trzy dni skończymy tutaj i wracamy do Tebrizu.
- A potem?.
- Potem dowiem się, co dalej.
Gdyby nie wódka, Erikki by go sklął. Wstał i spojrzał na Irańczyków, układających w stosy
sprzęt, który
12
mieli zabrać. Większość żelastwa wyglądała bardzo zwyczajnie. Gdy Yokkonen ruszył przez
nierówny teren pokryty skrzypiącym pod butami śniegiem, pilnujący go strażnik poszedł za
nim. Żadnej szansy ucieczki. Żadnej okazji przez całe pięć dni.
- Cieszy nas twoje towarzystwo - powiedział któregoś dnia Cimtarga, mrużąc orientalne
oczy. Zdawało się, że umie czytać w myślach.
W górze kilku ludzi pracowało przy demontażu masztów radarowych. Co za marnowanie
czasu, pomyślał Erikki. Nawet ja widzę, że nie ma w nich nic szczególnego.
- Nieważne, kapitanie - wyjaśnił Cimtarga. - Moich szefów cieszą hurtowe ilości. Bierzemy
wszystko. Lepiej więcej niż mniej. Czym się przejmujesz? Pracujesz na dniówki. - Znów
śmiech, a nie wymyślania.
Yokkonen poczuł, że zesztywniały mu mięśnie szyi. Wykonał skłon, dotykając palcami
butów. Opuścił ramiona i głowę, a potem zaczął wykonywać krążenia głową tak, aby sam jej
ciężar naciągał ścięgna, wiązadła i mięśnie.
- Co robisz? - zapytał Cimtarga, podchodząc do niego. __
- Świetnie robi na ból szyi. Erikki włożył ciemne okulary; światło odbite od śniegu raziło w
oczy. - Jeśli robić to dwa razy dziennie, szyja nigdy nie boli.
- Ach, ciebie też boli kark? Ja mam to bez przerwy. Muszę chodzić do kręgarza przynajmniej
trzy razy w roku. To pomaga?
- Gwarantowane. Nauczyła mnie tego kelnerka. Noszenie tac przez cały dzień wywołuje ból
karku i pleców. To tak jak u pilotów - choroba zawodowa. Wypróbuj to i sam się przekonaj. -
Cimtarga pochylił się i poruszył głową. - Nie, nie tak. Głowa i ramiona luźno; jesteś zbyt
napięty.
Cimtarga postąpił według tych wskazówek; poczuł, że coś chrupnęło mu w szyi. Gdy
podniósł głowę, powiedział:.
- Genialne, kapitanie. Jestem winien przysługę.
13
- To rewanż za wódkę.
- To jest cenniejsze niż butelka wód...
Erikki osłupiał, gdy z piersi Cimtargi trysnęła krew otworem wyrwanym przez pocisk, który
trafił go od tyłu. Potem usłyszał krzyki i zobaczył koczowników wysypujących się zza skał i
drzew, wydających bojowe okrzyki i strzelających w biegu. Atak był krótki i gwałtowny.
Yokkonen zobaczył, że ludzie Cimtargi padają na ziemię, przygnieceni liczebną przewagą
przeciwnika. Strażnik Fina, jeden z nielicznych, którzy mieli broń, zdążył raz wystrzelić i
został od razu trafiony. Brodaty człowiek ze szczepu stanął nad nim i z lubością dobił go
kolbą karabinu. Inni pobiegli do jaskini. Jeszcze trochę strzałów i zapanowała cisza.
Ponaglany przez dwóch mężczyzn, Erikki podniósł ręce; czuł się głupio bezbronnie, a serce
waliło mu jak młot. Jeden z napastników odwrócił Cimtargę i wpakował mu kolejną kulę.
Drugi minął Erikkiego i ruszył do 212, aby upewnić się, że w kabinie nikt się nie ukrył. Teraz
mężczyzna, który zastrzelił Cimtargę, dysząc ciężko, stanął przed Erikkim. Był niski,
oliwkowa skóra, broda, czarne oczy i włosy. Miał na sobie prymitywną odzież i śmierdział.
- Opuść ręce, spuść - powiedział w kalekiej angielsz-czyźnie. - Jestem szejk Bajazid, wódz
tutaj. Potrzebujemy ty i helikoptera.
3
- Czego ode mnie chcecie?
Koczownicy dobijali rannych i odzierali zabitych ze wszystkiego, co mogło mieć jakąś
wartość.
- CASEVAC. - Bajazid uśmiechnął się nieznacznie na widok miny Erikkiego. - Wielu z nas
pracować przy ropa. Kto jest ten pies? - Wskazał Cimtargę czubkiem buta.
- Mówił, że nazywa się Cimtarga. Był Sowietem. Myślę, że z KGB.
- Oczywiście, Sowiet - rzucił szorstko mężczyzna. - Oczywiście z KGB. Wszyscy Sowieci w
Iranie KGB. Papiery, proszę. - Yokkonen wręczył mu dowód tożsamości. Mężczyzna obejrzał
dokument i skinął głową,
14
na wpół do siebie. Wywołując jeszcze większe zdumienie Erikkiego, oddał mu dokument. -
Dlaczego latasz z so-wieckiem psem? - Słuchał w milczeniu i z coraz bardziej ponurym
wyrazem twarzy, gdy Erikki opowiadał o tym, jak Abdollah-chan schwytał go w pułapkę. -
Abdol-lah-chan nie człowiek do zaszkodzenia. Dosięgnąć Ab-dollaha Okrutnego być bardzo
trudno, nawet na ziemi Kurdów.
- Jesteście Kurdami?.
- Kurdami - potwierdził Bajazid; to kłamstwo było bardzo wygodne. Przyklęknął i obszukał
Cimtargę. Żadnych dokumentów, w kieszeni trochę pieniędzy, nic więcej poza
automatycznym pistoletem w kaburze i kilkoma nabojami, które Bajazid także zabrał. - Masz
być pełne paliwo?
- W trzech czwartych.
- Ja chcę jechać trzydzieści kilometrów południe. Pokażę. Potem zabrać CASEVAC i do
Rezaije, do szpitala.
- Dlaczego nie do Tebrizu? To znacznie bliżej.
- Rezaije w Kurdystanie. Kurdowie tam bezpieczni, czasami. Tebriz należy do naszych
wrogów: Irańczy-ków, Szacha czy Chomeiniego, bez różnicy. Do Rezaije.
- W porządku. Najlepszy będzie Szpital Zamorski. Byłem tam już kiedyś. Jest lądowisko
helikopterowe i są przyzwyczajeni do CASEVAC. Możemy tam zatankować; mają paliwo do
śmigłowców... przynajmniej mieli dawniej.
Bajazid zawahał się.
- Dobrze. Tak. Lecimy od razu.
- A co potem?
- Potem, jeśli zawieźć nas dobrze, może cię zwolnimy, żebyś zabrał żonę od chana z
Gorgonów. - Szejk Bajazid odwrócił się i krzyknął do swych ludzi, żeby się pospieszyli i
wsiadali do helikoptera. - Startujemy, proszę.
- A co z nim? - Erikki wskazał Cimtargę. - I z innymi?
- Zwierzęta i ptaki wkrótce tu posprzątać.
15
Wejście na pokład i start nie zabrały zbyt wiele czasu. Yokkonen był teraz pełen nadziei.
Odnalezienie wioski nie było trudne. CASEVAC dotyczyło starej kobiety.
- Ona jest naszym wodzem - wyjaśnił Bajazid.
- Nie wiedziałem, że kobiety mogą być wodzami.
- Dlaczego nie, jeśli tylko są dostatecznie mądre, silne, sprytne i pochodzą z odpowiedniej
rodziny. My, muzułmanie sunnici, nie lewacy ani heretyckie bydło szyickie, które wstawia
mułłów między ludzi a Boga. Bóg jest Bogiem. Startujemy.
- Czy ona zna angielski?
- Nie.
- Wygląda na bardzo chorą. Może nie przetrwać podróży.
- Jak Bóg zechce.
4
Żyła jednak, gdy po godzinie lotu Erikki posadził helikopter na ziemi. Szpital Zamorski był
wybudowany, obsadzony personelem i sponsorowany przez zagraniczne kompanie naftowe.
Yokkonen pokonał trasę lecąc nisko, omijając Tebriz i wojskowe lotniska. Bajazid siedział z
przodu obok pilota, a sześciu uzbrojonych ludzi z tyłu ze swą przywódczynią. Leżała na
noszach bez ruchu, lecz przytomna. Znosiła ogromne cierpienie bez słowa skargi.
Lekarz i sanitariusze znaleźli się na lądowisku w kilka sekund po tym, jak maszyna dotknęła
ziemi. Lekarz miał na sobie biały kitel z dużym czerwonym krzyżem na rękawie, a pod
spodem grube swetry. Był trzydziesto-paroletnim Amerykaninem, ciemne obwódki otaczały
jego przekrwione oczy. Uklęknął przy noszach, a pozostali czekali w milczeniu. Kobieta
jęknęła cicho, gdy dotknął jej brzucha, choć zrobił to delikatnie i sprawnie. Mówił do niej
przez chwilę w łamanym tureckim. Uśmiechnęła się nieznacznie, skinęła głową i
podziękowała. Lekarz zawołał sanitariuszy, którzy wynieśli nosze ze śmigłowca. Na
polecenie Bajazida dwóch ludzi towarzyszyło chorej.
16
Lekarz odezwał się do szejka kulawym dialektem:
- Ekscelencjo, potrzebne mi jest nazwisko, wiek i...
- szukał właściwego słowa - choroba, opis choroby.
- Mówić po angielsku.
- Świetnie. Dziękuję, agha. Jestem doktor Newbegg. Obawiam się, że ona zbliża się do
końca, agha. Jej puls jest prawie niewyczuwalny. Jest stara i chyba nastąpił krwotok
wewnętrzny. Czy nie upadła niedawno?
- Mówić wolniej, proszę. Upaść? Tak, tak, dwa dni temu. - Bajazid urwał na dźwięk salwy
broni palnej, a potem mówił dalej: - Tak, dwa dni temu. Pośliznęła się w śniegu i uderzyła o
skałę. Bokiem o skałę.
- Chyba krwawi w środku. Zrobię, co będę mógł, ale... przykro mi, nie mogę obiecać, że
będzie dobrze.
- In sza'a Allah.
- Jesteście Kurdami?
- Kurdami. - Rozległy się strzały, tym razem bliżej. Wszyscy się obejrzeli. - Kto?
- Nie wiem, boję się, że to, co zwykle - odpowiedział niespokojnie lekarz. - Zielone Opaski
przeciwko lewakom, lewacy przeciwko Zielonym Opaskom, przeciwko Kurdom... Jest wiele
ugrupowań, a wszystkie uzbrojone.
- Przetarł oczy. - Zrobię, co będę mógł, dla starej pani. Może lepiej niech pan pójdzie ze mną,
agha. Może pan po drodze podać szczegóły. - Pospiesznie odszedł.
- Doktorze, czy macie tu jeszcze paliwo? - zawołał za nim Erikki.
Lekarz zatrzymał się i spojrzał nieprzytomnie.
- Paliwo? Och, paliwo do helikoptera? Nie wiem. Zbiornik jest z tyłu.
Wbiegł po schodkach prowadzących do głównego wejścia, łopocząc połami fartucha.
- Kapitanie - powiedział Bajazid. - Poczeka pan, aż wrócę. Tutaj.
- Ale paliwo? Mogę...
- Czekać tu. Tu.
Szejk pospieszył za doktorem. Dwóch jego ludzi ruszyło za nim, dwóch zostało przy Finie.
17
Erikki wykorzystał czas oczekiwania i wszystko posprawdzał. Zbiorniki prawie puste. Od
czasu do czasu zajeżdżały ciężarówki z rannymi; wychodzili im naprzeciw lekarze i felczerzy.
Wielu ludzi spoglądało ze zdziwieniem na helikopter, ale nikt się nie zbliżył. Strażnicy bardzo
o to dbali.
Jeszcze podczas lotu Bajazid oświadczył:
- Od wieków my, Kurdowie, próbujemy być niezależni. My oddzielny naród, oddzielny
język, oddzielne zwyczaje. Teraz chyba sześć milionów Kurdów w Azerbejdżanie,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin