Drago Jančar.docx

(54 KB) Pobierz

Krzysztof Czyżewski

 

 

Istnieją dwie dramatyczne opowieści ukazujące chwilę wystąpienia Słoweńców z monarchii habsburskiej. Obie zawierają odpowiednią dawkę napięcia, patosu i wzruszenia, tak jak przystoi na historię, która potem stanie się legendą Istnieją też liczne ich warianty, z różnymi opisami i akcentami rozłożonymi w różnych miejscach.

Pierwsza rozgrywa się w ciszy austriackiego dworu, w cesarsko-królewskiej sali audiencyjnej. Protagonistami są Karol I, ciągle jeszcze cesarz Austrii i król Węgier, oraz dr Anton Korošec, deputowany do Reichstagu i niekwestionowany polityczny przywódca narodu słoweńskiego, dotychczas zawsze wiernego Austrii^ Jest 11 października. Austro-Węgry praktycznie przegrały wojnę, monarchia trzeszczy w szwach, olbrzymie, pełne chwały państwo przeżywa militarne, gospodarcze i polityczne załamanie. Młody regent sprawia wrażenie zdeprymowanego, Korošec, duchowny katolicki, zachowuje się w sposób pewny siebie. Rozmowa toczy się wolno, przerywana długimi chwilami ciszy. To milczy cesarz, który chciałby powstrzymać upływający czas. Korošec wie, że na zewnątrz tej sali historia, zgodnie z wolą Boga, pędzi ku nowym celom, oświadcza więc cesarzowi, że Słoweńcy, wspólnie z Chorwatami i Serbami, utworzą nowe państwo. Cesarz odpowiada, że wieść ta napełnia go smutkiem, ponieważ Słoweńcy zawsze byli bardzo lojalni wobec monarchii, również z nim, z Korošcem, zawsze rozumiał się dobrze. Przeżyliśmy niesłychane wręcz prześladowania, replikuje Korošec, istniały zakazy zgromadzeń, szalała cenzura. Na to cesarz, że Słoweńcy nie wytrzymają w zgodzie z prawosławnymi Serbami, Chorwaci też nie. Korošec jest przekonany, że wszyscy będą równi we wszystkim, a kto będzie pracowity, ten da sobie radę. Słoweńcy wykazali już swoją żywotność w walce z Niemcami i w gospodarce, a Serbowie znani są z tolerancji. Cesarz, który trzyma w szufladzie manifest do swych narodów (ogłosi go 

kilka dni później), proponuje Słoweńcom autonomię. O ten polityczny cel walczyli prawie sto lat.

„Za późno, Wasza Wysokość, za późno" - odpowiada dr Korošec. Cesarz pyta, czy to możliwe, że go opuścili, a potem zakrywa twarz rękami i zaczyna szlochać. Korošec, jak sam opowiadał, niespiesznie wyszedł z sali, ponieważ cesarz nic już więcej nie mówił. To było ich ostatnie spotkanie.

Drugi epizod rozgrywa się osiemnaście dni później na placu Kongresowym w Lublanie, 29 października 1918 roku. Nieprzebrane masy ludzi, flagi, transparenty, okrzyki, dele-gacje ze wszystkich zakątków Słowenii, wielu mężczyzn w mundurach ciągle jeszcze austriackiej armii. Z balkonu Pałacu Krajowego przywódcy polityczni odczytują prokla-mację Rady Narodowej o oddzieleniu się Słowenii od Austrii i włączeniu do nowego państwa Słoweńców, Chorwatów i Serbów. Tłumy witają radośnie prawo narodów do samostanowienia, wznoszą okrzyki ku czci Wilsona-wyz- woliciela, sprawiedliwości historii, państwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, republiki, Słowian zamieszkujących obszary od Gdańska po Triest i dr. Antona Korošca, którego nie ma na balkonie. W Szwajcarii, pośród dyplomatów, prowadzi ożywioną działalność na rzecz nowego państwa. W swym dokumencie Rada Narodowa proklamuje wprawdzie odłączenie się od Austrii i utworzenie nowego państwa, ale ani jednym słowem nie wspomina, że Słowenia występuje również z monarchii. Tłum chce więcej, chce wszystkiego. Wtedy dzieje się coś nieprzewidzianego. „W tym momencie - pisze dziennikarz „Slovenca" - do balustrady podchodzi młody porucznik, dr Mihajlo Rostohar z nagą szablą w ręku i w imieniu słoweńskich oficerów armii austriackiej zgromadzonych na placu wypowiada posłuszeństwo Austrii, składając jednocześnie przysięgę Radzie Narodowej. Tłum ogarnia nieopisany zapał, niczym wicher przelatuje gwałtowna fala emocji: każdy wie, że przechodzimy od starej Austrii do nowej Jugosławii". 

Słoweńcy z entuzjazmem wstąpili do nowo powstałego Państwa Słoweńców, Chorwatów i Serbów z Zagrzebiem jako siedzibą tymczasowego rządu. Nie istniało już austriackie „więzienie narodów", przez moment świat wydawał się szczęśliwy i idealnie uporządkowany.

2

Ale tylko przez moment. Zaledwie miesiąc później, gdy nowe państwo łączyło się błyskawicznie i bez wcześniejszych, dokładnych ustaleń z Królestwem Serbii i Królestwem Czarnogóry, powszechny entuzjazm nieco już osłabł. W pewnej lublańskiej parafii proboszcz zapisał w kronice: „Zrobiłem wszystko, by ludzie przyszli na uroczystą mszę z okazji powstania Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, ale kościół nie był pełen". Nie wiadomo, jakie wydarzenia tego miesiąca powstrzymały ich przed pójściem do kościoła. Może to, że z wyczekiwanej republiki powstało królestwo, a stolicę przeniesiono z Zagrzebia do dalekiego Belgradu. Może prosty fakt, że ludzie ani na jotę nie poprawili swego losu. Ludzie są niecierpliwi i szybko zapominają o entuzjazmie. Po dwóch latach definitywnie skończyły się iluzje. Upłynęły zaledwie dwa lata od powstania nowego państwa, gdy na ulicach Lubiany żandarmeria i wojsko strzelały do strajkujących i demonstrujących robotników. Zabito trzynastu ludzi, trzydziestu było rannych. Takie wydarzenia w ciągu ostatnich niespokojnych lat panowania Austrii w Lublanie miały miejsce tylko raz, w czasie patriotycznych manifestacji w 1907 roku; zabito wówczas dwóch słoweńskich demonstrantów. Z tego powodu obradował austriacki parlament, protestowała cała opinia publiczna wielkiej monarchii, wszczęto śledztwo.

L Po dwóch latach stało się jasne, że nowe państwo nie było tym, czego oczekiwali od niego ludzie. Austriacką koronę wymieniono po niewiarygodnie kiepskim kursie na serbskiego dinara, rozwiązano słoweńskie oddziały wojskowe,

podniesiono podatki. Słowenia straciła Karyntię i Primorje, poborowi musieli odbywać służbę w południowej Serbii, urzędników przenoszono też na południe, gospodarka po wojnie nie mogła podźwignąć się z upadku."")

Ale jugosłowiańska idea przeżyła wszystkie te, a także inne trudności. Chociaż rosło niezadowolenie również w Chorwacji i w samej Serbii, wydawało się, że ma to charakter przejściowy, że za chwilę państwo stanie na nogi. Nigdy się to nie udało.

Aż do dzisiaj. Bilans po ponad siedemdziesięciu latach, które minęły od owych pełnych entuzjazmu i szczęścia dni październikowych, jest druzgocący. Przestraszona ludność czeka na następną falę galopującej inflacji, bezrobocie rośnie gwałtownie, gospodarka jest bliska załamania. W każdej chwili grozi wybuch waśni narodowych, które mogą przekształcić się w wojnę domową. W Kosowie Serbia wprowadziła stan wyjątkowy. W Chorwacji, na terenach dawnego austriackiego Pogranicza Wojskowego, ustanowionego niegdyś przeciwko Turkom, Serbowie napadają na posterunki policji, zabierają broń, blokują drogi, zatrzymują turystów udających się do Dalmacji. Administracja federalna nie funkcjonuje, armia otwarcie grozi zamachem. Przez siedemdziesiąt lat na tej ziemi i na tych ludziach wypróbowano wszystko, co można było wypróbować w polityce - krótkotrwały system parlamentarny, który skończył się strzelaniną w parlamencie, wprowadzenie monarchistycznej dyktatury serbskiej w 1929 roku, pucz wojskowy w 1941, początek komunizmu i znów wielkie święto w 1945 roku na placu Kongresowym w Lublanie z mówcą Josipem Broz Tito, dyktaturę stalinowską czasy socjalistycznej gospodarki planowej i liberalnych intermezzów, wreszcie wolne wybory po załamaniu się komunizmu w ubiegłym roku, co jeszcze bardziej podzieliło państwo. Przez ponad siedemdziesiąt lat nie rozwiązano żadnego z istotnych problemów, ani gospodarczego, ani społecznego, ani narodowościowego. Dzisiaj, 

9 stycznia 1991 roku, kiedy zaczynam pisać ten tekst, w radiu usłyszałem nowe dramatyczne wieści. Serbia włamała się do monetarnego systemu państwa i z funduszy Banku Narodowego zagarnęła na swe potrzeby niewyobrażalną wprost sumę, połowę pierwotnej emisji na rok 1991. Komentator nie przebiera w słowach: grabież stulecia. Na posiedzeniu prezydium federacji siedzą generałowie. Uchwalono rozkaz rozbrojenia wszystkich jednostek nie wchodzących w skład Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. Nikt nie wierzy, że oznacza to, co powinno oznaczać - rozbrojenie rozbójników na drogach Pogranicza Wojskowego. Wszyscy są przekonani, że będzie to próba rozbrojenia chorwackich i słoweńskich jednostek obrony terytorialnej, które z całą pewnością nie są ani „jugosłowiańskie", ani „ludowe", jednocześnie zaś początek działań przeciwko dwóm republikom, gdzie komuniści przegrali w wyborach 9 stycznia. Wydarzenia te złowieszczo przypominają dyktaturę 6 stycznia 1929 roku.

23 grudnia ubiegłego roku przeprowadzono w Słowenii referendum, postawione w nim pytanie brzmiało: czy jesteś za niepodległym i suwerennym państwem słoweńskim? Tak lub nie. Osiemdziesiąt osiem procent wyborców odpowiedziało twierdząco. Rzeczywiście, wygląda na to, że Jugosławia istnieje już tylko na mapie i w głowach generałów. Być może w chwili ukazania się tego artykułu już jej nie będzie, być może zamiast refleksji na temat dzisiejszej Jugosławii piszę w istocie wspomnienie o niej, jak żartobliwie zatytułowałem mój tekst, gdy w październiku ubiegłego roku omawiałem ten pomysł z Antoninem Liehmem, redaktorem „Lettre Internationale", w Grazu.

jm

Wspólne życie w jugosłowiańskim małżeństwie po ponad siedemdziesięciu latach od szczęśliwego ślubu stało się naprawdę nieznośne. 

Gdy życie w małżeństwie staje się nie do wytrzymania, małżonkowie decydują się na rozwód. A gdy po długich i męczących rozmowach, po koszmarnych, upokarzających obie strony formalnościach dochodzi wreszcie do rozwodu, otwiera się pustka. Pustka opuszczonego mieszkania, pustka po amputowanym kawałku życia, pusty dźwięk ciszy w tym, czego nie ma. Chociaż nie brakowało nieporozumień, a nawet nienawiści. Jednak tam, gdzie jest nienawiść, jest także miłość, przynajmniej tak piszą w każdej groszowej powieści.

Z przykrością myślę o nieuniknionej chwili rozejścia się Słowenii i Jugosławii. Trwają już wyczerpujące rozmowy, drapieżni małżonkowie już przenoszą majątek w bezpieczne miejsce, gazety wyliczają na każdej stronie, ile kto wniósł do tego małżeństwa, ile w nim zyskał, ile kto komu wypłaci, zanim odejdzie. Rozsądek podpowiada, że tak być musi, gdyż państwo to od początku nie było właściwie skonstruowane. A mimo to... Spędziliśmy z nim i w nim całe życie. Kocham Dalmację, sentymentalne wspomnienia łączą mnie z pełnymi wina nocami, z oszałamiającymi zapachami Morza Śródziemnego, zimnym kamieniem jej placów i kościołów; antyk, renesans, cisza ogrodów w katolickich klasztorach na wyspachy&zeki Bośni, symbioza kultur i religii w Sarajewie, gwar i ścisk wschodniego targowiska, uderzenia delikatnych młoteczków obrabiających miedź w maleńkich warsztatach na wąskich uliczkach. Biblijna Macedonia, chrapliwa mowa moich macedońskich przyjaciół, pełna przemyślnych, emocjonalnych przeskoków myślowych. Dunaj, Nowy Sad, gdzie w czasie festiwalu sztuk teatralnych przy cygańskiej muzyce celebrowaliśmy przemijającą sławę teatru i topiliśmy w winie równie przemijające momenty (niesprawiedliwych) porażek. Belgrad i jego niespożyta żywotność, poranne zapachy dochodzące z niezliczonych piekarni, serbscy koledzy obdarzeni niegdyś politycznym czarnym humorem, który dziś chyba zaginął, wyrafinowaną ironią i autoironią. 

Południowa Serbia, miasteczko Vranje, gdzie wbrew mojej woli jako żołnierz spędziłem rok swego życia i gdzie oprócz obrzydliwych koszar poznałem również paradoksalną mieszankę orientalnego sybarytyzmu i prawosławnej mistyki; słodki smutek, Morawa, słowiańskie pieśni przy wtórze orientalnych bębnów. I w końcu Zagrzeb, który w tych rozważaniach na pewno nie chciałby się znaleźć na jednej stronie z Belgradem lub - Boże uchowaj! - południową Serbią. Zagrzeb ze wzrokiem utkwionym w Wiedniu, ale obiema nogami stojący na Bałkanach, Zagrzeb to już niemal Słowenia, a jednak coś innego, jego historyczny patos, chorwackie szachownice, wyraźnie katolicki mesjanizm, centrum regionu broniącego zachodniej cywilizacji: antemurale christiani- tatis. Tak, również Zagrzeb znajdzie się w innym państwie, będzie się ono nazywało Republiką Chorwacji. Z pewną obawą i egoizmem myślę więc o moich książkach, które można było znaleźć na półkach i na wystawach księgarń we wszystkich tych miastach, w różnych językach, alfabetach i okładkach, o scenach dużych i małych teatrów, gdzie aktorzy duchem i ciałem ożywiali płody mej wyobraźni.

Czy rzeczywiście wszystko to jest stracone?

Z przykrością myślę też o chwili, gdy znajdę się wyłącznie wśród moich drogich Słoweńców, którzy wkraczają do Europy, którzy gadają o Europie, wśród bezwzględnych kapi-talistów i zawołanych śpiewaków, swojskiej wszechwiedz i równej im zawiści, niechęci i szyderstwa. Przed samymi czystymi celami i rozwiązaniami. A „czyste" rozwiązania jakoś nie mieszczą się w mojej konstrukcji psychicznej. Pozostaje nadzieja, że nowa, niepodległa Słowenia będzie krajem syntezy. Głównie syntezy tego, co już posiada, tego, co jej przyniosła tysiącletnia obecność w Europie Środkowej. I nie musi to być koniecznie zmysł praktyczności i przedsiębiorczości, lecz także otwarcie się na świat, ciekawość i tolerancja wobec różnorodności, która jest w nas i wokół nas. A nie oznacza to tylko i wyłącznie wiecznego zaintere- 

sowania środkowoeuropejskim sąsiedztwem kulturowym - Austriakami, Czechami, Węgrami czy Włochami, lecz wszystkimi twórczymi impulsami, także tymi, które będą napływać z byłej Jugosławii.

Jak natomiast poradzimy sobie sami ze sobą, to już inna sprawa. Choć zapisano stosy papieru na temat możliwości i nieuniknionych problemów niepodległej Słowenii, kwestię tę najlepiej rozwiąże przyszłość. Ale jedno jest pewne już dzisiaj. Za jakiekolwiek niepowodzenia nikt nie będzie mógł winić kogoś innego, nie można będzie twierdzić, że pewne przykre cechy słoweńskiego charakteru są konsekwencją nieustannego ucisku, że organizm nie może osiągnąć pełni rozwoju, że gospodarka i społeczeństwo nie mogą rozkwitać swobodnie, ponieważ ich rozwój hamuje ktoś inny, czasem Wiedeń, innym razem znów Rzym, Belgrad lub Moskwa. Również środkowoeuropejskich depresji i samobójczych tendencji me będziemy mogli zwalać na karb braku wolności.

4

^Prawdopodobnie nie wypowiadam się tylko we własnym imieniu, gdy mówię, że kocham Jugosławię - czyli geografię, kulturę, ludzi, i że z całego serca nienawidzę „jugosławizmu", a więc jugosłowiańskiej idei. Więcej nawet - twierdzę, że to jej zeloci ostatecznie zniszczyli JugosławięJPolityczna terminologia w okresie międzywojennym dokładnie określiła pojęcie nacjonalizmu. Nacjonalistami byli Jugosłowianie. Mieli własną organizację zwaną ORJUNA (ORganizacja Jugosłowiańskich NAcjonalistów). W sensie kulturowym opowiadali się za unifikacją narodów Jugosławii, za zniesieniem wszelkich różnic, również językowych. Byli arcylojalnymi monarchistami, zwolennikami twardej ręki i dyktatury, do której potem i tak doszło. Uzbrojonych ludzi w czarnych mundurach, którzy w Słowenii i Dalmacji bili i mordowali swych przeciwników politycznych, lewica i zwolennicy kulturowej autonomii uważali za faszystów. Oczywiście mieli 

rację. A jednak Jugosłowianie byli idealistami. Ich serca płonęły miłością do Jugosławii, jednej i niepodzielnej, zrodzonej z ognia i krwi pierwszej wojny światowej. Od tej skrajnej prawicy idealizm jugosłowiańskiej idei pod bardziej zróżnicowanymi postaciami dotarł do wielu, również intelektualnych umysłów. Od serbskich piemontczyków przez chorwackich integralistów aż po słoweńskich artystów, nienawidzących świętej pamięci Austrii, „więzienia narodów". A najsilniejszą bazą i ojczyzną jugosłowiańskiej idei była armia, „jedna z najlepszych w Europie", jak piszą przy okazji kolejnych manewrów ówczesne gazety, ale też i armia, która w 1941 roku poniosła klęskę w pierwszej akcji.

J

Jugonacjonalizm oraz idea integracji państwa, siłą i w sposób sztuczny skrywające rzeczywisty, organiczny stan rzeczy, automatycznie wywołały efekt przeciwny do zamierzonego - rozpad Jugosławii. Powstało państwo chorwackie, wspierane przez Berlin i Rzym, przesiąknięte bezgraniczną nienawiścią do Serbów, Wschodu, wszystkiego, co nie chorwackie, nie europejskie i nie zachodnie. A przy tym nie przeszkadzało mu to zagarnąć w swe objęcia bośniackich muzułmanów, którzy, według jego teorii, nie byli niczym innym jak Chorwatami odmiennego wyznania. Serbowie utworzyli własne oddziały, rozpoczęła się okrutna rzeź. Historia zapamięta ją jako ponure bałkańskie szaleństwo, krwawą przemoc, wymierzone przeciw wszystkiemu i wszystkim. Słoweńcy, trzeci naród szczęśliwej trójcy SHS z 1918 roku, nie mieszali się do tego sporu. Zabijali się nawzajem: lewi i prawi, czerwoni i czarni. Dajmy jednak pokój tej historycznej dygresji (zresztą do dnia dzisiejszego nie znalazła ona jeszcze miejsca w historiografii) i spróbujmy podsumować: w 1941 roku wydawało się, że Jugosławia na zawsze przepadła. Nawet byli Jugosłowianie przestali w nią wierzyć, teraz stali się znów tylko Chorwatami, Serbami, Słoweńcami. Nie wierzyli w nią również twórcy nowej mapy Europy, którzy zastanawiali się nad odnową państwa serb

skiego lub utworzeniem środkowoeuropejskiej federacji państw naddunajskich. Wtedy ideę Jugosławii przejęli i odnowili ci, co w swoich programach zaledwie dziesięć lat temu chcieli ją widzieć unicestwioną, ten sztuczny wersalski twór, a na jej gruzach niezależne republiki radzieckie. Taki plan w stosunku do Słowenii podpisały w jakimś dokumencie między innymi komunistyczne partie Włoch i Austrii. Nigdy się nie dowiemy, czy idea odnowy Jugosławii powstała w jakimś moskiewskim biurze Kominternu, czy też w głowach jugosłowiańskich komunistów znów myślących o integracji.

5

W 1945 roku na placu Kongresowym w Lublanie ponownie zebrał się szczęśliwy tłum. W 1945 roku Jugosławia odrodziła się z krwi, jak nas uczono w szkołach, nas, którzy później przyszliśmy na świat. Była komunistyczna i była Titowska. Rozpoczął się wiek nieśmiertelności.

Nie tylko my, z pionierskimi chustami na szyi i małymi piąstkami zaciśniętymi w geście pozdrawiającym nieśmiertelnego, pięknego mężczyznę w białym mundurze, również ci, co nas tego wszystkiego uczyli, również robotnicy i żołnierze, pisarze i filozofowie, cała Jugosławia wierzyła, że żyje w epoce, która nie skończy się nigdy. O tym, że jej ucieleśnienie (jego biografię i wiele wierszy pisanych dla niego znaliśmy na pamięć) kiedyś po prostu umrze, nikt z nas nawet nie pomyślał. Jugosławię, krainę geograficzną i kulturową, znów zastąpiła idea. Nietykalna i nieśmiertelna, o abstrakcyjnej, złożonej z trzech części postaci: Tito - Jugosławia - komunizm. Wielu intelektualistów wypracowało oczywiście kompleksowy subsystem tej „trójjedności" z nieskończoną liczbą analogii i wariantów, sięgających każdej komórki społeczeństwa. Po sporze ze Stalinem Idea, uciekając się do sofiz- matów, umocniła się także poza granicami kraju. Nie tylko politycznie i militarnie. Jean Cassou i wielu innych pisało ku 

jej czci hymny pochwalne. Dla narodów Europy Wschodniej oznaczała nadzieję. Jugosłowiańskie rzeki, Adriatyk, szczyty Alp — wszystko to z rzeczywistością nie miało nic wspólnego. Wszystko to były tylko metafory trójjedynej idei i jej subsys- tem. W tym czasie nikomu nawet nie przyszło do głowy, że pośród wspaniałej, dynamicznie rozwijającej się Historii istnieją upokorzeni, znieważani, więzieni, torturowani i mordowani ludzie. Cena idei Jugosławii i jej personifikacji była wysoka nie tylko w czasie wojny, ale i później. W mrocznych lasach Słowenii, gdy świat cieszył się pokojem, do krasowych jam wrzucono piętnaście tysięcy ciał zamordowanych bez procesu przeciwników politycznych1. Gdy świat sławił odwagę Tity za jego opór przeciwko Stalinowi, na adriatyckiej Nagiej Wyspie założono jeden z najokrutniejszych gułagów, jakie zna najnowsza historia Europy. Zeloci idei trój jedności opanowali armię, tajną policję, fabryki i uniwersytety. Jugosławia, rzeczywiście bardziej liberalna niż pozostała część wschodniego imperium, jego najbardziej dysy- dencka część, była w tym czasie rozpieszczonym dzieckiem Zachodu, dzieckiem, któremu trzeba wybaczyć jego szelmostwa, gdyż były one drobiazgiem w porównaniu z korzyściami i nadziejami, jakie budziło. Trzeba też przyznać, że w tej Jugosławii żyło się całkiem znośnie. Oczywiście pod jednym tylko warunkiem: nie wolno było ani trochę wątpić w trójjedyne bóstwo, a z czasem też w cały subsystem. Tak więc być Chorwatem oznaczało być ąuislingiem, zdrajcą, nie mieć pracy lub siedzieć w więzieniu. Chłop albo katolik okazywał się niebezpieczną kategorią, intelektualista - podejrzaną, o ile nie był prawdziwym marksistą. I tak dalej, aż do szczegółów opisywanych dzisiaj w licznych, do znudzenia powtarzających się pamiętnikach.

um

Tak, żyliśmy w okresie nieśmiertelności i wieczności. Pewna grupa rockowa zdobyła sobie dużą popularność piosenką Imię wieczności. Jej refren brzmiał następująco: „Jeśli istnieje wieczność i jeśli wieczność ma imię, to jest to 

imię Tity". „Jugosławia to Tito" - głosiły transparenty. Po śmierci Tity pojawiły się dyskutowane z absolutną powagą propozycje, by Jugosławię nazwać jego imieniem. Nie wiem jak, prawdopodobnie Titosławią. Nie mówię - Titolandem gdyż byłoby to tak samo pozbawione smaku, jak jest niesmaczne powszechne opluwanie zmarłego prezydenta, przed czym nie może go ustrzec żadna „Komisja Ochrony Wizerunku i Imienia Marszałka Tito", która ciągle jeszcze istnieje. Wydaje mi się teraz, że sam wziąłbym go pod ochronę. Wśród współzawodniczących w opluwaniu jest wielu jeszcze wczoraj wynoszących go pod niebiosa.|Niedawno pewien serbski literat, uniesiony świętym gniewem, przeskoczył wszystkich; zaproponował, by ekshumować Josipa Broz i jego serce przebić kołkiem. I j | ^ Dl f

Zeloci znow wzięli się do dzieła. A ja, mówiąc o Ticie, chciałem tylko zwrócić na coś uwagę, mianowicie na nieszczęśliwą ideę „jugosławizmu", która wzniosła się ponad rzeczywistość i pogrzebała ją pod swoimi ruinami.

Naprawdę wielu zwykłych ludzi sądzi, że w epoce Tily wiodło im się całkiem nieźle, a na pewno już lepiej niż obecnie. Tak samo żyjący jeszcze poddani cesarza Franciszka Józefa potrafią powiedzieć, że w czasach monarchii chleb był tańszy.

6

W Jugosławii żyło się dobrze tylko w porównaniu z innymi. A ci inni, którym wiodło się gorzej, stanowili pozostałą część Europy Wschodniej. Dlatego Jugosłowianie z mieszaniną dumy, pogardy i litości - tą wywodzącą się z Orientu kombinacją uczuć - spoglądali na Rumunów, Polaków, a także Czechów i Węgrów. Było też trochę solidarności, ale mało, bardzo mało. Przeważało samozadowolenie. Nieliczni sceptycy, przede wszystkim w zachodniej części kraju, gdzie codziennie można było obserwować i porównywać życie w Austrii i we Włoszech, już wówczas głośno zwracali uwagę 

na relatywność tego samozadowolenia. Jeszcze za życia marszałka zaczęły opadać różne części nowych szat cesarza: pojawiły się oznaki coraz większej recesji, rosła inflacja, bezrobocie, robotnicy wędrowali z południa na północ i do Europy Zachodniej. Miało to potwierdzać, zgodnie z panującymi wówczas kryteriami, prawo do swobodnego poruszania się i do pracy. I rzeczywiście tak było, ale za tą rzekomą wolnością kryły się fale strachu i represji, krył się postępujący kryzys gospodarczy, który coraz bardziej nabierał tempa. Wkrótce po śmierci marszałka okazało się również, że względny spokój społeczny i samozadowolenie obywateli kupiono za górę długów, tak wysoką że poza nią niczego nie było widać.

Po upadku części imperium sowieckiego, po wprowadzeniu demokracji najpierw na Węgrzech, a potem w innych państwach, ta bolesna prawda otworzyła oczy nawet tym, którzy aż do tej chwili utożsamiali Jugosławię z pieśniami o Ticie („z jego drogi nigdy nie zejdziemy") i powiewaniem flagami po meczach koszykówki. Nawet oni musieli to sobie uświadomić, wszyscy, spiytni i naiwni, ponieważ prawda dotarła, jeśli nie do ich wierzących serc, to przynajmniej do ich mózgów. Zaczęli się wtedy zastanawiać nad swoimi pustymi kieszeniami: szaleńczo galopująca inflacja, gospodarka w stanie rozkładu. Quasi-reforma i nowe zadłużenie, o które rządzący postarali się na Zachodzie, na koszt swojej dawnej antyrosyjskiej „strategii tamponu". Jednak żadna stara metoda nie mogła już pomóc: kompletne załamanie gospodarki, ogromne bezrobocie, wybuch konfliktów społecznych, które w tym kraju przekształcą się również w konflikty narodowościowe, wszystko to stanęło na naszym progu.

Nie wiem, w jaki sposób udawało się Ticie przeprowadzić „spragnionych przez wodę", czyli zachodnich polityków (a używano właśnie tego określenia, by chwalić jego przebiegłość, by wyśmiewać jego ofiary) i za sprawą elastycznie

prowadzonej antysowieckiej polityki wyciągać coraz to nowe pożyczki. W rzeczywistości cały kraj, przede wszystkim zaś cała armia, były przesiąknięte komunistycznymi ideałami i wartościami. Każdy dorosły Jugosłowianin, który służył w wojsku, wie, że przeżył rok w twierdzy najbardziej ortodoksyjnego, najbardziej zacofanego i dogmatycznego komunizmu. I ta armia w sytuacji ewentualnego kryzysu miałaby być sojusznikiem Zachodu? Tylko kto w to wierzył? W Jugosławii nikt, na Zachodzie zaś najwyraźniej wszyscy.

Jeszcze dzisiaj znajdą się tam politycy i stratedzy, którzy w tej nadal prawie stuprocentowo komunistycznej armii widzą jakiegoś tam gwaranta jakiejś tam stabilności w tej części świata. Gwiżdżący na zasady pragmatycy swoimi matematycznymi, geopolitycznymi i strategicznymi rozprawami wyrządzili ludzkości więcej zła niż ludzie pryncypialni, też zresztą nie bez winy. Czyż Zachód jeszcze nie tak dawno nie zasypywał pomocą krwawego Ceauęescu tylko dlatego, że prowadził on nieco bardziej niezależną politykę zagraniczną?

Oczywiście zapłacili za to nie zachodni stratedzy, za tę politykę krwią zapłacili Rumuni. I jeszcze dzisiaj za nią płacą.

Jeśli po śmierci Tity, słuchając wycia syren, patrząc na sceny antycznej żałości wiedzieliśmy, że jakaś epoka zbliża się nieuchronnie do końca, że również to, co nieśmiertelne i wieczne, jest w istocie śmiertelne i przemijające, to ostateczny upadek największej eschatologicznej idei tego stulecia zobaczyliśmy w czasie świąt Bożego Narodzenia 1989 roku. Telewizja, ten szalony, antygutenbergowski wynalazek, nie pozwoliła nam czytać pełnych dramatyzmu opisów. Na żywo, bezpośrednio, z dnia na dzień, z godziny na godzinę pokazywano dramat krwawego króla, który jednego dnia przechadza się po rozciągniętych, czerwonych chodnikach lotniska w Teheranie, drugiego zaś w jakiejś zapadłej bazie wojskowej mierzą mu ciśnienie przed egzekucją. I królestwo tyrana w chaosie i krwi. 

Dopiero wtedy naprawdę zakończyła się pewna epoka, w takim samym stylu, w jakim się i zaczęła. Poważnie się jednak obawiam, że po tych finałowych scenach, w których trafiają się także miłe akcenty - burzenie murów, uściski, pisarz- -dysydent niemal prosto z więzienia wyniesiony na tron, nastąpi jeszcze epilog. W Związku Radzieckim. W Jugosławii. W obu państwach, gdzie naturę świata gwałcono nie tylko na płaszczyźnie społecznej, lecz próbowano zmienić jego organiczną, czyli kulturową postać. W ZSRR teoretycy i praktycy powoływali do życia tak zwany sowiecki, a w SFRJ jugosłowiański naród. I wychowali masy, które wierzą w te twory. Dla pewnych ludzi fikcja stała się rzeczywistością, tymczasem budząca się rzeczywistość nie może uznać takiego stanu rzeczy.

7

Ostatnie złudzenie, że idea jugosłowiańska, a więc socjalistyczna, czyli Titowska, ma w stosunku do światowej eschatologii komunizmu właściwie protestancki charakter, przeżywaliśmy pod koniec lat sześćdziesiątych. Reformy stworzyły liberalną atmosferę, toteż my, którzy wtedy byliśmy w wieku, gdy kształtują się poglądy młodych ludzi, stan ten uważaliśmy za zrozumiały sam przez się. Nie wiedzieliśmy, że idea ta miewa się całkiem nieźle w granicach ogólnoświatowego braterskiego obszaru ideologicznego. Nie wierzyliśmy, że jugosłowiańscy „protestanci" już kiedyś paskudnie wykiwali Węgrów, a jeszcze mniej wierzyliśmy w to, że na lodzie zostawią Czechów, którzy naszego komunistycznego Lutra nosili w Pradze na rękach. Że mogą powrócić zimne lata pięćdziesiąte, nikomu z nas ani przez chwilę nie przyszło do głowy. Dlatego też, każdy z osobna i wszyscy razem, zapłaciliśmy za nasze liberalizmy, lewicowość i nacjonalizmy. Przyszły lata siedemdziesiąte, czescy kolaboracjoniści ściskali się na lotniskach z naszymi władcami. Tito złożył wizytę Kim Ir Senowi, a po jego

powrocie szczęśliwy lud w środku Europy powtarzał sceny z Korei całymi tygodniami: drogi, którymi przejeżdżał, tłumy zasypywały kwiatami. Nie wiem, czy On interesował się wtedy jeszcze czymś innym, ale zeloci definitywnie wzięli sprawy w swe ręce. Jego fotografia stała się rzeczą świętą, jak w latach pięćdziesiątych, wówczas z powodu „nieustającej rewolucji", teraz zaś z powodu inercji, a także żarliwości zelotów. Co więcej, nie było miejsca nawet na żart w stylu Szwejka. Tej fotografii nawet muchy nie śmiały obsrać. Mój naiwny przyjaciel, który, za przykładem wielu ludzi po inwazji w Czechosłowacji, wstąpił do partii (na tę niezwykle paradoksalną kampanię, nie mającą nic wspólnego z logiką i zdrowym rozsądkiem, nabrało się w tamtych czasach sporo osób), przyszedł kiedyś do mnie zrozpaczony. Jego córka, wróciwszy z przedszkola, wyraźnie oświadczyła rodzicom: „Was też kocham, ale nie tak jak towarzysza Tito". Kochać towarzysza Tito i uważać się za Jugosłowianina (broń Boże za Słoweńca, Chorwata, czy nawet za „jednostkę") - było czymś więcej niż kwestią patriotyzmu. Było sprawą światopoglądu.

Pod koniec lat sześćdziesiątych Jugosławia dzięki uznaniu swych odrębności kulturowych, różnych poglądów na świat i życie zbliżyła się do rzeczywistości. Jednak w latach sie-demdziesiątych znów stała się trójjedyną Ideą. A ponieważ granice kraju były otwarte (co było dowodem pewności siebie jej przywódców i ich głębokiej wiary), praca zelotów była coraz cięższa. Na zewnątrz rozciągała się przecież rzeczywistość. Z tym większym patriotycznym zapałem stanęli więc do walki z tą rzeczywistością: flagi, stadionowe ceremonie2, piosenki, subtelne oświadczenia literatów, skandowanie: „Ju- go-sła-wia" lub „Ti-to, Ti-to" u wielu ludzi wywoływały łzy w oczach. My, którzy to nowe, uroczyste delirium obser-wowaliśmy z boku lub zza krat więzienia - a w latach siedemdziesiątych było nas tam wielu - już wówczas czuliśmy, że sprawa ta nie skończy się dobrze. 

Przez kilka tych lat, gdy nasze państwo nazywało się Królestwem Serbów, Chorwatów i Słoweńców, jeszcze przed 1929 rokiem, przed wprowadzeniem dyktatury i zmianą nazwy na Królestwo Jugosławii, przynajmniej na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku. Serbowie w armii, Chorwaci w kulturze, Słoweńcy w gospodarce, każdy z tych narodów miał swój udział we władzy i sławie. Ale już przy tej pobieżnej nawet próbie charakterystyki jugosłowiańskiej idylli napotykamy podwójną trudność. Pierwsza to stereotyp: chorwacki pisarz, Miroslav Krleža, powiedział wyraźnie, co

0              tym myśli: niech Bóg nas chroni przed serbskimi armatami

1              chorwacką kulturą. Druga trudność ma związek z rzeczywistością. Na tej ziemi żyli również Macedończycy, których uważano za południowych Serbów, muzułmanie, których uważano za sturczonych Serbów i Chorwatów, a więc za coś, co warte jest tylko Karola Maya i jego powieści W kraju Skipetarów. Słoweńcy już wówczas byli przekonani, że ulegają wyzyskowi gospodarczemu i kulturowej unifikacji, Chorwaci twierdzili, że są uciskani, zaś Serbowie narzekali, że nie pełnią kierowniczej roli należącej się im po wojennych zwycięstwach. Komuniści w nowym socjalistycznym państwie troszczyli się więc, by nie powtórzyło się to, co rozsadziło pierwszą Jugosławię, do dyspozycji mieli broń w postaci leninowskiej teorii stosunków narodowościowych. Utworzyli republiki, Albańczykom dali autonomiczną prowincję w ramach Serbii. Oczywiście były one pozbawione jakichkolwiek kompetencji, o wszystkim decydowało centrum, Biuro Polityczne. Im większe były prawa republiki (i jednostek) zapisane w zmienianych co kilka lat z wielką pompą konstytucjach, tym mniejsze były ich rzeczywiste możliwości. Ideą był „jugosławizm", a najbardziej uchwycił się jej najliczniejszy naród federacji - Serbowie. Do spisów ludności wprowadzono pojęcie „Jugosłowianin" jako określenie narodowości. Po czterdziestu latach pracy, po włożeniu

niesłychanej wprost energii w utworzenie tego nowego narodu, wśród dwudziestu milionów mieszkańców kraju doliczono się zaledwie miliona Jugosłowian. Po śmierci Tity, pod szybko pękającym cementem „jugosłowiańskości", ukazało się to, co naprawdę tkwiło pod spodem.

Pamiętam, było to w 1979 roku. Siedzieliśmy we wspaniałym rzymskim amfiteatrze w Puli, gdzie co roku pod niebem usłanym gwiazdami pokazuje się tłumom nową produkcję jugosłowiańskiej kinematografii. Przez długie lata były to filmy, na których publiczność reagowała entuzjastycznie, gdy strzelił jeden partyzant i padło dwudziestu Niemców, wzdychała zaś ze smutkiem, gdy oddało strzały dwudziestu Niemców i ginął jeden partyzant. Tego wieczoru czekaliśmy na zupełnie inny film, niespodzianka spotkała nas jednak już przy poprzedzającym go filmie krótkometrażowym. Pokazywano dokument z Kosowa, etnograficzny. Film opowiadał o życiu dużej albańskiej rodziny, w jednym domu mieszkało kilka pokoleń, każde przy swoim ognisku. W połowie filmu zaczął się jego koniec: wszyscy członkowie rodziny wychodzili z domu po schodach, jeden za drugim, od najmłodszego do najstarszego. Nie wiem, czy było ich stu, czy może więcej, ale wymowa filmu nie budziła żadnych wątpliwości: „Jesteśmy tu. Możecie nas uważać za Arnautów albo Skipetarów Karola Maya, możecie mówić, że rozpanoszyliśmy się na starej, serbskiej ziemi, my jednak jesteśmy tu i nikt tego faktu nie może zmienić". Serbowie, którzy w Kosowie mają stare pomniki kultury, monastery, kolebkę średniowiecznego państwa serbskiego, nie mogli pogodzić się z tą rzeczywistością, tak jak twórcy idei jugosłowiańskiej z prawdą, że naród jugosłowiański nie istnieje. Dwa lata później w Kosowie po raz pierwszy doszło do niepokojów - demonstranci żądali niezależnej republiki. Demonstracje stłumiono przy użyciu siły, tak jak i kolejne, które nastąpiły wkrótce po pierwszych.

W latach późniejszych okazało się nagle, że w tym pań

stwie nie tylko Albańczycy są niezadowoleni, ale wszyscy, wszystkie narody, łącznie z mniejszościami narodowymi. Jak leninowskie zasady nie rozwiązały żadnego problemu w żadnej dziedzinie, tak oczywiście było i z problemem narodowościowym, choć rzekomymi osiągnięciami chwalono się bez opamiętania. W połowie lat osiemdziesiątych okazało się - podsumowując w kilku słowach ze strachem, że zostanę posądzony o posługiwanie się stereotypami - że niezadowoleni są: Słoweńcy, bo czują się gospodarczo wyzyskiwani i kulturowo zagrożeni; Chorwaci z podobnych powodów, a także dlatego, że w ich republice wszystkie ważne stanowiska zajmują Serbowie, od tajnej policji aż po ławy rządowe; Serbowie, bo w Jugosławii utracili swą państwowość, bo Albańczycy prześladują ich w Kosowie, niszczą ich starą kulturę, bo rozwinięta Północ (Słowenia, Chorwacja), jak powszechnie wiadomo, wyzyskuje słabo rozwinięte Południe, a nie na odwrót; Macedończycy, gdyż doprowadzili się do gospodarczej ruiny, a Jugosławia nie robi nic dla ich uznania na międzynarodowej arenie; Albańczycy, ponieważ są uciskani przez Serbów, ich policję i wojsko. Z różnych powodów niezadowoleni i nieszczęśliwi są w Jugosławii również Czarnogórcy, muzułmanie, Węgrzy w Wojwodinie i Włosi w Istni. Z tego szybko wyrosły negatywne stereotypy: Słoweńcy są proaustriaccy, są też separatystami, nienawidzą armii, podkopują państwo; Chorwaci to naród ludobójców, nadęci mieszczanie, twórcy spisku watykańsko-kominternowskiego; Macedończycy są pasożytami, Czarnogórcy leniami, Albańczycy prymitywami i gwałcicielami, zaś muzułmanie ludźmi Chomeiniego.

Chaos. Kto to potrafi zrozumieć? Krleža opisał ten stan jako bałkańską karczmę, w której wszyscy są już nieco pijani, wszyscy zachowują się niebezpiecznie. I czekają, aż ktoś stłucze lampę. W Jugosławii metafora ta weszła do potocznego języka. 

W ubiegłym roku wraz z upadkiem komunizmu w całej Europie Wschodniej obraz Jugosławii stał się nieco bardziej wyraźny. Zniknęły różne, nie tylko polityczne, lecz także li-terackie i filozoficzne fantasmagorie o stanie społeczeństwa i stanie ducha w tym państwie. Zjednoczyliśmy się wreszcie w sprawie wyborów - niech pokażą, jaka jest rzeczywistość. Nadszedł czas, gdy rzeczywistość przestała być produkowana ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin