Charteris Leslie - Święty w Miami.rtf

(604 KB) Pobierz

Leslie Charteris

 

 

 

Święty w Miami

 

Tytuł oryginału angielskiego: The Saint In Miami

Przełożył: Mikołaj Stasiewicz


I

O tym jak Simon Templar uganiał się za zjawami, a Hoppy Uniatz trzymał się faktów.

 

1

 

Simon Templar leżał wyciągnięty na piaszczystej plaży przed skromnym, dwudziestopięciopokojowym domkiem Lawrence’a Gilbecka. Kołysał go do snu kojący, monotonny pomruk spienionych fal Atlantyku, które, rozbijając się o brzeg, lizały stopy Simona.

Pomimo późnej pory, od kolacji minęła już godzina, piasek wciąż był ciepły. Ponad głową Templara, wśród migotania gwiazd, połyskiwała (oczywiście za łaskawą zgodą resortu handlu) główna atrakcja Miami — gigantyczna kula księżyca, przypominająca nie tyle wytwór natury, co fosforyzujący krążek sera, albo dzieło jednego z elektryków Earla Carolla. Księżycowe światło zalewało plażę srebrną poświatą, zasnuwając osłonięte części aksamitną czernią. Simon spojrzał na Patrycję Holm. Cień, w którym znalazła się twarz Templara sprawiał, iż przez moment wydawać się mogło, że zagościł na niej wyraz troski i jakiegoś niepokoju.

Patrycja wiedziała jednak, jak obce były Simonowi tego typu uczucia. Współczesnemu poszukiwaczowi przygód i awanturnikowi, występującemu pod pseudonimem Święty, nie znane były banalne uczucia niepokoju, tak pospolite wśród współczesnych ludzi. Równie obce mu było uczucie troski; nie można tego natomiast powiedzieć o zastępach policjantów na całym świecie, jak również o osobach niezwykle zamożnych i pewnych siebie, związanych blisko ze światem przestępczym. Bowiem ilekroć pojawiał się Święty, obie grupy doznawały w ogromnych dawkach dotkliwego uczucia niepokoju. On sam natomiast pozostawał niewzruszony. Jedynym zmartwieniem Simona stawała się absolutnie nieuzasadniona, wręcz perwersyjna obawa, iż pewnego dnia życie zacznie być nudne i że bogowie ryzykownych przygód go opuszczą, wydając na pastwę szarej codzienności, namiastki prawdziwego życia, którą zwykli śmiertelnicy przywykli uznawać za stan normalny.

Simon wyciągnął śniadą dłoń, zaczerpnął garść piasku i posypał nim ramię Patrycji, na którym dziewczyna opierała głowę tak, by złote loki nie dotykały piasku.

— Kochanie, znasz tyle fascynujących osób — powiedział. — Na przykład ci Gilbeckowie. Nie mogę wyjść z podziwu, jak są bezgranicznie gościnni. Oddali swój dom do dyspozycji gromadzie obcych ludzi i wyjechali. Jakie to nowoczesne, co za godna naśladowania pogarda dla sztywnych konwenansów. No tak, ale przynajmniej uniknęli naszego towarzystwa, wszak goście tak potwornie męczą. Podejrzewam, że za kilka tygodni otrzymamy od nich telegram, dajmy na to z… Honolulu: Jak milo, że wpadliście. Musicie nas koniecznie jeszcze kiedyś odwiedzić. Patrycja odsunęła głowę, by uchronić fryzurę przed ziarnkami piasku, sypiącymi się nieprzerwanie z zaciśniętej dłoni Simona.

— Widocznie coś się stało. Przecież Justine nie napisałaby tego listu z prośbą o pomoc tylko po to, żeby ulotnić się przed moim przyjazdem.

— Ależ właśnie tak postąpiła — upierał się Simon. — Przyjeżdżajcie natychmiast. Nie wiem, co się dzieje. Mój ojciec snuje się po domu. Jest okropnie przybity. Nie wiem, co mu jest, ale to się na pewno źle skończy! A my co robimy?

— Doskonale pamiętam, co zrobiliśmy — powiedziała Patrycja.

— Nie musisz mi przypominać, ale możesz oczywiście dalej opowiadać, jeżeli sprawia ci to przyjemność.

— Wręcz przeciwnie — odparł Święty. — Zraniono moje uczucia. Moja wrażliwa dusza cierpi męki… Rzucamy wszystko, lecimy na ratunek pięknej Justine i jej zrozpaczonemu tacie, a oni co?

— Nie ma ich — dokończyła Patrycja.

— Nie inaczej — potwierdził Simon. — Nie ma ich. Zamiast Justine i jej ojca, wyczekujących nas niecierpliwie z wystawną kolacją, orzechami kokosowymi i poi, zastajemy sympatycznego, przeziębionego służącego z Filipin. Ten zaś informuje nas, rozsiewając przy tym zjadliwie zarazki, że pan Gilbeck wraz ze swą zmysłową córką, którą byłaś łaskawa opisać w tak atrakcyjny sposób, podnieśli kotwicę jachtu, o jakże niezwykłej nazwie Mirage i udali się w nieznanym kierunku.

— Niezwykła opowieść, ale czy ty zawsze musisz ironizować?

— A co innego mi pozostaje? Mam się rozpłakać? Prawdę mówiąc, pewnie właśnie tak to się skończy. Czuję, że ta historia wpędzi mnie w depresję. Hoppy powiedziałby, że nasi gospodarze zrobili z nas balona.

— Możliwe, ale nie możesz mnie za to winić — zaprotestowała Patrycja.

— Co więcej — ciągnął Simon — jestem skłonny uznać, że Justine nie miała specjalnego powodu, żeby cię tu ściągać. Pewnie tata nabył większą ilość akcji Koncernu Wykałaczek Ltd., po czym jakiś dentysta oświadczył publicznie, że wykałaczki niszczą uzębienie, no i rynek się załamał. Wkrótce po tym, jak Justine napisała swój błagalny list, inny dentysta oświadczył, że wykałaczki nie tylko zapobiegają próchnicy, ale leczą również nowotwory, nerwice i odciski. Wykałaczki znów szły jak woda. Tatusiowi natychmiast powróciło dobre samopoczucie, wsiedli znów na ten swój kajak i zadowoleni z siebie popłynęli, by uczcić doskonały interes, a o nas po prostu zapomnieli.

— Niewykluczone, że masz rację.

Siadając Simon wzruszył szerokimi ramionami i zaczął nerwowo strzepywać piasek z nóg.

Spojrzał na Partycję. Jeden rzut oka wystarczył, by zapomniał o tajemniczym zniknięciu Gilbecków. W niewiarygodnie intensywnym świetle księżyca Patrycja wydawała mu się istotą nierealną. Stanowiła część jego życia, najtrwalszą gwarancję szczęścia, niezmienną jak gwiazdy na niebie, a jednak przez tę jedną, ulotną chwilę Simon odniósł wrażenie, iż jego towarzyszka rozpłynęła się w magicznej, bajecznie ciepłej nocy; stała się jeszcze piękniejsza niż za dnia, tak piękna, że wręcz nierealna; równie odległa i nieuchwytna jak poświata księżycowego światła, jak błysk pereł.

Błękitne oczy Simona spoważniały. Kiedy ją dotknął, poczuł, że i ona myślami błądzi gdzieś daleko. Pewnie dlatego przed chwilą wydała mu się taka nieobecna i nierealna.

— Tak naprawdę podejrzewasz, że wydarzyło się coś złego, prawda?

— Jestem tego pewna.

Podmuchy bryzy, nadlatujące od strony oceanu, tańczyły nad plażą i muskały liście palm, które rosły na skraju. Święty poczuł jak przeszywa go lodowaty dreszcz. Wiedział jednak, że to nie za sprawą ciepłego wiatru jego skórę drażnią miliony mikroskopijnych, delikatnych igiełek. Jakże dobrze znał to uczucie! Ileż razy dreszcz ten pchał go na spotkanie śmierci, choć o wiele częściej zdarzało się, iż ratował mu życie, ostrzegał w porę przed niebezpieczeństwem, dzięki czemu Simon wychodził obronną ręką z każdej opresji. Ratował go szósty zmysł, który otrzymał w darze od natury. To on sprawiał, że znowu poczuł ów dreszcz, gdy przypatrywał się migoczącym niespokojnie falom oceanu.

— Spójrz — powiedział pomagając Patrycji usiąść — co tam widzisz? Jakiś całkiem duży statek. Przyglądam mu się już od kilku minut. Chyba płynie w naszą stronę. Przed chwilą widziałem tylko światło na prawej burcie, a teraz pokazało się i na lewej. Jest zwrócony dziobem w nasza stronę.

— Czyżby wracali Gilbeckowie? — powiedziała.

— Nie, to nie jacht. To duży statek — odparł bez namysłu. — Ale dlaczego płynie prosto do brzegu.

Patrycja utkwiła wzrok w ciemnej sylwetce statku.

Nagle z forpiku wystrzeliła smuga srebrnego światła. Zamarła, by w chwilę potem ruszyć zygzakiem po powierzchni wody. Światło uderzyło w ciemną toń morza, idąc w zawody z drgającymi na falach promieniami księżyca, zataczając szerokie łuki, tnąc czerń nocy niczym ogromny, świetlisty skalpel. Na pokładzie statku zamajaczyły sylwetki jakichś ludzi, odcinając się wyraźnie od bieli nadbudówek.

Dopiero wówczas Simon zdał sobie sprawę, że statek znajdował się o wiele bliżej lądu, niż pierwotnie przypuszczał. Wstał i pomógł Patrycji podnieść się z piasku.

— Przez cały wieczór nie opuszczały cię przeczucia, że wydarzy się coś niezwykłego — powiedział. — Sądzę, że właśnie teraz się sprawdzają.

— Wygląda na to, że ktoś wypadł za burtę i usiłują go odnaleźć.

— Zastanawiam się tylko, dlaczego…

Templar nie zdążył dokończyć zdania, a już jego wątpliwości same się wyjaśniły. Zgasł reflektor, a zaraz potem wszystkie światła na pokładzie. Czarna sylwetka statku sunęła majestatycznie poprzez rozmigotaną plamę światła księżyca.

Nagle ciemność nocy rozdarł oślepiający błysk, w którym natychmiast rozpłynęło się światło księżyca. Z kadłuba statku, prosto w niebo wystrzelił ogromny słup ognia. Statek podskoczył; mogło się wydawać, iż w jego dno uderzyła gigantyczna pięść. Kadłub stanął w płomieniach. W chwilę potem pękł, wypluwając ze swego wnętrza purpurowe snopy iskier i kłęby dymu.

A potem rozległ się rozdzierający huk potężnej eksplozji.

Simon chwycił Patrycję za rękę i popędzili w stronę palm, za którymi znajdował się niski, kamienny mur. Oddzielał on plażę od przylegającego do niej trawnika. Gdy tam dotarli, Patrycja poczuła nagle, jak Simon unosi ją bez wysiłku ponad murem i stawia na ziemi. Przykucnęli oboje i przytulili się do biało–różowych kamieni, z których zbudowany był mur. Przez kilka sekund zdawało się, że świat zamarł w bezruchu. Na pobliskiej Cillins Avenue zdziwieni kierowcy zatrzymali samochody i w osłupieniu patrzyli na morze. W szum bryzy, przetaczającej się nad równinami Florydy, wdzierał się obcy, narastający hałas.

— Co to? — zapytała.

— Fala uderzeniowa wybuchu. Uważaj, zaraz tu dotrze — wyjaśnił.

Po piasku pędziła już z wściekłym sykiem ogromna, spieniona fala. Uderzyła z furią o brzeg, nabrała impetu i roztrzaskała się o kamienny mur. Simon zdążył jeszcze chwycić mocno Patrycję, a potem, niczym lawina, runęły na nich potoki lodowatej wody. Wkrótce fala zaczęła opadać i cofnęła się w stronę morza, pozostawiając jedynie warstwę piasku i wodorostów.

Kiedy wstali, Simon zerknął na przemoczoną do suchej nitki sukienkę Patrycji.

—. Obawiam się, że właśnie rozstałaś się z wartą tysiąc dolarów kreacją od Schiaparellego — zauważył. — No cóż, to chyba nie jedyna ofiara tego fajerwerku.

Święty przyglądał się spokojnie ponurej scenie. Do brzegu podążały hałaśliwe grupki ciekawskich. W pobliżu, raz po raz, rozlegał się spazmatyczny warkot samochodów, gdzieś z oddali dobiegał przeraźliwy kobiecy krzyk. Simon spojrzał na trawnik i zamarł, nie dowierzał własnym oczom.

Nie dalej niż w odległości jednego jarda, zobaczył bowiem leżącego na trawniku młodego mężczyznę z okrągłą twarzą. Szeroko rozwarte, martwe oczy jakby wpatrywały się w Świętego. Mężczyzna miał na sobie niebieski, marynarski mundur. Fala, która cisnęła nim o brzeg, pozostawiła małą wiązkę wodorostów owiniętych wokół wykręconego ramienia. Jego nadgarstek oplatały szczelnie linki kamizelki ratunkowej. Święty pochylił się nad ciałem. Światło księżyca było na tyle silne, że mógł odczytać nazwę statku wypisaną na kamizelce i wtedy poczuł jak, przebiegają mu po plecach ciarki.

Zdawało się, że nigdy nie zdoła oderwać wzroku od kamizelki. Czarne, złowieszcze litery tańczyły mu przed oczyma. Po kilku sekundach Simon otrząsnął się z dziwnego hipnotycznego transu, w który wpędził go napis na kamizelce ratunkowej martwego marynarza.

Kiedy Templar wreszcie się odezwał, jego głos zabrzmiał cicho i spokojnie. Oprócz żelaznego uścisku dłoni, którym chwycił Patrycję za ramię, nic nie zdradzało, iż w jego mózgu rozszalała się burza pytań i domysłów.

— Kochanie, będziesz musiała mi pomóc — powiedział. — Zaniesiemy tego człowieka do domu, zanim ktoś go tu znajdzie.

Patrycja momentalnie rozpoznała znajomą nutę w głosie Simona. Wiedziała, iż nie powinna zadawać żadnych pytań. Posłusznie, niczym automat, podniosła stopy marynarza, podczas gdy Simon, wsunąwszy ręce pod jego pachy, uniósł tułów. Ciało topielca było ciężkie i bezwładne.

Kiedy pokonali połowę drogi, która dzieliła ich od wejścia do domu, zauważyli na ganku poruszający się cień. Simon natychmiast puścił ciało; Patrycja skwapliwie uczyniła to samo.

Cień przesunął się na trawnik i zaczął skradać się w ich kierunku. W łagodnym świetle księżyca Patrycja i Simon zobaczyli białe, flanelowe spodnie w szerokie paski i mieniący się pięcioma kolorami, równie gustowny sweter. Zaś ponad swetrem majaczyła dobroduszna twarz i oczy wlepione w Świętego.

— Szefie, to pan? — zapytał cień.

Głos kojarzył się z dźwiękiem klaksonu, który zachorował na zapalenie krtani, lecz w tym momencie Simonowi zdawało się, iż zabrzmiał niezwykle melodyjnie. A twarz właściciela głosu wcale nie przyprawiała Świętego o atak serca, wręcz przeciwnie, uznał ją za niezwykle piękną. Dzięki wieloletniej praktyce Simon potrafił bezbłędnie rozpoznać skomplikowane stany emocjonalne swego towarzysza, obserwując mimikę jego twarzy. Wiedział zatem, że dwie głębokie bruzdy w miejscu, w którym u innych przedstawicieli gatunku ludzkiego natura umieściła brwi, nie oznaczają bynajmniej morderczych zamiarów, a jedynie niepokój.

— Tak, Hoppy — odpowiedział z ulgą w głosie. — To my. No, nie stój tak. Zabierz go.

Hoppy Uniatz ruszył na pomoc krokiem uszczęśliwionego niedźwiedzia. Nie zadawał pytań, ani nie komentował poleceń szefa. Wiedział, że należy robić swoje bez szemrania i ochoczo. Święty w oczach Hoppy’ego był cudotwórcą, człowiekiem, który z nadprzyrodzoną łatwością osiągał wszystko, co chciał. Wiedział też, że Święty poruszał się z niewiarygodną nonszalancją wśród labiryntu myśli, który Uniatzowi nieodmiennie kojarzył się z miejscem równie nieprzyjemnym jak czyściec. Myślenie sprawiało Hoppy’emu koszmarną przykrość, powodując ból ogniskujący się gdzieś w otchłaniach czaszki. W dniu, w którym Hoppy zrozumiał, iż Święty jest w stanie myśleć za nich obu, uznał swe życie za wspaniałe. Postanowił, że już nigdy nie opuści Simona Templara. Od tamtej pory towarzyszył mu jak cień.

Spojrzał z zadowoleniem na ciało marynarza.

— Do diabła, szefie — wymamrotał — słyszałem, jak mu pan przyładował. Co to było, szefie? Jakaś nowa spluwa? O mało nie zleciałem ze schodów.

— Hoppy, czasami odnoszę wrażenie, że powinniśmy się pobrać — powiedział Święty. — Masz rację. A spluwa, rzeczywiście niczego sobie, chociaż nie moja. A teraz zabierz tego nieboszczyka do mojego pokoju. Zdejmij z niego mundur i uważaj, żeby nie zobaczył cię nikt ze służby.

Rozkaz ten należał do kategorii poleceń, które Hoppy był w stanie wykonać, odnosił się przecież do prostej i łatwej czynności. Nie oznaczało to wcale, iż Hoppy rozumiał jej sens. Nie tracąc jednak czasu na zbędne rozmowy, podniósł ciało mężczyzny, zarzucił je na ramię i zniknął w ciemności. Kamizelka ratunkowa wciąż kołysała się na linkach, które oplatały nadgarstek nieboszczyka.

Simon odwrócił się do Patrycji. Przyglądała się mu uważnie łagodnymi oczyma.

— Co powiedziałabyś na drinka?

— Powiedziałabym, że tak.

— Czy wiesz, co się właściwie stało?

— Zaczynam się domyślać.

Błysk zapałki, którą Simon zapalał papierosa, oświetlił na moment jego szczupłą twarz.

— Ten statek został storpedowany. — Widziałaś napis na kamizelce?

— Zdążyłam zauważyć tylko litery HMS.

— To wystarczy — odrzekł. — Cały napis, jaki widniał, to HMS Triton. A jak zapewne wiesz, Triton to łódź podwodna.

— Nie, to niemożliwe — odpowiedziała drżącym głosem.

— Zobaczymy.

Twarz Świętego oświetlał teraz żarzący się papieros.

— Pożyczę motorówkę Gilbecka i wybiorę się na małą wycieczkę. Muszę sprawdzić, czy na wodzie nie pozostały jakieś ślady z zatopionego statku. Czy zechciałabyś odnaleźć Piotra? Powinien już wrócić.

Patrycja odchodziła bez słowa, by wykonać polecenie. Simon przyglądał się jej przez moment, a potem ruszył w stronę prywatnej przystani Gilbecka. Po drodze obserwował powierzchnię oceanu. Tuż przy linii horyzontu zauważył nikłe światełko, które przesuwało się wolno na południe, błyskając w ciemności.

 

2

 

Oba silniki motorówki Lawrence’a Gilbecka zaprotestowały żałośnie, kiedy Święty przepuścił szturm na potężną oceaniczną falę. Kadłub wspiął się po stromym zboczu i zawisł na szczycie grzywacza, podczas gdy bezsilne śruby cięły ze świstem powietrze; skoro jednak ponownie znalazły się w wodzie, motorówka, niczym strzała, pomknęła w dół morskiej przepaści. Kiedy osiągnęła stałą prędkość czterdziestu węzłów, spod obu burt wystrzeliły na wysokość sześciu stóp bryzgi spienionej wody. Nawet tak wytrawny znawca jak Simon Templar musiał przyznać, że nazwa Meteor, która widniała na rufie łodzi, w pełni oddawała jej zalety.

Piotr Quentin skulił się na przednim siedzeniu. Co chwilę chował głowę za szybę, by osłonić się przed zapierającym dech pędem powietrza i bryzgami słonej wody. Odwrócił się do Patrycji i powiedział:

— Jestem pewien, że wszyscy inwalidzi, którzy zjechali na południe, aby spędzić tu zimę, odzyskają siły, kiedy dowiedzą się, że jesteś w Miami.

W jego głosie wyraźnie pobrzmiewała nuta łagodnej rezygnacji. Quentin uznał prawdopodobnie, że skoro jego los jest przesądzony, musi pogodzić się z nim i wykazać brak zainteresowania, czy wręcz pogardę, dla tak nieistotnych kwestii, jak sposób i miejsce wykonania wyroku. Objął więc głowę potężnymi ramionami kulturysty, zmarszczył czoło i utkwił wzrok w ciemnościach przed dziobem motorówki. Nadało to jednak sympatycznej twarzy nieco wojowniczy wygląd.

Simon cisnął niedopałek papierosa za burtę. Wiatr natychmiast porwał purpurowy punkcik i poniósł daleko za rufę Meteoru, gdzie pochłonęła go mroczna toń oceanu.

— Przecież Gilbeckowie zostawili dla nas wiadomość, z której jasno wynikało, że mamy się u nich czuć jak u siebie w domu — powiedział. — Jestem przekonany, że wybraliby się z nami na małą przejażdżkę, tym bardziej, że oni sami chyba zupełnie zapomnieli o tej starej balii, która rdzewiała na lądzie.

— Ale ich szkocka whisky wcale nie rdzewiała — zauważył Piotr, obracając w dłoni butelkę. Jeśli się nie mylę, to whisky, odwrotnie niż motorówka, jest tym lepsza, im starsza.

— Niestety, tylko do czasu — odrzekł Święty z troską w głosie. — Później bezpowrotnie traci swe właściwości, a jako porządni, obdarzeni poczuciem odpowiedzialności obywatele, nie mogliśmy przecież do tego dopuścić. Podaj butelkę. Oboje z Patrycją jesteśmy nieco zziębnięci po tak lodowatym prysznicu.

Simon przyjrzał się uważnie naklejce i pociągnął duży łyk. Dopiero kiedy zaaprobował jakość trunku, zdecydował się wręczyć butelkę swej towarzyszce.

— Pan Peter Dawson nie ma sobie równych — powiedział do Patrycji, otwierając szerzej przepustnice i przekrzykując wzmagający się ryk silnika. — Chciałbym, żeby butelka wróciła do mnie, zanim Hoppy dostanie ją w swoje ręce; w przeciwnym wypadku będziemy musieli urządzić ceremonię pogrzebową w marynarskim stylu.

Kiedy wiatr porwał słowa Świętego na tylne siedzenie, w niewielkiej bryłce szarych komórek, którą skrywała czaszka Uniatza, rozbłysło nagle nikłe światełko — narodziła się myśl. Hoppy nachylił się do ucha Templara, by tym pomysłem niezwłocznie z nim się podzielić.

— W każdej chwili, szefie — zapewniał. — Niech pan tylko powie kiedy.

Długie lata znajomości z Hoppy’m sprawiły, iż Simon przywykł do tego, że umysł Hoppy’ego chadzał wyjątkowo krętymi ścieżkami. Warto dodać, iż określenie „umysł” nie wydaje się odpowiednie dla instrumentu, którym Hoppy został obdarzony przez swoich rodziców. Bowiem nic nie wskazuje, że Uniatz posiada umiejętność rozumowania, która — jak wiadomo — stanowi główną funkcję umysłu, wyróżniającą gatunek homo sapiens spośród pozostałych gatunków mieszkających na ziemi. Simon Templar, niespeszony tym nagłym zwrotem w konwersacji, zacisnął dłonie na sterze i zapytał:

— Co kiedy?

— No, kiedy będziemy wyrzucali nieboszczyka za burtę — odparł Hoppy głosem pełnym łagodności i dobrej woli, pomimo iż nie rozumiał, dlaczego szef domagał się uściślenia wypowiedzi, która jemu samemu wydała się oczywista. — Tego sztywnego. Jestem gotowy przez cały czas.

Simon pracowicie łączył wątki i podążał za tropem rozumowania Hoppy’ego w tym czasie, gdy Meteor pokonywał oceaniczne fale.

— Miałem na myśli butelkę Petera Dawsona — powiedział łagodnie — która niechybnie zakończyłaby żywot, gdyby tylko dostała się w twoje ręce.

— Ach tak — odparł Uniatz, sadowiąc się wygodnie. — Myślałem, że mówił pan o tym truposzu. Trochę mi tu przeszkadza. Nie mam co zrobić z nogami. Ale da się wytrzymać. Patrycja zwróciła butelkę Simonowi.

— Zauważyłam wprawdzie, że Hoppy przytaszczył jakiś worek do łodzi — powiedziała nieco drżącym głosem — ale nie przypuszczałam, że… Czy zdajecie sobie sprawę, że wszystkie okręty straży przybrzeżnej, które w chwili wybuchu znajdowały się w promieniu stu mil, zdążają teraz dokładnie w tym samym kierunku, co my? Jeśli zainteresują się zawartością worka, który służy Hoppy’emu za podnóżek, będziemy w niezłych tarapatach.

Tym razem Simon nie spierał się, bo Patrycja miała rację. Przed dziobem Meteora pojawiało się coraz więcej świetlistych punkcików, które podrygiwały na wzburzonym oceanie. Reflektory przeczesywały ciemności. Święty nie miał planu działania. Prawie nigdy nie robił planów. Ufał instynktowi lub intuicji i zawsze uwzględniał nieprzewidziane wypadki. Dzięki temu potrafił dostosować się do każdej okoliczności.

— Zabrałem go, ponieważ w domu mógłby go zobaczyć ktoś ze służby. Nie wiem jeszcze, co z nim zrobimy. Może wyrzucimy go za burtę.

— A co z kamizelką ratunkową?

— Wyciąłem napis i spaliłem. Na jego mundurze nie było żadnych znaków identyfikacyjnych.

— Przez cały czas zastanawiam się, jak pojedynczy marynarz może wypaść z łodzi podwodnej?

— Skąd wiesz, że on wypadł za burtę?

Simon wziął do ust nowego papierosa i zapalił go, osłaniając dłońmi zapałkę.

— Oboje jesteście na złym tropie — powiedział. — Dlaczego myślicie, że marynarz był członkiem załogi łodzi podwodnej?

— Przecież…

— Przecież to nie łódź zatonęła, prawda? Dlaczego ktoś z jej załogi miałby znaleźć się w wodzie. A jego mundur? Miał na sobie mundur marynarki brytyjskiej… Mógł wypaść z zatopionego statku. Albo z jakiegokolwiek innego. Jedyny dowód stanowiła kamizelka ratunkowa. Łódź podwodna mogła ją po prostu zgubić. Poza tym kamizelka była starannie przywiązana do nadgarstka. Gdyby chwycił ją wtedy, gdy tonął, nie zdołałby zawiązać linki aż na tyle węzłów. Zresztą, jak udało mu się utonąć tak szybko? Nie zdążyłem nawet głębiej odetchnąć od chwili wybuchu, a on leżał już martwy na trawniku Gilbecków.

Piotr wziął butelkę z rąk Patrycji i wypił kilka łyków.

— Tylko dlatego, że Justine Gilbeck napisała tajemniczy list do Patrycji — powiedział bez przekonania — chcesz na siłę znaleźć jakąś tajemnicę.

— Nie powiedziałem wcale, że śmierć marynarza łączy się ze sprawą Gilbecków. Stwierdziłem natomiast, że znaleźliśmy się w wyjątkowo dziwnej sytuacji. Przyjechaliśmy do Miami na rozpaczliwą prośbę dziewczyny, która zniknęła przed naszym przybyciem.

— Pewnie ktoś uprzedził ją o twojej reputacji — powiedział Piotr. — Jest jeszcze na świecie kilka porządnych dziewczyn z zasadami. Tylko ty nigdy nie masz okazji ich poznać.

— I jeszcze coś — ciągnął Simon. Od kiedy marynarka brytyjska zabawia się w zatapianie neutralnych statków bez ostrzeżenia? A teraz dajcie mi łyk tego lekarstwa.

Spory łyk whisky sprawił, iż Simon poczuł, że krew szybciej krąży mu w żyłach. Wyciągnął za siebie rękę i, nie odwracając głowy, umieścił butelkę w gigantycznej dłoni Uniatza. Serce Simona nadal biło szybkim i miarowym rytmem. Kto wie, czy sprawiła to whisky? A może przyczyna leżała gdzie indziej; stanowiło ją coś o wiele bardziej ulotnego, lecz zarazem bardziej trwalszego niż alkohol… Nie mógł udowodnić, że jego domysły są słuszne, choć ani na chwilę nie opuszczała go absolutna pewność, że się nie mylił. W uszach Simona Templara dźwięczało jeszcze wezwanie do szukania przygody; wiodło go wprost na spotkanie z niebezpieczeństwem. Święty doskonale znał to uczucie. Doświadczył go już wiele razy.

— Przyjmujesz z góry założenie, że zniknięcie Gilbecków jest powiązane z zatonięciem statku — powiedziała Patrycja.

— Nigdy nie przyjmuję z góry żadnych założeń. Biorę jedynie pod uwagę zasadę prawdopodobieństwa i prawo grawitacji — odrzekł. Przyjeżdżamy tu i zastajemy niezwykle dziwną sytuację. W kilka godzin później i praktycznie w tym samym miejscu staje się ona jeszcze dziwniejsza. Trudno się nie zgodzić, iż z obu faktów nie można stworzyć większej całości.

— Całości, w którą zamieszany jest Gilbeck i w którą był zamieszany ten nieszczęśnik w kamizelce ratunkowej? — zapytał Piotr.

— Właśnie tak.

Patrycja Holm przyglądała się smugom światła, wędrującym po powierzchni oceanu przed dziobem Meteora. Znała Świętego o wiele dłużej niż Quentin, wiedziała więc, że jego pozornie niewiarygodne przypuszczenia zawsze okazywały się zadziwiająco trafne. Templar posiadał szósty zmysł, który nigdy go nie zawodził. Posługiwał się nim równie zwyczajnie, jak każdy śmiertelnik posługuje się zmysłem wzroku.

— Dlaczego prosiłeś Piotra, żeby zebrał informacje o Marchu? Co go z tym wszystkim łączy?

— A czego dowiedział się Piotr? — zapytał Simon.

— Niewiele — odparł niechętnie Quentin. — Poza tym chciałbym zaznaczyć, że zbieranie informacji o podejrzanych typach nie jest miom ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu; zwłaszcza ciepłą nocą na Florydzie… Dowiedziałem się, że March posiada wyspę w Zatoce Biskayne, a na niej jeden z tych uroczych domków letniskowych, które przypominają rozmiarami hotel Roney Plaża, zupełnie taki sam, jaki ma nasz przyjaciel Gilbeck. Posiada również trzy baseny i prywatne lotnisko oraz jacht; niewielką łupinkę o wyporności dwustu czy trzystu ton z silnikami diesla i innymi dodatkami. Tak jak przypuszczałeś, to on jest właśnie tym słynnym Randolphem Marchem, który w wieku dwudziestu jeden lat odziedziczył patenty na lekarstwo warte miliony. Co najmniej pół tuzina pięknych pań zbiło majątek na rozwodach z Marchem, czego on pewnie w ogóle nie zauważył. Pozostałe oblubienice, te które miały mniej szczęścia i nie stanęły u jego boku na ślubnym kobiercu, także nie mogą narzekać na kłopoty finansowe. Krążą pogłoski, że nie stroni od marihuany. Właściciele nocnych klubów wciągają flagi na maszt, kiedy March pojawia się w okolicy.

— To już wszystko? — zapytał Święty.

— Cóż, słyszałem jeszcze coś — ciągnął Piotr bez entuzjazmu. W barze przy drinku poznałem jakiegoś faceta z branży maklerskiej, który twierdził, że ten March wpakował mnóstwo forsy w firmę Foreign Investment Pool.

Simon uśmiechnął się.

— A zatem wpakował mnóstwo forsy w firmę, w której niemałe udziały posiada również Lawrence Gilbeck. Mogłem się o tym przekonać przeglądając gazety, które znalazłem na jego biurku.

— To jeszcze o niczym nie świadczy — zaprotestował Piotr.

— W Foreign Investment Pool ulokowali kapitały. Gdyby obaj mieli udziały na przykład w General Motors to…

— Ale nie mają — przerwał mu Święty. — Natomiast mają je w Foreign Investment Pool.

Kiedy Meteor ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin