Bunsch Karol
opowieść
P
oseł króla Zygmunta, graf Henryk, zastał Wielkiego Księcia Witolda w Oranach, gdzie kniaź zatrzymał się w powrotnej drodze z nowogrodzkiej wyprawy. Doszły go już wieści o niepowodzeniach króla w wojnie z Turkami. Z niechęcią myślał, że Zygmunt znowu żądać będzie posiłków, choć otrzymał je już z wiosną, pod widzą słynnego pana z Garbowa. Odczytawszy list kniaź strapił się, choć król posiłków nie żądał. Pisał natomiast:
Zygmunt, z Bożej łaski król rzymski, węgierski, czeski etc. Jasnemu Księciu Panu Aleksandrowi pozdrowienia i zapewnienie wzrastającej wzajemnej miłości.
Jaśnie Książę i Najmilszy Nasz Krewniaku!
Gdy niedawno zawarłszy z władcą Turków rozejm na lat trzy odstępowaliśmy od oblężenia zamku Gołębiec i w porcie na Dunaju, w zaufaniu do tego rozejmu, całe nasze wojsko przeprawialiśmy, Turcy, nie zważając na pisma i zobowiązania rozejmowe, podstępnie napadłszy pozostałych, jednych zgładzili, niektórych zaś schwytawszy uprowadzili. Między nimi był mężny Zawisza z Garbowa, zaufany i najwierniejszy nasz rycerz, który, jak mówią jedni – schwytany, inni – że zabity został. Przez posłańców naszych, wysłanych dla zbadania prawdziwego stanu rzeczy, nie mieliśmy o nim jeszcze dość jasnych wieści. Bolejemy jednak, Bóg widzie, z głębi serca nad jego przypadkiem, tym bardziej że wojsko straciło w nim najbieglejszego dowódcę. Jak zaś to wszystko zdarzyło się, najlepiej objaśni Waszą Miłość sam Henryk, który osobiście widział pewne rzeczy, a ponadto inne zleciliśmy mu przekazać. Któremu zechciejcie w tych sprawach dać pełną wiarę, jak Nam samym, ponieważ jak zaiste jasno całemu światu wiadomo, ile tenże Zawisza, rycerz najdzielniejszy i w broni najbardziej doświadczony, w działaniu najprzezorniejszy, w wierności i poświęceniu dla Waszej Miłości i dla Nas najszczerszy, dobrych i pożytecznych spraw między nami doprowadził do skutku, o tym jawnie świadczą jego dzieła.
Przesławne jego zasługi wymagają, by zmarły ojciec odżył w swych synach i potomstwie przez łaski i dobrodziejstwa wzajemne, i nadarza się sposobność ich wyświadczenia. Dlatego małżonkę i dziedziców rzeczonego Zawiszy w serdecznej łasce wzięliśmy pod Naszą ochronę i ile zdołamy im pomóc Naszym poparciem i wstawiennictwem, tyle chcemy okazać Naszej łaskawości i hojności, prosząc zarazem Waszą Miłość i gorąco upominając, byście mając wzgląd na Nasze współczucie i jego zasługi, poleconą przez Nas małżonkę i dziedziców wzmiankowanego Zawiszy ze swej strony otoczyli wszelką ludzkością i łaskawością, jeśli chodzi o zaspokojenie ich potrzeb. Tym Wasza Miłość okaże Nam szczególny dowód swego przywiązanie. Dan w Kwenini w święto błogosławionych Piotra i Pawła apostołów, roku Pańskiego 1428.
Sędziwy kniaź wielce był poruszony otrzymaną wieścią i dopytywać jął, jak się owo nieszczęście przygodziło. Rycerz Henryk jednak niewiele mógł dodać do królewskiego listu. Tyle że on przeprawiał się przez Dunaj do Zawiszy z królewskim rozkazem, by uchodził, i on odwiózł ostatnie słowa rycerza. Nie zważając na przedstawienia Henryka, że nie ma hańby posłuchać królewskiego rozkazu i ustąpić przed przemocą, konia sobie podać kazał i samotrzeć ruszył na Turków, którzy przyparłszy już tylną straż królewskich wojsk do rzeki, srogą wśród niej rzeź rozpoczęli.
Wysłał był Zygmunt posłańców z wykupem za pojmanych, ale choć ci jeszcze nie wrócili, zarówno z listu, jak i opowiadania grafa Henryka widoczne było, że król sam nie wierzy, by Zawisza jeszcze był wśród żywych. Nie wierzył i Witold, a dość dobrze znał króla, by zrozumieć cel poselstwa. Hojności królewskiej ni książęcej nie potrzebowali dziedzice poległego, którym ojciec prócz posagu po matce, córze możnego rodu Leszczyców z Radolina, zostawił zamek w Rożnowie z ośmiu wsiami, spore dziedziny, Wiewiórkę i Stare Sioło, oraz liczne włości w ruskim województwie prócz niemałych skarbów w zbrojach, broni, uprzęży z łupów wojennych i nagród za zwycięstwa w turniejach zebranych. Imię zaś, jakie im przekazał powtarzane z czcią i podziwem na wszystkich dworach i zamkach w chrześcijaństwie, lepiej ich zalecało niż poparcie cesarza, które mało znaczyło zwłaszcza w Polsce, gdzie niewielkim cieszył się mirem. Lękał się widocznie, by go do reszty nie utracił wydawszy na śmierć rycerza, na którego wszystkie oczy były zwrócone, a wraz z nim udziału bitnego i rojnego polskiego rycerstwa w walce z narastającą potęgą turecką, która przycisnąwszy już bizantyjskie cesarstwo, zagrażać zaczynała zachodniemu.
Jakoż wspaniałomyślność królewska chybiła, gdy zebranemu na pożegnalnej uczcie polskiemu rycerstwu kasztelan Wincenty Jelitczyk z Szamotuł z polecenia Wielkiego Księcia treść listu Zygmunta oznajmił. Podniecone jeszcze zaznanymi przygodami i wypitym miodem umysły przygasiła wiadomość i zapanowało ponure milczenie. Międzyrzecki kasztelan podjął po chwili:
- Nie spodziewać się nam już ujrzeć Zawiszy, choć Zygmunt sam jakoby nie wie, czy zginął. Grubymi nićmi to szyte. Winę zatraty największego w chrześcijaństwie rycerza zrzucić chce z siebie, skoro rad by ściągać nas do walki z Saracenami, gdy zachodniemu rycerstwu już do tego nie spieszno.
- Taniej mu sławę i zbawienie zdobywać w walce z półgołym chłopem żmudzkim, udając, ze w nawrócenie jego nie wierzą – gwałtownie wtrącił Jakub z Kobylan. – A nas tanio chciałby król kupić do walki z Saracenami, troskę pozorując o dziedziców po poległym. Niechajby raniej bez nijakiej łaski zwrócił, co od Zawiszy pożyczył. Ale pieniądz mu droższy niż królewskie słowo i żywot rycerski. Mógł ci, skoro sił nie miał, Gołębiec wykupić, miast go dobywać.
- Pewnikiem nie miał i pieniędzy, jako to on zawżdy – zauważył Jan z Czyżowa.
- Nie miał, to mógł pożyczyć na królewskie słowo – wtrącił Mikołaj Zbigniewic z Brzezia. – Nie brak głupców, którzy na nie coś dadzą, choć nic niewarte. Nie wyłudził to nawet od Krzyżaków czterdzieści tysięcy dukatów, by nam wojnę wydać, gdy wojska już pod Grunwald szły. A do Jagiełły słał, że ani mu w myśli z nami wojować. Choć i to nieprawda była, jeno też sił nie miał.
- Szkoda – wtrącił Jan Łopata z Kalinowej. – Sprawilibyśmy i jego.
- Co król rzymski, to nie rycerz – rzekł drwiąco Jakub z Morawian, zwany Przekora. – Pieniędzy mu trzeba, nie czci. Jego na belce nie posadzą i nie odbiorą z królewskich oznak, jako z pasa i ostróg rycerza, kiedy słowo złamie.
- Coś ci się popsuło w chrześcijaństwie – mruknął ponuro Mszczuj ze Skrzynna. – Dlatego gdy drzewiej rycerstwo biło Saracenów w Ziemi Świętej, ninie we własnej cięgi zbiera.
- Biją już je i chłopi Żyżki. Dlatego i papież, i cesarz radzi, by na nich i nas napuścić, bo juści zachodnie nam nie dostoi, jak się okazało pod Grunwaldem. Podrożeliśmy od onego czasu, stąd i owa troskliwość.
- I brat mój Pietrek pociągnął do króla Zygmunta z Zawiszą – markotnie powiedział Jan Odrowąż ze Szczekocin. – Nie wiem, zali go ujrzę jeszcze.
- Kto nie do przedania, tego nie kupi – wtrącił złośliwie Przekora. – Ale że i rycerstwu pieniądz potrzebny, a słowo tańsze od królewskiego, tedy własną krwią tarży.
Jan ze Szczekicin zerwał się, wzburzony, groźny szmer rozległ się wśród obecnych, a kasztelan międzyrzecki rzekł ostro:
- O sobie mówicie? Juści popsuło się coś, skoro człek, co pas i ostrogi nosi, całemu stanowi rycerskiemu przygania.
- Prawiście – odparł zuchwale Przekora. – Jako rzekł Zawisza, człek sam jeno czci swej ubliżyć może. Tedy nie sierdźcie się na mnie, jeno też sami sobie rzeknijcie: nie ślubował każdy z nas ślubowaniem rycerskim oręż podnosić jeno w obronie wiary, czci i sprawiedliwości?
- Iście tak. Tedy i cóże?
- A choćby ona na Nowogród wyprawa, z której wracamy, w obronie li wiary była, czci lubo sprawiedliwości, a nie dla nagród i łupu?
Gdy zasępieni milczeli, dodał:
- Nie stało Zawiszy, tedy nie ma już kto prawdy mówić w oczy. Sami przeto sobie rzeknijmy. Jeno się głowię, jak to się działo, ze on zawżdy pieniędzy miał, ile strzyma, choć nie stał o to ani czcią nie tarżył. Pono ostatni był, co się rycerzem zwać miał prawo.
Nikt się nie odezwał. Do śmierci nawykli, żaden z nich w łożu czekać jej nie myślał. Ale słowa Przekory uświadomiły im, że4 nie jeno poległego żałują. Na krwawym polu pod Gołębcem skończyło się coś więcej niż żywot jednego rycerza.
J
eszcze z Litwy nie wróciło rycerstwo, a już posępna wieść rozpełzła się po kraju niczym jesienna mgłą, że zda się słońce nigdy nie zaświeci. Zawisza rzadko bawił w Polsce, ale gdziekolwiek w świecie przebywał, sławę jej roznosił, a pewne był, że gdyby ojczyzna znowu znalazła się w potrzebie, jak pod Grunwaldem, nie zabraknie jej ramienia niezwyciężonego rycerza. Teraz już nie wróci, chociażby po to, by na wieki spocząć w miłej ziemi, która go wydała. Rycerstwo, z którego niejeden chętnie szukał sławy, korzyści i przygód na królewskim dworze, ninie wypominało, że raz już Zygmunt Zawiszę na zgubę wystawił, gdy po klęsce poniesionej od husytów pod Kutną Horą sam zbiegła do Węgier, a Zawiszy, który jeno w poselstwie od Jagiełły bawił u niego, zlecił obronę przeprawy na Niemieckim Brodzie. Nic było Zawiszy do walki z husytami, ale osłaniał życie i wolność króla. Własnej zbył, a omal nie utracił żywota. Teraz jednak żadnej już nie było wątpliwości, że pan z Garbowa poległ, gdyż wrócił cudem ocalony Szymon Szczecina z Brzeska, towarzysz Zawiszy od młodości do ostatniego boju, którego pod stosem trupów nie odnaleźli poganie, a wkrótce po nim Piotr Odrowąż ze Szczekocin, wykupiony wraz z kilku innymi. Ci na własne oczy widzieli, jak głowę Zawiszy zatkniętą na włóczni niesiono sułtanowi Amuradowi. Gdy Zawisza wielokrotnie ranny, hełm utraciwszy od ciosów spadł z konia, dwóch paszów pokłóciło się o jeńca, którego z powodu czarnego orła w herbie, podobnego do cesarskiego, wzięli za jakowegoś króla czy księcia. Gdy żaden drugiemu ustąpić jeńca nie chciał, jeden, zagniewany, dobył kindżału i konającemu już rycerzowi głowę obciął.
Żal był tym większy, ze nawet ostatniej posługi nie można było oddać poległemu, ale też, choć słotna jesień nie zachęcała do podróży, kto jeno mógł, zbierał się do Krakowa, by udział wziąć w zapowiedzianych na dzień Wszystkich Świętych wspominkach.
Mowę żałobną, ostatni hołd cnotom poległego na zlecenie samego króla wygłosić miał notariusz, kanonik Adam Świnka. Nie jeno wielkiemu rodowi zawdzięczał kanonię i stanowisko królewskiego pisarza. Kształcony w Padwie, Bolonii i Paryżu, mimo młodego wieku zasłynął już słowem i piórem. Sam ongiś, w pacholęcych latach, marzył o sławie rycerskiej. Gdy ciężka choroba rozwiała chłopięce marzenia, cały żar niewyżytych pragnie związał z postacią rycerza Zawiszy. Opowieści o nim słuchał jak pieśni o Walgierzu i o rycerzach Okrągłego Stołu. Dane mu było ujrzeć uwielbianego rycerza w Paryżu, u szczytu chwały, gdy wracał z cesarzem z Hiszpanii, po zwycięstwie nad przesławnym Janem Aragońskim. Imię Zawiszy było na wszystkich ustach.
Starczy przymknąć powieki, by ujrzeć znowu tę wyniosłą postać o jasnej, pogodnej twarzy, w której spod ciemnych brwi świeciły błękitne oczy. Ni śladu w nich pychy, dobrotliwe i twarde zarazem. Pod spojrzeniem tych oczu królowie opuszczali swoje. On nie opuścił ich zapewne nawet patrząc w oczy śmierci.
Kanonik, choć z przyrodzenia nieśmiały, nawykł już mówić przed wielkimi. Dla nich starczyłoby przygotowanie przemówienie, ozdobione cytatami starożytnych mędrców i poetów. Niegodne jednak zdało mu się wielkości zmarłego. Przebrzmi wraz z żałobnymi pieniami i z hołdu złożonego postaci, która urzekła go od pacholęcia, nie zastania nic. Jeno pieść przechowuje sławę na wieki, jak jantar barwy motyla. Zakląć w słowa cały żar który czuje w piersi! Ręka sama sięgnęła po pióra. Mimo woli obrazy ubierają się w słowa, słowa ustawiają się w rymy, jak hufce do boju, i jak pędzące rumaki tętnią rytmem pulsującej w skroniach krwi.
Nastrój zburzyło pukanie. Wszedł kleryk z oznajmieniem, ze biskup Zbigniew wzywa kanonika do siebie.
Zbierał się z ociąganiem jeno dlatego, że z samotności przytulnej izby, w której swobodnie roztaczać mógł świat swoich marze, wyjść trzeba w mrok i słotę. Biskup zawsze przytłaczał go, twardą ręką hamował porywy jego wyobraźni; zda się przezierał go na wskroś i jak teraz z wzlotów ściągał na ziemię. Kanonik z westchnieniem włożył opończę z kapturem i wyszli. Przez furtę w dawnym murze miejskim naprzeciw Świętego Michała, ninie zamykającym obejście klasztoru braci mniejszych, krótszą drogą zmierzali do biskupiego dworca na Psim Rynku. Szli ścieżką przez bezlistny już sad i cmentarz przy kościele. Zawieszona nad bramą cmentarną latarnia umarłych nasilała już swe wątłe światło, kłócące się jeszcze z półmrokiem jesiennego, chmurnego wieczoru. Deszcz ustał, ale z bagien i stawów za zachodnim murem miejskim wstawała przenikliwa mgłą i łącząc się ze zwisającą nisko oponą chmur, siąpiła zimną mżawką. Dokoła pustka była i cisza.
Przebrnęli przez błotnisty plac i przez furtę w murze okalającym nowy dworzec biskupi weszli na jego obejście. Z beczkowatej sieni, słabo oświetlonej zwisającą ze stropu latarnią, kleryk skierował kroki ku zachodniemu skrzydłu i zapukawszy w dębowe drzwi przepuścił kanonika przed sobą.
Mrok komnaty rozpraszał jedynie czerwony blask płonących na kominie głowni. Na jego tle potężna postać stojącego biskupa zdała się wypełniać całą izbę. Zbigniew jeno skinieniem głowy odpowiedział na pozdrowienie i wskazawszy gościowi wyścielany zydel, zaczął jakby przerwaną rozmowę:
- De mortuis aut bene, aut nihil[1], tedy zdałoby się, iż łatwe zlecono ci zadanie. Nie brakło w życiu Zawiszy czynów, o których wie i prawi każdy. Jeno je zebrać, retoryką okrasić, sztuką i nauką się popisać, próżności ludzkiej pochlebić, a zaszczyty i korzyści zebrać.
Kanonik poczuł zwyczajny w obecności biskupa ucisk w piersi. Siedział opuściwszy oczy, a na jego szczupłej, bladej twarzy występować zaczynał ceglasty rumieniec. Biskup ciągnął surowo:
- Aleć przysłowie owo nie dotyczy tych, co ręki dokładają do spraw, od których losy państw i narodów, ba! całego chrześcijaństwa zawisły, na których oczy wszystkich są zwrócone. Wiesz, bracie, że Kościół, nim kogo na ołtarze wyniesie, za wzór postawi do naśladowanie, cały jego żywot rozważa; czyny nie jeno wielkie, ale i małe, nie jeno dobre, ale i złe. Advocatus diaboli[2] też służy prawdzie. Prawda bowiem lubo cała jest, lubo nie masz jej zgoła.
Kanonik Adam skulił się w sobie. Nie śmiał rzec, że nie chce, jeno hołd oddać uwielbianemu rycerzowi, nie chce widzieć żadnej skazy na obrazie, jaki w swej duszy wypieścił. Budził się w nim opór. Nie będzie jej szukał, z życia chce brać jeno to, co rzadkie i piękne. A czyż straci piękno poemat, nawet jeśli w nim pisarz taki czy inny błąd popełni? Czyż nie to prawdą jest, w co wierzymy?
Z czerwonego półmroku padła odpowiedź:
- Prawdzie uchybia, kto sąd wydaje nie zgłębiwszy sprawy; nie dociera do źródła, jak zły sędzia na tym wyrok opiera, co zniekształcone i rozdęte z gęby do gęby gada między sobą ciemne pospólstwo rycerskie, któremu za wszelkie cnoty i zasługi mężne ramię stanie, bo i samo ono za przygodą jeno goni, wszędy swój oręż przyłożyć gotowe, gdzie się korzyść jakowa kroi. Ba! przeciw Kościołowi go podnieść, byle się z dziesięcin zrzucić, które Bóg ustanowił na znak swego władztwa.
Adamowi krew uderzała do głowy i pulsowała w skroniach. Biskup zbyt go onieśmielał, by ważył się wyrazić wstające w nim podejrzenie, że Zbigniew zawidzi sławy Zawiszy. Ale biskup odgadł je widocznie, bo patrząc przenikliwie na kanonika ciągnął:
- Nikomu sławy nie zawidzę ani sam się od sądu uchylę. Może nie wiadomo ci, bracie, że gdym tę stolicę obejmował, Ojciec Święty Marcin dyspensy udzielić mi musiał ab irregulariatate homicidi in bello cum Cruciferis prodefensione Vladislai, regis Pononiae incursa[3]. Inaczej święceń kapłańskich otrzymać bym nie mógł propter impedimentum non perfectae lenitatis[4]. Widzisz tedy, że i mnie droga do rycerskiej sławy stała otwarta. A jeślim służbę wybrał Panu na niebiesiech, to dlatego, że ją za wyższą od rycerskiej uważam, choć pełniona sine clangore[5] mniej niż tamta ściąga uwagi i podziwu tłumu. Aż wstyd przyznać, że nie rozumowi czy jakowymś cnotom, ale temuż homicidium[6] stolicę krakowską zawdzięczam. Orężne czyny łacno znajdują uznanie i nagrodę. Lecz czegóż oczekiwać od grubych laików, gdy duchowny o kształconym umyśle tego nie rozumie.
Kanonik byłby zmilczał zarzuty, które do niego odnosić się zdały. To, co mówił biskup, umniejszało jednak uwielbioną postać. Odezwał się nieśmiało:
- Aleć największego męstwa potrzeba, by śmiercią dać świadectwo życiu.
- Śmierć za wiarę wszelkie winy gładzi – odparł biskup. – Co innego jednak winy wybaczyć, co innego zataić. A śmierć jest łatwiejsza od życia.
- Zali i żywot Zawiszy nie był pełen chwały? Nie wielkie były sprawy, w których brał udział?
Głos Adama drżał wzburzeniem. Biskup milczał przez chwilę, potem odparł spokojnie:
- Wielkie. W niejednej z nich ja sam pars fui[7], a wahałbym się sąd o nich wydać. Ale po owocach poznajemy drzewo. Jeno Bóg patrzy w ludzkie sumienie. Jako spowiednik wiem, że i zbrodnię popełnić można w zgodzie z nim pozostając. Errare humanum est[8].
Adama ogarniał niepokój. Czegóż biskup chce od niego?
Znowu padła odpowiedź:
- Piękną rzeczą jest poezja, aleć i ona prawdzie służyć winna, jeśli nie ma być jałowym kwiatem, który zwiędnie i nie ostanie zeń nic. Słyszę, że się nią zabawiać lubisz. – Głos biskupa znowu zabrzmiał surowo. – Ale pomnij, że pióro to nie zabawka, jeno oręż. Umieją nim wojować inni. Nawet o największym z królów naszych od wrogiego się uczymy Ditmara[9]. Dlatego dzieje nasze szczupłe się wydają i małoznaczne. Twój własny rodowiec, jeden z największych mężów w narodzie naszym, arcybiskup Jakub, nie doczekał się swego dziejopisa. Prawda znika jako dym i dla potomności przepada, gdy wymrze pokolenie, które na nią patrzyło, jeśli pióro nie udzieli jej swego świadectwa. Nie ma człeka ni spraw tak wielkich, by ich czas i niepamięć nie zatarły. Verba volant, scripta manent[10]. Ciebie urzekł rycerz Zawisza. Chcesz mu oddać sprawiedliwość, pisz o sprawach, w których ręki i głowy dołożył. Niemały to kawał dziejów naszych. Ale pomnij, że puste naczynie dźwięczy najgłośniej. Kto płytko orze, marny plon zbierać będzie. Dużo też trudu zadałeś sobie, bracie, by u źródła sprawdzić, co mówią?
- Nie – odparł kanonik zmieszany.
- Czytałeś choć pismo, które król Zygmunt przesłał książęciu Witoldowi z wieścią o śmierci Zawiszy?
- Jakoże mogłem czytać? Alem słyszał, co mówiono, jako i to, że król rzymski rycerza Zawiszę nad wszystkich wyniósł i rzec miał, iż niejednego króla zgon mniej głośny był i sławny niż jego.
- Król Zygmunt? Większa mi chluba niż jego pochwały, iżem ledwo śmierci uszedł z jego poręki, gdym mu w oczy haniebny wyrok wrocławski, przekupstwem przez Zakon uzyskany, naganił! Nie chcę i ja sądzić nie zgłębiwszy sprawy, zwłaszcza tych, co przed Bożym sądem już stoją. Dla człeka największą trudność stanowi cudze myśli i zamiary przeniknąć. Ale nie wiem, czy nie Trąbie Laskaremu[11], a Zawiszy nie w ostatku winę przypisać należy, iż nieufność do Ojca Świętego wszczepili królowi. Dlatego nie jemu, ale przeniewiercy Zygmuntowi sąd w sprawie krzyżackiej oddał.
Biskup przerwał i zaklaskał w dłonie. Gdy zjawił się kleryk służebny, kazał przynieść światło. Po chwili blask świec wydobył z cienia potężną postać Zbigniewa i młodą jeszcze jego twarz z wyrazem surowej powagi i siły, choć otyłość zaczynała już zacierać dawną wyrazistość rysów. Pochylił głowę nad plikiem pergaminów leżących na stole i wyszukawszy jeden podał go Adamowi mówiąc:
- Zawżdy wiedzieć warto, co wielcy do siebie piszą. Poprzednik twój, bracie, kanonik Stanisław Ciołek, chwalebny miał obyczaj przepisywania takowych listów, jakie jeno dostać mógł w ręce. Oto ów, o który chodzi. Przeczytaj:
Kanonik Adam przebiegł pismo oczyma i odkładając je powiedział:
- To zawiera, o czym wiedziałem.
- I nic więcej? Wiedziałeś, że rycerz Zawisza w jakowychś sprawach pośredniczył między cesarzem a Witoldem, i w jakich?
- Nie – odparł Adam zająkliwie.
- A jako że sądzisz, chwaliłby Zygmunt Zawiszę, gdyby na szkodę jego, nie na pożytek działał?
- Nie.
- A czy pożytek króla rzymskiego pożytkiem jest naszego narodu i królestwa?
- Nie wiem – powiedział kanonik głosem, w którym brzmiała udręka.
Biskup burzył w nim spokój, zamazywał jasną postać. Rad by uciec, schować się w swój kąt, wrócić do ksiąg, którymi karmił wyobraźnię, stwarzając własne życie, gdzie nie było miejsca na małość, występki i brud.
Biskup zdał się widzieć, co dzieje się w duszy młodego kanonika. Patrzył na niego przenikliwie ale bez współczucia. Zaczął jednak łagodniej:
- Niewiele mamy kształconych umysłów, nie lza ich trwonić na rzeczy błahe. Czas, byś wyszedł ze swej skorupy. Dał ci Bóg mowę piękną i ozdobną. Choć jednak i w pieśniach narody dzieje swe utrwalają, uczonemu człeku bardziej o prawdę starć się przystoi niż o piękne pozory. Długo wieści zbieraj, starannie rozważaj, nim pióro weźmiesz do ręki. Tyle każdy dłużen jest ojczyźnie, na ile go stać.
- Nie wiem, zali starczą na to słabe siły moje – szepnął kanonik.
- Skromność jest cnotą, gdy dokonanych dzieł dotyczy. Cofać się przed ich podjęciem to lękliwość – odparł biskup. – A podjęty trud nie zmarni się, choćbyś tyle jeno zyskał, że poznasz i nauczysz się sądzić ludzi i sprawy, o których może kiedyś rozstrzygać ci przyjdzie. Jedne i drugich bodaj ab origine[12]. Gdy konia rycerz kupuje, o stadninę pyta, z której pochodzi. A choć człek wolną wolę ma, aż nazbyt często wady i cnoty po przodkach dziedziczy.
Widząc wahanie i niechęć na twarzy Adama biskup skończył surowo:
- Pod posłuszeństwem ci to nakazuje. Zejdź bracie na ziemię. Jeno per aspera ad astra[13].
W
ody Dunajca, torując sobie drogę ku Wiśle, bezskutecznie biły o wyniosłą skałę. Spieniony odmęt wirował, drążąc w głąb i szukając pod nią przejścia. Napotkawszy wszakże nieprzezwyciężony opór, rzucał się w bok i zataczając pętlę, gładkim już nurtem podstępnie lizał jej stopy z przeciwnej strony. Wąski przesmyk utworzonego przez rzekę półwyspu zamknęły ręce ludzkie kamiennym zameczkiem, który z wyniosłości swej bronił dostępu do schodzącej ku rzece rożnowskiej osady.
Praca wodnego żywiołu nie ustawała nigdy, nawet gdy zimą mróz spętał nurt. Przytajała się pod gładką powierzchnią lodu, by z wiosną, zerwawszy okowy, jego taflami jak taranami walić w podnóże skały. Tylko od południowej strony zawsze pieklił się odmęt, którego nawet największy mróz ujarzmić nie zdołał.
W przedwieczornej ciszy schyłku jesiennego dnia odgłosy zmagania się fali ze skałą dochodziły aż do obszernej, mrocznej komnaty, przeciwieństwem podkreślając przyjazny szept dogasającego na wielkim kominie ognia. Promieniujące od rozżarzonych głowni ciepło mile pieściło członki kanonika Adama, zdrętwiałe w podróży w słotny i wietrzny dzień; resztki jego światła, wdzierając się do komnaty przez serce okiennic, padały na niewieścią w ciemnych szatach i wdowim czepcu, skupiając się na bladej twarzy, która, w miarę jak postępujący mrok zacierał zarysy postaci, zdała się świecić własnym, niepewnym światłem, jak zjawa. Milczenie przerwał cichy jej głos:
- Wdzięczna wam jestem za trud podjęty, by nie zaginęła pamięć małżonka mego. Ale czymże ja mogę się do tego przyczynić?
- Któż lepiej niż wy, coście kęs żywota z nim spędzili, zanć mógł szlachetnego rycerza?
Uśmiechnęła się smutno:
- Wżdy nie pieśń umyśliliście pisać o miłości rycerza, ni o małym szczęściu jednej niewiasty. Służył większym niż one sprawom. Lecz nie było mi dane patrzeć na nie ani bym je wydoliła zrozumieć. Te małe zasię nasze są jeno. W własnej je przechowam pamięci póki żywota, a potem... niech umrą wraz z nami!
Oczy znużonego kanonika przymknęły się, ale myśl nie przestał pracować. Biskup Zbigniew mówił, by badać wszystkie sprawy, wielkie i małe. Adam, słabowity, żyjący między swymi księgami a poetycką wyobraźnią, niezbyt znał światowe pokusy. Ale wiedział, że sława wabi niewiasty jak woń kwiecia motyle i ćmy. Było obyczajem zachodniego rycerstwa – a wiele z nich przejąć musiał Zawisza, który większość życia spędził na pierwszych dworach zachodu – ślubował jakiejś dostojnej niewieście, iż panią będzie jego myśli i uczynków. Czy Zawisza i w tym wierny pozostał sobie i swej Barbarze? Zapewne nie brakło takich, choćby i w królewskich domach, które przesławnemu rycerzowi skłonne były oddać nie tylko rękawiczkę czy wstążkę, byle swe imię związać z jego imieniem. Kanonik znał rycerskie romanse. Nie opiewały wiernej miłości małżonków. Czy Barbara wie o nich, czy nie – mówić o nich nie chce. Ale przecie rycerz mówić z nią musiał o sprawach, które latami trzymały go z dala od domu i rodziny, o swych dążeniach, nadziejach i zawodach, a choćby o ludziach, których poznał, i miejscach, które widział. Niewiasty ciekawe są i dociekliwe.
Zaczął nieśmiało:
- Od wielu lat znaliście małżonka waszego...
Przerwała jakby z żalem
- Dawniej niźli ja znał go brat Farurej. Od małości nie rozstawali się aż do grunwaldzkiej bitwy. Czemu się potem rozeszli, nie wiem, a o onych sprawach, o których pisać chcecie, Szymon Szczecina najwięcej mógłby rzec. Oni znajomość z małżonkiem mym mogą liczyć na lata. Ja na dni najczęściej, na miesiące rzadziej.
Zapatrzyła się w żar na kominie. Może tam widziała obrazy minionej przeszłości, szepnęła bowiem jak do siebie:
- Aleć i pomnę każdy dzień, jakby to było wczora. Na lata starczyć musiał. Ninie już na zawżdy...
Zwróciła zaszklone oczy na kanonika, jakby przypominając sobie jego obecność:
- Cóż mówić o tym, co się nie da wypowiedzieć. Istnieje takowe miejsce, gdzie człek wolny jest od wszelkiej troski i strachu, gdzie nie ma niezaspokojonej potrzeby, które koi wszelki ból...
- To w raju chyba – szepnął kanonik.
- W ramionach macierzy. Wżdy znacie macierzyńską miłość?
- Nie – odparł cicho Adam. – Rodzicieli nie pomnę.
Spojrzała na niego ze współczuciem.
- Tedy jako wam rzec? I ja macierz wcześnie straciłam. A gdy mnie Zawisza, małą jeszcze dziewuszkę, porwał spod kopyt rozhukanego konia i do piersi przygarnął, zdało mi się, że wróciło to, co jeno we śnie czasem wracał. I było to jak sen. Któż go opowiedzieć wydoli. A ninie...
Urwała hamując wzruszenie i wstając dodała:
- Drew każę przyrzucić i posiłek wam podać.
Wyszła cicho. Kanonik siedział wpatrzony w dogasający na kominie żar. Znowu musiała go nachodzić gorętwa, bo czoło jego okryło się kropelkami potu, choć pochłodniało w komnacie. Na polu ruszył się wiatr, trącając w okiennice gałęziami drzew rosnących na urwisku.
N
ie powiem wam, bo sam nie wiem. W głosie Farureja brzmiało jakby zdziwienie, a może i nie uświadomiona zazdrość.
- Od dzieciństwa nie było omal kroku, którego byśmy społem nie uczynili. Jeden nam ród i gniazdo, jednako nas rodzic chował. I mnie nie zmógł nigdy nikt, nawet on. Pasowaliśmy się nie raz i nie sto razy. Pono i z lica, i z postawy pomylić nas było można. Tyle jeno, że starszy był, tedy brał pierwszy krok przede mną...
Kanonik patrzył na zamyślone oblicze Jana Sulimy, zwanego Farurejem. Twarz Zawiszy wyrytą miał w pamięci jak w marmurze. Iście podobieństwo było uderzające, ale pewny był, że nie pomyliłby ich nigdy. Farurej ciągnął:
- Miłowaliśmy się zawżdy, nie zawidziłem mu sławy. Jużci spada na cały ród, a na mnie nie w ostatku. Alem czuł, że stać mnie na własną. Pod Grunwaldem walczyliśmy ramię w ramię, w pierwszym szeregu przedchorągiewnym. Mój miecz nie mniej zaważył niż jego. Mnie sławiono między pierwszymi, jego – pierwszego! Nie przeciwiłem się, gdy po Grunwaldzie odszedł. Jam ostał, walczyłem i pod Koronowem. Tak mniemam, że i moje imię nie zginie. Ale słońce jest jedno, a gwiazd wiele.
Po chwili milczenia Farurej ciągnął ze smutkiem:
- Anim myślał, że rozstajemy się na zawsze, chociem się przy nim mniejszy czuł, jako i wszyscy. Czasem zdało mi się, że znam go jak siebie samego, to zasię niezrozumiały mi był, jakby z innych jakowych czasów pochodził, o których już jeno w pieśniach i rycerskich opowieściach prawią. Wżdy już nie te czasy i rycerstwo nie tym, czym było. A już, choć i mnie cześć nad życie droższa, zgoła nie rozumiem, czemu on na żal nasz nie zważając, nie bacząc, że dzieci sierotami ostawi, z własnej woli, jak prawią, na śmierć poszedł. Nie masz hańby, gdy wszystko stracone, żywot własny ratować. Wżdy i on Świętosław Łada, który nas do służby ściągnął Zygmuntowej, żywie w ludzkiej pamięci nie dlatego, by żywot bez potrzeby stracił, jeno że go ocalić wydolił. Może by Szymon o tym coś mógł rzec, skoro społem na śmierć szli, a bliski był Zawiszy. Pono jeszcze chorzeje od ran i niewczasów, ale na wspominki ani chybi zjedzie do Krakowa. Juści nie dla króla to uczynili, jeno wbrew niemu, nie na korzyść jego, jeno na stratę. Po tym, co się z Zawiszą stało, nieprędko ujrzy którego z naszych. Mnie zasię nigdy, dlatego mu i żal, i rad by się przed nami oczyścił.
- Opowiedzcie o onej służbie, panie.
- Raniej pytaliście o nasz ród i dzieciństwo. Rządnie rozpowiem.
Kanonik słuchał w zamyśleniu. W rozgorączkowanej wyobraźni chwilami zapominał, że słucha. Zdało mu się, że widzi.
R
ód Sulimów znany był w Polsce. Jak wiele innych, przyjść miał z Niemiec. Powiadali się krwi królewskiej, może dlatego, że znak ich, czarny orzeł, za godło służył wielu rodom panujących. Bywali dumni, zawzięci, odważni i chciwi zaszczytów. Za Wacławowych czasów Jan Sulimczyk, zwany Romka, był wrocławskim biskupem, potem coraz częściej mężowie tego rodu dzierżyli wysokie dostojeństwa, w miarę jak ród rozrastał się i dorabiał.
Nie najmożniejsza to była gałąź możnego już rodu, która osiadła w Sandomierskiem, gniazdo...
gosia421