Kress Nancy 01 - Hiszpańscy żebracy.rtf

(1048 KB) Pobierz
Kress Nancy - Hiszpańscy Żebracy - Księga 01 - Leisha

Kress Nancy

 

 

 

Hiszpańscy Żebracy

 


KSIĘGA PIERWSZA

 

Leisha

 

2008


Z energią i bezsenną czujnością dąż naprzód i daj nam zwycięstwo.

ABRAHAM LINCOLN DO GENERAŁA-MAJORA JOSEPHA HOOKERA, 1863

 

 

1

SIEDZIELI SZTYWNO W FOTELACH W STYLU EAMES - dwoje ludzi, którzy wcale nie chcieli tu być. A może tylko jedno z nich, drugie zaś miało mu to za złe. Doktor Ong widywał już takie pary. Wystarczyły dwie minuty, by się upewnić: to kobieta wrzała wściekłym, choć niemym oporem. Przegra, ale mężczyzna długo będzie musiał płacić za swoje zwycięstwo.

- Zakładam, że wszystkie finansowe formalności mamy już za sobą - zaczął przyjaźnie Camden. - Zatem przejdźmy od razu do rzeczy, doktorze.

- Oczywiście - zgodził się Ong. - Zacznijmy może od sprecyzowania genetycznych modyfikacji, jakie chcą państwo uzyskać dla swego dziecka.

Kobieta poruszyła się gwałtownie. Nie miała jeszcze trzydziestki - najwyraźniej była jego drugą żoną - ale jej wygląd cechowało pewne znużenie, jakby życie z Camdenem nadwątliło jej siły. Była szatynką o brązowych oczach, jej cera miała lekko śniady odcień, co mogłoby wyglądać ładnie, gdyby policzki barwił choć cień rumieńca. Na głowie miała brązowy kapelusz - ani elegancki, ani pospolity. Jej buty przywodziły na myśl obuwie ortopedyczne. Ong zerknął do notatek, żeby sprawdzić imię: Elizabeth. Mógłby się założyć, że mało kto je zapamiętuje.

Na fotelu obok Roger Camden emanował niespokojną witalnością. Dobiegał pięćdziesiątki. Jego głowa, kształtem przypominająca pocisk, niezbyt pasowała do starannie przyciętej fryzury. Ong nie potrzebował zaglądać do notatek, żeby coś o nim wiedzieć. Karykatura owej przypominającej pocisk głowy zdobiła okładkę wczorajszego „Wall Street Journal”. Camden był czołową postacią inwestycji w skrzyżno-granicznych atolach danych. Ong nie był pewien, o co właściwie chodziło.

- To ma być dziewczynka. - Elizabeth Camden odezwała się pierwsza. Tego Ong się nie spodziewał. Jej akcent okazał się kolejną niespodzianką: arystokratyczno-brytyjski. - Ma być blondynką. Oczy zielone. Wysoka. Smukła.

Ong się uśmiechnął.

- Państwo z pewnością zdają sobie sprawę, że najprościej jest uzyskać cechy zewnętrzne. Jeśli zaś chodzi o smukłą sylwetkę, możemy jedynie nadać dziecku pewną genetyczną skłonność w tym kierunku. Oczywiście, sposób odżywiania...

- Tak, tak - wtrącił Camden - to oczywiste. Poza tym ma być inteligentna. Bardzo inteligentna. I śmiała.

- Przykro mi, panie Camden. Czynniki osobowościowe nie są jeszcze na tyle zbadane, żebyśmy mogli pozwolić sobie na ich genetyczne...

- Tylko sprawdzałem - przerwał mu Camden z uśmiechem, który, jak przypuszczał Ong, miał sprawiać wrażenie beztroskiego.

- I uzdolniona muzycznie - dorzuciła Elizabeth.

- Powtarzam, pani Camden: pewna predyspozycja w kierunku muzykalności to jedyne, co możemy zagwarantować.

- Dobre i to - powiedział Camden. - No i oczywiście pełny zakres korekt na wszystkie potencjalne choroby dziedziczne.

- Rzecz jasna - zgodził się Ong.

Zapadło milczenie. Jak dotąd, lista wymagań przedstawiała się dość skromnie, jeśli wziąć pod uwagę pieniądze Camdena. Zwykle trzeba było przekonywać klientów, żeby zrezygnowali ze wzajemnie sprzecznych modyfikacji genetycznych, przesadnych korekt albo nierealistycznych oczekiwań. Ong czekał. Napięcie tężało w pokoju jak upał.

- A także - odezwał się w końcu Camden - wyeliminowanie potrzeby snu.

Elizabeth Camden gwałtownie odwróciła głowę i zapatrzyła się w okno.

Ong złożył ręce na magnetycznym przycisku do papieru.

- Czy wolno mi zapytać, skąd pan wie, że istnieje program takiej modyfikacji genetycznej?

- Zatem nie zaprzecza pan, że istnieje - uśmiechnął się Camden. - Jestem gotów zapłacić każdą cenę.

- Chciałbym jednak wiedzieć, skąd pan wie o istnieniu tego programu. - Ong starał się zachować spokój.

Camden sięgnął do kieszeni. Jedwab jego ubrania zmarszczył się i ponaciągał. Najwyraźniej garnitur i jego właściciel należeli do dwóch różnych sfer. Ong przypomniał sobie, że Camden jest jagaistą, przyjacielem samego Kenzo Yagai. Camden wręczył Ongowi wydruk z komputera, zawierający główne założenia programu.

- Może pan sobie darować szukanie przecieku w systemie ochronnym banku danych, doktorze, bo go pan nie znajdzie. Na pociechę dodam, że nie znajdzie go też nikt inny. No, dobrze. - Nagle pochylił się do przodu. Zmienił ton. - Wiem, że do tej pory stworzyliście dwadzieścioro dzieci, które w ogóle nie potrzebują snu. I jak do tej pory dziewiętnaścioro z nich cieszy się dobrym zdrowiem, wysoką sprawnością intelektualną i doskonale rozwija się pod względem psychicznym. Fizycznie też zresztą biją na głowę zwykłe dzieci. Najstarsze ma dopiero cztery lata, a już potrafi czytać w dwóch językach. Wiem też, że za kilka lat wypuścicie tę modyfikację na rynek. Chcę tylko, żeby moja córka otrzymała szansę już teraz. Cena nie gra roli.

Ong wstał.

- Nie jestem upoważniony do negocjacji w tej sprawie, panie Camden. Ani sprawa kradzieży danych...

- Która wcale nie była kradzieżą. To wasz system wpuścił bańkę z tą informacją do systemu publicznego. I życzę dobrej zabawy, jeśli zechcecie udowodnić, że było inaczej.

- ...ani też sprzedaży tej właśnie modyfikacji nie leży w zakresie moich kompetencji. Obie te sprawy muszą zostać omówione przez Zarząd Instytutu.

- Ależ oczywiście, oczywiście. A kiedy będę mógł z nimi porozmawiać?

- Pan?

Camden, nie wstając z fotela, spojrzał mu prosto w oczy. Ongowi przyszło na myśl, że z tej pozycji niewielu ludzi potrafiłoby spoglądać tak pewnie.

- Naturalnie. Chciałbym przedstawić swoją ofertę komuś, kto ma dość kompetencji, by ją przyjąć. Chodzi przecież o zwykły dobry interes.

- To nie jest tylko i wyłącznie transakcja handlowa, panie Camden.

- Nie jest to także tylko i wyłącznie przedmiot badań naukowych - odparował Camden. - Wasza instytucja ma przecież przynosić dochód. I korzystacie przy tym z ulg podatkowych przysługujących tylko firmom, które respektują pewne regulacje prawne.

Przez chwilę Ong nie mógł się zorientować, co tamten ma na myśli.

- Pewne regulacje prawne?

- Które mają na celu ochronę praw mniejszości, także łożących na wasze utrzymanie. Wiem, że nie wykorzystywano ich jeszcze do obrony praw klientów, z wyjątkiem ograniczania dostępu do instalacji energii Y. Ale w każdej chwili można je wypróbować, doktorze Ong. Mniejszości mają prawo korzystać z tych samych ofert handlowych, co ogół. Wiem, że Instytut nie byłby zadowolony z procesu sądowego, doktorze. Tymczasem wśród rodzin, w których przeprowadzono genetyczne testy beta, nie ma ani kolorowych, ani Żydów.

- Rozprawa sądowa? Przecież pan nie jest ani kolorowym, ani Żydem.

- Należę do innej mniejszości. Jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. Kiedyś nazywałem się Kamiński. - Camden w końcu wstał. I uśmiechnął się ciepło. - Niech pan posłucha. To przecież śmieszne. Pan wie i ja wiem, że dziennikarze i tak się do tego dorwą. I wie pan też, że nie mam ochoty pozywać was pod tak niepoważnym zarzutem, mając na uwadze chociażby przedwczesny i nieprzyjemny rozgłos, jaki towarzyszyłby tej sprawie. Nie chcę nikogo straszyć, może mi pan wierzyć. Chcę jedynie, aby moja córka mogła skorzystać z tak wspaniałego osiągnięcia. - Wyraz jego twarzy znów się zmienił. Ong ujrzał na niej coś, czego nigdy by się nie spodziewał: smutną zadumę. - Doktorze, czy wie pan, ile mógłbym dokonać, gdybym nie musiał spać?

- Przecież i tak prawie nie sypiasz - wtrąciła szorstko pani Camden.

Camden spojrzał na nią, jakby dopiero teraz przypomniał sobie ojej istnieniu.

- Nie, moja droga, nie chodzi mi o to, co jest teraz. Ale kiedy byłem młody... w college’u... Mógłbym skończyć szkołę i jednocześnie utrzymywać... No cóż, teraz to już nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się jedynie, abyśmy doszli do porozumienia, ja i ten pański zarząd.

- Panie Camden, proszę natychmiast opuścić mój gabinet.

- Zanim straci pan cierpliwość z powodu mojej arogancji? Nie byłby pan pierwszy. Czekam na termin spotkania do końca przyszłego tygodnia. Czas i miejsce ustalcie sami. Proszę tylko przekazać szczegóły mojej sekretarce, Dianie Clavers. Ja się dostosuję.

Ong nie odprowadził ich do drzwi. Czuł, jak za uszami pulsuje mu krew. W drzwiach Elizabeth Camden przystanęła i odwróciła się.

- Co się stało z dwudziestym?

- Co takiego?

- Z dwudziestym dzieckiem. Mąż powiedział, że dziewiętnaścioro rozwija się normalnie i zdrowo. Co się stało z dwudziestym?

Nadciśnienie rosło szybko, Ongowi było coraz goręcej. Wiedział, że nie powinien odpowiadać, bo Camden na pewno zna odpowiedź, tylko nie powiedział nic żonie. Ale wiedział też, że on, Ong, i tak jej odpowie, choć później będzie gorzko żałować tej chwili słabości.

- Nie żyje. Związek między rodzicami okazał się nietrwały. Rozwiedli się, kiedy kobieta była w ciąży. Później nie mogła znieść dwudziestoczterogodzinnego płaczu dziecka, które nigdy nie śpi.

Elizabeth Camden otwarła szeroko oczy.

- Zabiła je?

- To był wypadek - rzucił krótko Camden. - Trochę za mocno szarpnęła maluchem. - Rzucił Ongowi nachmurzone spojrzenie. - Opiekunki, doktorze. Na trzy zmiany. Powinniście wybierać rodziny, które stać na zatrudnienie opiekunek na trzy zmiany.

- To straszne! - wybuchła pani Camden, a doktor Ong nie mógł się zorientować, czy chodzi jej o śmierć dziecka, brak opiekunek czy też o lekkomyślność pracowników Instytutu. Zamknął oczy.

Kiedy wyszli, wziął kilka milimetrów cyklobenzapryny III. Na ból w krzyżu, wyłącznie na ból w krzyżu. Stara rana znów dała znać o sobie. Potem przez długi czas stał w oknie, nie wypuszczając z dłoni magnetycznego przycisku do papierów. Czuł, że się uspokaja, że ucisk w skroniach z wolna ustępuje. Na dole fale jeziora Michigan obmywały leniwie nabrzeże. Wczoraj policja w czasie kolejnego nalotu wypędziła stąd bezdomnych i jeszcze nie zdążyli wrócić. Pozostał po nich śmietnik, rozrzucone między drzewami parku wystrzępione koce, gazety, plastykowe torby jak żałosne, podeptane chorągwie. Prawo nie zezwalało na sypianie w parku, zabraniało wchodzić doń bez pozwolenia właściciela. Prawo nie zezwalało być bezdomnym. Ong przyglądał się, jak dozorcy parku metodycznie sortują gazety i wrzucają do samobieżnych pojemników.

Podniósł słuchawkę telefonu, żeby zadzwonić do prezesa Zarządu Instytutu Biotechniki.

 

* * *

Wokół lśniącego mahoniowego stołu w sali konferencyjnej zasiadło czterech mężczyzn i trzy kobiety.

„Doktor, prawnik i wódz indiański” - pomyślała Susan Melling, przenosząc wzrok z Onga na Sullivan i Camdena. Uśmiechnęła się. Ong zauważył ten uśmiech i spochmurniał. Nadęty dupek. Judy Sullivan, należąca do zespołu adwokatów Instytutu, odwróciła się, by szepnąć coś adwokatowi Camdena, szczupłemu, nerwowemu człowieczkowi, który wyglądał jak czyjaś własność. Właściciel, Roger Camden, wódz indiański we własnej osobie, był najwyraźniej zadowolony. Śmiercionośny człowieczek - ciekawe, ile musiał poświęcić, żeby startując od zera dojść do takiej pozycji. Ona, Susan, z pewnością nigdy się tego nie dowie. Promieniał, jaśniał cały radością, zupełnie inaczej niż to zazwyczaj bywało. Zwykle przyszli tatusiowie i mamusie - a zwłaszcza tatusiowie - zachowywali się tutaj jak podczas fuzji spółek akcyjnych. Camden był w nastroju urodzinowym.

W pewnym sensie odpowiadało to sytuacji. Susan uśmiechnęła się do niego i ucieszyła się, bo odpowiedział jej uśmiechem. Trochę drapieżnie, ale z tym odcieniem zachwytu, który można by nazwać niewinnym. Ciekawe, jaki byłby w łóżku? Ong rzucił jej majestatyczne, nieco przyciężkie spojrzenie i wstał.

- Panie i panowie, sądzę, że możemy zaczynać. Chciałbym najpierw przedstawić wszystkich obecnych. Roger Camden i jego żona to oczywiście nasi klienci. John Jaworski, adwokat pana Camdena. Panie Camden, to jest Judy Sullivan, szef sekcji prawnej Instytutu, a to Samuel Krenshaw, zastępujący naszego dyrektora, który dziś nie może, niestety, być z nami. A to doktor Susan Melling, która opracowała genetyczną modyfikację eliminującą potrzebę snu. A teraz jeszcze kilka punktów prawnych, które mogą zainteresować obie strony...

- Zapomnijmy na chwilę o kontraktach - wpadł mu w słowo Camden - i pomówmy trochę o tej bezsenności. Chciałbym najpierw zadać kilka pytań.

- Co chciałby pan wiedzieć? - zapytała Susan.

Oczy Camdena jaśniały błękitem w nieco topornej twarzy. Nie tak go sobie wyobrażała. Pani Camden, która najwyraźniej nie miała ani imienia, ani adwokata, siedziała z ponurą czy może przestraszoną miną. Susan nie potrafiła rozstrzygnąć tej kwestii.

- W takim razie poprosimy doktor Melling o krótką prezentację - rzucił kwaśno Ong.

Susan osobiście wolałaby system pytanie - odpowiedź, żeby się przekonać, o co Camden zechce pytać. Ale dosyć już nadenerwowała Onga jak na jedno posiedzenie. Posłusznie wstała z miejsca.

- Pozwolą państwo, że rozpocznę zwięzłym opisem procesu snu. Od dawna wiadomo, że we śnie można wyodrębnić trzy fazy. Pierwsza z nich to sen wolnofalowy, podczas którego na encefalografie pojawiają się fale delta. Druga faza to sen paradoksalny, dla którego charakterystyczne są szybkie ruchy gałek ocznych. Ten jest lżejszy i produkuje większość marzeń sennych. Oba razem tworzą sen zasadniczy. Trzeci rodzaj snu to sen opcjonalny, zwany tak dlatego, że jego brak nie wywołuje żadnych negatywnych skutków. Niektórzy ludzie, ci najkrócej sypiający, potrafią się zupełnie bez niego obejść, sypiając po trzy, cztery godziny na dobę.

- To tak jak ja - odezwał się Camden. - Doszedłem do tego przez autotrening. Czy wszyscy mogą tak zrobić?

Wyglądało na to, że jednak będzie pytanie - odpowiedź.

- Nie. Mechanizmy sterujące potrzebą snu zachowują pewną płynność, lecz nie jest ona jednakowa dla wszystkich. Twór siatkowaty...

- Nie sądzę, żebyśmy musieli aż tak wdawać się w szczegóły, Susan. Trzymajmy się raczej podstawowych faktów - wtrącił Ong.

- Twór siatkowaty reguluje równowagę między impulsami przekazywanymi przez neurony a peptydami, które wywołują potrzebę snu, prawda?

Susan nie mogła się opanować - uśmiechnęła się. Camden, bezlitosny rekin finansjery, wyglądał teraz jak trzecioklasista, który oczekuje pochwały za dobrze odrobioną lekcję. Ong spochmurniał jeszcze bardziej. Pani Camden wyglądała przez okno.

- Zgadza się, panie Camden. Widzę, że się pan starannie przygotował.

- Chodzi przecież o moją córkę - odpowiedział Camden, a Susan szybko się opanowała. Kiedy ostatnio słyszała w czyimś głosie podobny ton nabożnego szacunku? Wydawało się, że nikt oprócz niej nie zdołał go wychwycić.

- No dobrze - mówiła dalej Susan - wie pan już, że główną przyczyną, dla której ludzie sypiają, jest narastająca potrzeba snu wytwarzana w mózgu. W ciągu ostatnich dwudziestu lat ustalono ponad wszelką wątpliwość, że nie ma żadnych innych przyczyn. Ani sen wolnofalowy, ani paradoksalny nie spełniają w organizmie żadnych funkcji, które nie mogłyby zostać spełnione w czasie czuwania. Podczas snu w organizmie zachodzi wiele procesów, ale wszystkie one mogą z powodzeniem przebiegać i w czasie czuwania - jeśli tylko dokona się odpowiednich korekt hormonalnych. Niegdyś sen odgrywał ważną rolę w procesie ewolucji. Kiedy tylko żarłok przedssaczy napełnił sobie brzuch i przestał tryskać spermą, zapadał w sen, który utrzymywał go w bezruchu, i to z dala od drapieżników. Sen był dlań sposobem na przetrwanie. Ale współcześnie ten mechanizm to taki sam atawizm jak wyrostek robaczkowy. Włącza się co noc, choć potrzeba dawno już została wyeliminowana. Zatem my wyłączamy go u samego źródła, w genach.

Ong skrzywił się nieznacznie. Nie znosił, kiedy przesadnie upraszczała. Albo może nie mógł znieść jej beztroski. Gdyby to Marsteiner przedstawiał problem, nie byłoby mowy o żarłoku przedssaczym.

- A co z potrzebą marzeń sennych? - zapytał Camden.

- Nie są niezbędne. To atawistyczny mechanizm bombardujący korę mózgową impulsami, które mają utrzymać ją w stanie półczuwania na wypadek, gdyby zaatakował jakiś drapieżnik. Czuwanie spełnia tę rolę znacznie lepiej.

- Dlaczego więc od razu nie wytworzyliśmy stanu stałej czujności? Już u zarania ewolucji?

Sprawdzał ją. Susan posłała mu szeroki uśmiech. Ubawiła ją ta czelność.

- Już panu mówiłam. Sen stanowił zabezpieczenie przed drapieżnikami. Ale kiedy atakuje współczesny drapieżnik - powiedzmy, jakiś inwestor skrzyżno-granicznych atoli danych - bezpieczniej jest nie spać.

- A wysoki procent snu paradoksalnego u płodów i niemowląt? - strzelił Camden.

- To wciąż ten sam poewolucyjny kac. Mózgowie rozwija się równie dobrze bez niego.

- A regeneracja tkanki nerwowej, która zachodzi w czasie snu wolnofalowego?

- Rzeczywiście, zachodzi. Ale równie dobrze może zachodzić i w czasie czuwania, jeżeli odpowiednio przystosujemy DNA. O ile nam wiadomo, sprawność tkanki nerwowej na tym nie ucierpi.

- A wydzielanie enzymu wzrostowego, które w największym nasileniu występuje w czasie snu wolnofalowego?

- Zachodzi i w czasie czuwania. - Susan spojrzała na Camdena z autentycznym podziwem. - Genetyczne korekty wiążą je z innymi czynnościami szyszynki.

- A jeśli chodzi...

- O efekty uboczne? - wtrąciła szybko pani Camden. Kąciki jej ust wyraźnie opadły. - Jakie są te cholerne skutki uboczne?

Susan odwróciła się w stronę Elizabeth Camden. Zupełnie o niej zapomniała. Młoda kobieta wpatrywała się w nią, krzywiąc usta.

- Cieszę się, że pani o to pyta, pani Camden. Skutki uboczne, oczywiście, istnieją. - Susan przerwała na chwilę; miała niezłą zabawę. - Na tle swoich rówieśników dzieci, które nie muszą spać, a którym nie podwyższano genetycznie IQ, są inteligentniejsze, lepiej radzą sobie z rozwiązywaniem problemów i są o wiele bardziej radosne.

Camden wyjął papierosa. Fakt, że jest niewolnikiem tego archaicznego i obrzydliwego nałogu zaskoczył Susan. Po chwili jednak zorientowała się, że Roger Camden wykonał ten ostentacyjny popis, żeby odwrócić uwagę od własnych uczuć. Miał złotą zapalniczkę z monogramem, niewinnie zbytkowną.

- Pozwolą państwo, że wyjaśnię to bliżej - ciągnęła Susan. - W czasie snu paradoksalnego kora mózgowa jest nieustannie bombardowana przypadkowymi impulsami nerwowymi. Marzenia senne występują dlatego, że nieszczęsna, napastowana kora za pomocą wywoływanych obrazów i wspomnień usiłuje nadać tym impulsom jakiś sens. Czynność ta pochłania ogromne ilości energii. Jeżeli oszczędzić mu tego wysiłku, mózg będzie się zużywał znacznie wolniej, a dzięki temu lepiej będzie sobie radził z bodźcami płynącymi z rzeczywistości. Stąd wynika wyższa inteligencja i większa zdolność rozwiązywania problemów. Co więcej, już od sześćdziesięciu lat wiadomo lekarzom, że środki antydepresyjne, które wpływają na poprawę nastroju, działają podobnie: eliminują całkowicie fazę snu paradoksalnego. W ciągu ostatnich dziesięciu lat udowodniono, że proces ten działa w obie strony: jeżeli wyeliminujemy fazę snu paradoksalnego, ludzie przestają wpadać w depresję. Nie sypiające dzieci są wesołe, wylewne... radosne. Tak, to słowo pasuje tu najlepiej.

- Jakim kosztem? - spytała ostro pani Camden.

- Żadnym. Nie wykryliśmy żadnych negatywnych skutków ubocznych.

- Jak dotąd.

Susan wzruszyła ramionami

- Jak dotąd.

- Ale najstarsze ma dopiero cztery lata!

Ong i Krenshaw przyglądali się jej uważnie. Susan zdołała uchwycić moment, kiedy pani Camden zdała sobie z tego sprawę. Opadła z powrotem na fotel i szczelnie otuliła się futrem. Jej twarz znów przybrała nieokreślony wyraz.

Camden nawet nie spojrzał na żonę. Wydmuchnął obłoczek tytoniowego dymu.

- Wszystko odbywa się jakimś kosztem, doktor Melling.

Susan spodobał się sposób, w jaki wymawiał jej nazwisko.

- Na ogół tak. Szczególnie, jeśli chodzi o modyfikacje genetyczne. Ale mówię panu uczciwie, że tym razem nic takiego nie udało nam się wykryć, pomimo wielu starań. - Uśmiechnęła się, spoglądając mu prosto w oczy. - Czy naprawdę nie może pan uwierzyć, że ten jeden, jedyny raz wszechświat podarował nam coś tak doskonale i absolutnie pozytywnego, coś, co może stać się ogromnym krokiem naprzód, bez żadnych ukrytych kar?

- To nie wszechświat, a raczej intelekt ludzi takich jak pani - powiedział Camden, zaskakując Susan jeszcze bardziej niż dotąd. Ich spojrzenia spotkały się. Zakłuło ją w piersiach.

- Sądzę, że filozofia wszechświata pozostaje na razie poza kręgiem naszych zainteresowań - odezwał się Ong. - Panie Camden, jeśli nie ma pan więcej pytań natury medycznej, możemy powrócić do kwestii prawnych, które poruszyli pani Sullivan i pan Jaworski. Dziękuję pani, doktor Melling.

Susan skinęła mu głową. Już nie spojrzała więcej na Camdena, lecz wiedziała doskonale, co mówił, i że był tuż obok.

 

* * *

Dom wyglądał niemal dokładnie tak, jak go sobie wyobrażała: wielki prawie Tudor nad wodami Michigan, na północ od Chicago. Od bramy aż do samej rezydencji posiadłość porastały gęsto drzewa, zaś od strony jeziora pozostawiono otwartą przestrzeń. Uśpioną trawę pstrzyły łatki śniegu. Instytut Biotechniki współpracował z Camdenami już od czterech miesięcy, ale Susan była tu po raz pierwszy.

Kiedy szła w stronę domu, usłyszała za plecami nadjeżdżający samochód. Jakaś ciężarówka pięła się krętym podjazdem prowadzącym do służbowego wejścia. Jeden z mężczyzn nacisnął dzwonek, drugi zaczął zdejmować z platformy opakowany w plastyk kojec dla dziecka. Biały w różowe i żółte króliczki. Susan na chwilę przymknęła powieki.

Camden otworzył jej osobiście. Widziała, że usiłuje ukryć lęk.

- Trzeba było dać znać, Susan. Wyjechałbym po panią do miasta.

- Nie chciałam, żeby pan po mnie przyjeżdżał. Czy zastałam panią Camden?

- Tak, jest w salonie.

Poprowadził ją do przestronnego pomieszczenia z kamiennym kominkiem. Umeblowano je w stylu rustykalno-angielskim. Na ścianach wisiało mnóstwo rycin z podobiznami psów i łodzi, a wszystko o pół metra za wysoko. Wyglądało na to, że Elizabeth Camden urządzała pokój osobiście. Kiedy Susan weszła, tamta nawet nie uniosła się z fotela.

- Pozwolą państwo, że będę mówić krótko i zwięźle - zaczęła Susan. - Nie chcę zbytecznie przeciągać sprawy. Dostaliśmy już wyniki testów. Zarodek ma się dobrze i rozwija się prawidłowo. Wszczep do ścianki macicy przyjął się doskonale. Ale pojawiła się pewna komplikacja.

- Jaka? - zapytał Camden. Wyjął papierosa, spojrzał na żonę i odłożył go nie zapalając.

- Pani Camden - mówiła cicho Susan - miała w tym miesiącu jajeczkowanie z obu jajników. Jedno z jajeczek wyjęliśmy do operacji genetycznej. Drugie przypadkowo zostało zapłodnione i również zagnieździło się w macicy. Nosi pani w sobie dwa płody.

Pani Camden pobladła.

- Bliźnięta?

- Nie - odrzekła Susan. Po chwili zdała sobie sprawę, co powiedziała. - To znaczy: tak. To są bliźnięta, ale nie identyczne. Nie będą do siebie podobne bardziej, niż to zwykle bywa u rodzeństwa. To drugie pozostanie, że się tak wyrażę, normalne. A wiem, że nie chcieliście państwo tak zwanego normalnego dziecka.

- Nie, nie chcieliśmy - potwierdził Camden.

- Ja chciałam - sprzeciwiła się Elizabeth Camden.

Camden rzucił jej spojrzenie, którego znaczenia Susan nie potrafiła rozszyfrować. Znów wyjął papierosa. Widziała profil jego twarzy. Była niemal pewna, że zapalił zupełnie bezwiednie.

- Czy obecność drugiego płodu nie wpłynie niekorzystnie na dziecko?

- Nie - odrzekła Susan. - Oczywiście, że nie. One po prostu ... koegzystują.

- Czy można go usunąć?

- Tak, ale wtedy ryzykujemy usunięcie obu. Usunięcie niemodyfikowanego płodu może spowodować w łożysku zmiany, które wywołają samoistne poronienie tego drugiego. - Wciągnęła głęboko powietrze. - Naturalnie, jest i drugie wyjście. Możemy zacząć cały proces jeszcze raz od początku. Ale, jak już mówiłam, mieliście państwo sporo szczęścia, że do zapłodnienia in vitro doszło już przy drugiej próbie. Niektóre pary muszą próbować osiem, a nawet dziesięć razy. Gdybyśmy zaczęli drugi raz, cały proces potrwałby zapewne znacznie dłużej.

- Czy obecność drugiego płodu nie odbije się ujemnie na rozwoju mojej córki? Ograniczony dopływ substancji odżywczych czy coś w tym rodzaju? A może będzie to miało wpływ na późniejszy przebieg ciąży?

- Nie. Możliwe tylko, że nastąpi przedwczesny poród. Dwa płody zajmują w macicy znacznie więcej miejsca, więc kiedy zrobi się za ciasno, termin porodu może ulec przyspieszeniu.

- O ile wcześniej? Czy na tyle, by uniemo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin