Cody McFadyen
Dewiant
(The Darker Side)
Przełożył Dariusz Ćwiklak
Hyeri
za jej delikatność
Cisza przed burzą
Umieramy samotnie.
Ale przecież żyjemy też samotnie.
W głębi serca wiedziemy życie zupełnie sami. Niezależnie od tego, ile łączy nas z tymi, których kochamy, zawsze coś przed nimi ukrywamy. Czasami są to drobiazgi, jak wtedy, gdy kobieta chowa w sercu wspomnienie dawnej wielkiej miłości. Zapewnia męża, że nigdy nie kochała nikogo bardziej niż jego, i w zasadzie mówi prawdę. Ale kiedyś kochała kogoś równie mocno jak jego.
Czasami chodzi o coś wielkiego, o potężnego potwora, który przytula się i liże nas po plecach. Chłopak na studiach był świadkiem gwałtu, ale nie ruszył się, by pomóc dziewczynie. Wiele lat później rodzi mu się córka. Im bardziej ją kocha, tym większą czuje winę, ale nigdy, przenigdy jej o tym nie powie. Prędzej zginąłby na torturach.
Późno w nocy, kiedy jesteśmy już sami, te sekrety pukają do naszych drzwi. Niektóre walą głośno, inne stukają delikatnie, ale zawsze pojawiają się, szepcąc lub zgrzytając. Nie powstrzymają ich żadne zamki, bo do każdego mają klucz. Mówimy do nich, błagamy je, krzyczymy na nie i żałujemy, że nie możemy komuś o nich powiedzieć, że nie potrafimy zdjąć ciężaru z piersi i poczuć ulgi.
Przewracamy się w łóżku albo chodzimy po korytarzu, pijemy albo zalewamy się w trupa, a nawet wyjemy do księżyca. W końcu nastaje świt i wyganiamy je z powrotem do najgłębszych zakamarków duszy, i staramy się żyć najlepiej, jak potrafimy. To, czy nam się to uda, zależy od naszego wnętrza i od wielkości tajemnicy. Nie każdy jest w stanie unieść ciężar winy.
Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, wszyscy coś ukrywają. Nauczyłam się tego, doświadczyłam, przekonałam się o tym na własnej skórze.
Wszyscy.
Patrzę na martwą dziewczynę na metalowym stole i zastanawiam się, jakie tajemnice zabrała ze sobą do grobu.
Jest zdecydowanie za młoda, by umrzeć. Dopiero co skończyła dwadzieścia lat. Jest piękna. Ma długie ciemne i proste włosy. Skóra koloru delikatnej kawy wygląda gładko i bez skazy nawet w ostrym świetle jarzeniówek. Piękne delikatne rysy – podejrzewam, że lekko latynoskie z jakąś domieszką. Być może anglosaską. Usta zdążyły już zsinieć, ale są pełne, choć nie wyzywające. Wyobrażam sobie, jak rozchyla je w uśmiechu, który za chwilę przerodzi się w śmiech – lekki i melodyjny. Pod prześcieradłem skrywającym ją od szyi w dół widać, że jest niska i szczupła.
Ofiary morderstw mnie wzruszają. Czy byli złymi, czy dobrymi ludźmi, mieli swoje nadzieje, marzenia, miłości. Żyli jak pozostali ludzie w świecie, w którym wszystko sprzysięga się przeciwko życiu. Świat daje mnóstwo okazji do śmierci – można umrzeć na raka, zginąć w wypadku drogowym albo paść na atak serca z kieliszkiem wina w ręku i zduszonym uśmiechem na twarzy. Mordercy oszukują ten system, przyspieszają bieg wydarzeń, ograbiają swoje ofiary z szans na uczciwą walkę. To nie w porządku. Irytowało mnie to, kiedy zobaczyłam pierwszą ofiarę, a z czasem irytuje coraz bardziej.
Śmierć to od dawna mój chleb powszedni. Pracuję w filii FBI w Los Angeles, a od dwunastu lat kieruję zespołem ścigającym najgorszych z najgorszych mieszkańców Południowej Kalifornii. Seryjnych morderców. Gwałcicieli i dzieciobójców. Mężczyzn, którzy śmieją się, torturując kobiety, i jęczą z rozkoszy, gwałcąc ich zwłoki. Poluję na żywe koszmary i zawsze jest to okropne doświadczenie, ale śmierć czai się wszędzie i jest nieuchronna.
I właśnie dlatego muszę zadać to pytanie:
– Szefie? Co my tu właściwie robimy?
Wicedyrektor Jones to mój wieloletni mentor i szef, kierownik całej filii FBI w Los Angeles. Sęk w tym – i stąd moje może niezbyt subtelne pytanie – że nie jesteśmy w Los Angeles. Jesteśmy w Wirginii pod Waszyngtonem. Ta biedna kobieta nie żyje, mogę się nawet wzruszać jej śmiercią, ale sprawa nie należy do mnie.
Jones zerka na mnie nieco zamyślony i chyba trochę poirytowany. Wygląda jak doświadczony gliniarz, bo rzeczywiście spędził pół życia w policji. Emanuje autorytetem i praworządnością. Ma kwadratową szczękę, twarde spojrzenie i regulaminową fryzurę bez śladu jakiegokolwiek stylu. Na swój sposób jest przystojny, czego dowodem są trzy byłe małżeństwa, ale jest w nim coś nieodgadnionego. Cienie zamknięte w sejfie.
– Zadanie pokazowe, Smoky – mówi. – Na polecenie samego dyrektora.
– Naprawdę?
Jestem zaskoczona z kilku przyczyn. Oczywiście poczułam zwykłą ciekawość: dlaczego tutaj, dlaczego ja? Kolejny powód jest bardziej złożony: czemu wicedyrektor Jones zastosował się do tego nietypowego polecenia? Człowiek jego pokroju był rzadkością wśród biurokratów: kwestionował rozkazy, narażając się nawet na karę, jeśli się z nimi nie zgadzał. Powiedział „zadanie pokazowe”, ale nie byłoby nas tutaj, gdyby nie uznał, że istnieją jakieś ważne powody, by się nim zająć.
– Tak – odpowiada. – Dyrektor wspomniał nazwisko kogoś, kogo nie mogłem zignorować.
Drzwi do kostnicy otwierają się z impetem, nim zdążyłam zadać oczywiste pytanie.
– O wilku mowa – mamrocze pod nosem Jones.
Do pomieszczenia wchodzi dyrektor FBI, Samuel Rathburn. Bez obstawy – to kolejne zaskoczenie. Nawet przed jedenastym września dyrektorzy FBI zawsze podróżowali z obstawą. Podchodzi do nas i najpierw wyciąga rękę do mnie. Zdumiona podaję mu dłoń.
Zdaje się, że zostałam królową balu. Ale dlaczego?
– Agentko Barrett – wita mnie swoim charakterystycznym barytonem polityka. – Dziękuję, że przybyłaś tak szybko.
Sam Rathburn, zwany też szefem, jak na dyrektora FBI jest całkiem znośny. Odpowiednio do stanowiska ma szorstką urodę i polityczny zmysł, ale także prawdziwe doświadczenie. Zaczynał jako policjant, potem wieczorowo studiował prawo, aż w końcu trafił do FBI. Nie odważyłabym się nazwać go szczerym – na tym stanowisku nie ma mowy o takim luksusie – ale kłamie tylko wtedy, kiedy musi. Jak na dyrektora Biura to wcielenie moralności.
Mówi się, że potrafi być bezwzględny, co by mnie nie zdziwiło, i ponoć jest fanatykiem zdrowego trybu życia. Nie pali, nie pije, nawet kawy ani napojów gazowanych, i każdego ranka biega po piętnaście kilometrów. No cóż, każdy ma jakieś wady.
Muszę odchylić głowę, żeby popatrzeć mu w oczy. Mam tylko metr czterdzieści siedem i zdążyłam do tego przywyknąć.
– Nie ma problemu, dyrektorze – odpowiadam, sącząc kłamstwa przez zaciśnięte zęby.
Bo jest problem, i to cholernie wielki, tyle że jeśli się postawię, dostanie się potem wicedyrektorowi Jonesowi, a nie mnie. Rathburn kiwa głową w stronę Jonesa.
– Davidzie – mówi.
– Dyrektorze.
Porównuję ich obu z pewnym zainteresowaniem. Obaj są tego samego wzrostu, obaj mają fryzurę, która mówi wprost: „szkoda czasu na takie ceregiele”. Czarne włosy dyrektora są przyprószone siwizną. To elegancki, bardzo przystojny starszy pan z pełnią władzy. Wicedyrektor jest mniej więcej osiem lat starszy od Rathburna i różnica ta jest bardzo widoczna. Dyrektor rzeczywiście wygląda na faceta, który biega każdego ranka i uwielbia to robić; wicedyrektor zaś na takiego, który mógłby biegać skoro świt, ale woli zamiast tego zapalić papierosa i wypić kawę, i ma gdzieś...
Arekszefunio