Pajzderska Helena - ON I MY i ROSA NIVES.pdf

(1582 KB) Pobierz
Pajzderska Helena Janina
ON I MY
Nowelle
ON I MY. — PORTRET — BŁĘKITNY NASZYJNIK
KWIATY NIEWIERNOŚCI. — WYGRAŁAM!
ON I MY
OPOWIADANIE
Mniejsza z tem, jak do tego przyszło, że pewien cudzoziemiec — mniejsza również, jakiej narodowości — opowiedział
mi co następuje:
— Jednem z najboleśniejszych i najdroższych wspomnień mego życia jest mój przyjaciel Bert. Nazywali go tak
wszyscy, gdyż było to skrócenie jego imienia, a stanowiło także jedną z sylab jego nazwiska. Poznałem go pewnej
zimy w gościnnym i serdecznym domu hrabiostwa P*. Sama pani była wielką miłośniczką muzyki i grała przecudnie,
zwłaszcza Beethovena. Tego wieczoru urządziła u siebie wspaniałą ucztę artystyczną dla ścisłego kółka wybranych.
Liszt, bawiący przejazdem w naszem mieście, a osobisty przyjaciel hrabiny, znajdował się pomiędzy nami i po
herbacie, po skrzypcach Ernsta i śpiewie pani
Artôt, usiadł do fortepianu, przy stłumionem świetle lamp, i zaczął improwizować. Jeżeli kiedy był u szczytu
natchnienia, to chyba wówczas.
Nigdy nie zapomnę tej boskiej chwili. Zdawało mi się, żem na innym jakimś świecie, żem nie ten sam człowiek, który
przed paru godzinami był w stanie myśleć o niesłownym krawcu, o niewypłacalnym dłużniku lub natarczywym
wierzycielu. Całe moje jestestwo skupiło się i drgało pod palcami mistrza; bytem jakby drugą klawiatura, po której
genialność jego biegła, dobywając z niej mnie samemu nieznane oddźwięki.
Z tej ekstazy wyrwało mnie — nie, źle mówię — wmieszało się w nią tylko, nie mącąc jej zgoła, ciche, ale dziwnie
przejmujące westchnienie; urwane aa! zachwytu, rozkoszy, bólu, całej gamy uczuć, wypadłe gwałtem z jakiejś
przepełnionej piersi słuchacza.
Spojrzałem.
Tuż obok, profilem do mnie zwrócony, w najciemniejszy kąt pokoju zasunięty, siedział mężczyzna może
czterdziestoletni, o powierzchowności uderzającej, niezwykłej. Cera jego, w słabem półświetle,
jakie na niego ze stojącej na słupie lampy padało, była papierowej bladości, jak gdyby jej nigdy żywszy promień słońca
nie dotknął. Włosy bujne, ciemnoblond, siwiejące już, rozdzielone miał przez środek głowy, gładko wkoło wysokiego
czoła przyczesane i poniżej uszu, które zakrywały, równo obcięte.
Długą, delikatną, nadzwyczaj starannie utrzymaną ręką podpierał wygolony podbródek i patrzył w Liszta z wyrazem,
jaki chyba spotykał się u świętych wyznawców w chwilach objawień. Na nieprawdopodobnie długich rzęsach tego oka,
które dla mnie widocznem było, świeciła wielka łza...
Razem wzięty sprawiał wrażenie tak dziwne, tak wyjątkowe, takiem czemś zaświatowem tchnące, że w tym stanie
podniecenia, w jakim byłem, uczułem się wstrząśniętym do szpiku kości. Wydało mi się po prostu, że mam przed sobą
postać z krainy duchów, lub przynajmniej kogoś obcującego z duchami.
W tej samej chwili on, uczuwszy widocznie mój wzrok na sobie, zwrócił się ku mnie całą twarzą; spojrzenia nasze
spotkały się, a jednocześnie ręce mistrza wzięły ostatni akord i opadły.
W salonie zaległa głęboka, uroczysta cisza. Oddechy wszystkich zdawały się wisieć na konających w powietrzu
tonach.
Wtedy nieznajomy pochylił się ku mnie i dłoń na moich kolanach położył.
— Warto było żyć, żeby to słyszeć! — szepnął.
Głos jego, pomimo, że tak cichy, był bardzo czysty i sympatyczny.
— Prawda — odszepnąłem, wcale nie zdziwiony dziwacznością tego ruchu i tego zwrócenia się do mnie człowieka,
którego pierwszy raz w życiu widziałem. Owszem, wydało mi się to w nim zupełnie naturalnem; byłbym się raczej
zdziwił, gdyby mi się był wedle wszelkich przepisów salonowych przedstawił.
Zamieniliśmy jeszcze słów kilka. Ciekawość moja była tak pobudzoną, że czatowałem na swobodniejszą chwilę
uroczej gospodyni, aby ją o niego zagadnąć.
— Kto to taki? — rzekłem, wskazując na niego oczami.
Wymieniła nazwisko, które mi nic nic powiedziało, i dodała:
— To daleki krewny mego męża i dobry przyjaciel nas obojga. Mogę powiedzieć, że nasz dom jest jedynym, w którym
bywa.
— Doprawdy? Nie spotkałem go tu jednak nigdy.
Hrabina uśmiechnęła się.
— Naturalnie; bo przychodzi tylko wtedy, gdy jesteśmy we dwoje, raz na miesiąc, na partyę Beethovena, jak ja to
nazywam. Ubóstwia muzykę i sam gra bardzo pięknie. Dziś Liszt okazał się magnesem, silniejszym nad jego
mizantropię. To wielki dziwak, uprzedzam pana.
— Wygląda na to.
— I nieszczęśliwy człowiek przytem. Życie jego to jedna fantazya minorowa. Opowiem je panu kiedyś.
— Bardzo proszę. Tymczasem pragnąłbym się z nim zapoznać.
— To będzie trudno. Nowe znajomości są dla niego postrachem. Dziś jeszcze, przyszedłszy, zastrzegł sobie, żebym go
uważała za nieobecnego dla wszystkich gości.
W tej samej chwili przedmiot naszej rozmowy, wynurzywszy się ze swego ką
ta, zbliżył się do nas. Gdy szedł przez salon, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, wyglądał trochę na lunatyka,
postawę jednak miał szlachetną i ruchy wytworne, rasowe.
Spostrzegłem, że hrabina jest zdziwioną; skorzystała jednak z tej niespodzianki, aby spełnić moją prośbę.
Przyszły mój przyjaciel uścisnął mnie za rękę.
— My się już znamy — rzeki. — Odczuliśmy się wzajem w lepszych sferach, gdzie nas przeniosła ta wielka potęga,
której Liszt jest wybranem narzędziem. Nieprawdaż, panie?
Skinąłem głową, a on mówił dalej, wlepiając we mnie swe podłużne, szafirowe oczy, które w ocienieniu tych
nieprawdopodonie długich rzęs wydawały się prawie czarne.
— Czy pan jesteś tego zdania, że geniusz jest własnością jednostki jak na przykład mózg, serce, muskuły; czy też
wierzysz, że, niezależny od niej, w pewnych tylko chwilach nawiedza ją, przeobraża, podnosi i opuszcza,
stygmatyzując ją tylko, aby potem znów do niej trafić?
Chudą, przezroczystą niemal ręką wskazał nieznacznie w kierunku Liszta, który, popijając drobnymi łykami herbatę z
kryształowej czarki, siedział już zdaleka od fortepianu na nizkiej kozetce i rozmawiał uprzejmie z piękną, młodą
blondynką.
— Czy sądzisz pan, że ten człowiek, olbrzym przed chwilą, jest obecnie czemś więcej, niż zwykłym ludzkim
organizmem? Czy sądzisz, że łatwiej byłoby mu zdobyć się teraz na twórczość, niż panu i mnie? Geniusz odszedł i
zostawił swoje naczynie, aby piło herbatę i prowadziło salonową rozmowę. On przecież nie sprofanowałby się tak, aby
w tem uczestniczyć.
Nie pamiętam już, co mu odpowiedziałem, ale czułem wyraźnie, że coś mnie do tego człowieka przykuwa. Być może,
byłem ujęty serdecznością, okazaną mi przez takiego odludka.
Gdyśmy się mieli rozstawać, rzekł:
— Wyświadczysz mi pan jedną łaskę? Przyjdziesz do mnie jutro na śniadanie?
I nim zdążyłem odpowiedzieć, dodał:
— Bo ja jadam śniadanie o szóstej z rana.
Jak wspomniałem, było to podczas zimy i to bardzo ostrej, bardzo dokuczliwej. Co parę dni miewaliśmy zadymki.
Sama myśl o wychyleniu się z domu o tak wczesnej godzinie i o wędrówce przez zaśnieżone, ciemne, świszczące
surowym wichrem ulice przejęła mnie dreszczem. I w dodatku po co? Aby wypić filiżankę herbaty lub kawy i zjeść
kawałek szynki z kimś, kogo się jeszcze przed godziną nie znało, o kim w tej chwili nawet nie wiedziało się, gdzie
mieszka?
On musiał to wszystko dobrze zrozumieć, bo patrzył we mnie z natężeniem wprost nieproporcyonalnem w stosunku do
błahości samej sprawy. Zdawać się mogło, że od mego "tak" lub "nie" zawisła jakaś ważna zmiana w dotychczasowem
jego życiu. Było w nim w tej chwili coś tak smutnego, tak zrezygnowanego, że, sam nie wiem czemu, zdjęła mnie nad
nim litość ogromna.
Wyobraziłem go sobie, jakim byłby jutro sam przy swojem śniadaniu o szóstej godzinie z rana w ponury zimowy
ranek.
— Przyjdę chętnie — odpowiedziałem.
Pochwycił moją rękę w obłe dłonie i zatrzymał ją długo, bez uścisku, ale w taki sposób, że do tej chwili uprzytomnić
sobie jeszcze mogę to ujęcie, w które przelał swoją duszę.
— Dziękuję panu — szepnął, — dziękuję. Potrzebowałem być czyimś przyjacielem. Pan mi do tego otwierasz drogę.
Od dzisiaj mów o mnie zawsze: Mój przyjaciel Bert.
I był nim, w najrozciąglejszem, najpiękniejszem znaczeniu tej wielkiej nazwy, którą tak nieoględnie i świętokradzko
świat szafuje. Nie miałem nigdy i mieć nie będę serca, któreby mnie bezinteresowniej i wierniej kochało —
Tu głos mego cudzoziemca zadrżał trochę, chociaż wogóle był to człowiek, trudno się rozrzewniający. Przeciągnął
ręką po czole, a po chwili, widząc, że nie czynię żadnej uwagi, mówił dalej:
— Zaraz nazajutrz po owem śniadaniu i rozmowie przy niem, która mnie utwierdziła w przekonaniu, iż danem mi było
poznać jeden z najoryginalniejszych typów na świecie, poszedłem do hrabiny po przyobiecaną mi opowieść dziejów
mego przyjaciela Berta. W krótkości ją tu pani powtórzę.
Był on synem zamożnej, ale bardzo nieszczęśliwej rodziny. Matka jego, kobieta niepospolitego umysłu i serca,
obdarzona wielkim talentem muzycznym, była melancholiczką i zarodek tej fatalnej choroby przekazała potrosze
Bertowi, a w zupełności starszej od niego o dwanaście lat siostrze.
Obie te kobiety, piękne, smutne, czyste, stroniące od ludzi, nie mające pojęcia o życiu rzeczywistem, nie świadome ani
jego wymagań, ani jego pokus, zarówno obce jego stronom jaskrawym, jak jego stronom brudnym, wychowały chłopca
w najidealniejszych, ale zgoła nie naszego świata zasadach; urobiły jego wrażliwą duszę w kształty kryształowe, lecz
dziwaczne, które później sam los i okoliczności jeszcze fantastyczniej wyrzeźbić miały.
Ojciec Berta, mistyk, w filozoficznych badaniach pogrążony, sparaliżowany jeszcze w pierwszych latach dzieciństwa
syna, zgolą się do kierunku jego wychowania nie mieszał. Rósł więc mały Bert w obszernym rodzinnym domu, w
którym
prawie nikt nie bywał, w którym śmiech był taką samą rzadkością, jak słońce, spuszczonemi zawsze storami i
firankami tłumione; rósł w otoczeniu dwóch histeryczek i kaleki, wdychając w siebie atmosferę nieszczęścia, artyzmu i
chorobliwej fantazyi prawie od samej kolebki.
Matka uczyła go grać na fortepianie, a pierwsza sztuka, jaką niewprawnemi jeszcze rączynami dziesięcioletniego
dziecka wygrał, była księżycowa sonata Beethovena.
Siostra, posiadająca prześliczny głos i dar improwizacyi, śpiewała mu wysnute przez siebie, melancholii, duchów i
czarów pełne pieśni, stojąc nad nim, gdy zasypiał, w białej sukni, z rozpuszczonymi włosami i z małą, czerwoną
lampką w ręku.
Nie posyłano go do szkół, ale pierwszorzędni profesorowie rozwijali wszechstronnie jego lotny umysł. Chciał jednakże
Bert zda egzamin i wstąpić na wydział filozoficzny, gdy trzy katastrofy, jak trzy gromy, uderzyły w niego, i trafiwszy
na przygotowany już pod ich wpływy grunt, uczyniły go takim, jakim go poznałem.
Kończył lat ośmnaście, kiedy matka jego w letnią, księżycową noc wyskoczyła z balkonu na bruk i zabiła się na
miejscu, a w pół roku potem siostra takąż samą samobójczą śmiercią z tego samego balkonu zginęła. Nie dosyć na tem;
pomiędzy jednym z tych tragicznych wypadków a drugim ojciec wskutek uderzenia krwi na mózg zaniewidział. Bert
znalazł się sam w okrytym kirem domu, z nieszczęśliwym, podwójnym kaleką, którego został jedynym opiekunem.
Na samym wstępie do życia, po takiem samotnem i dziwnem dzieciństwie, dusza biednego młodzieńca, strwożona i
przepojona bólem, cofnęła się przed światem wpierw, nim go poznać mogła. Poczucie fatalizmu, prześladującego całą
jego rodzinę, weszło mu w krew, niszcząc w zarodku wszelkie pragnienia i porywy wiosenne; szczęście, miłość,
nadzieje złote, co jak motyle nad różą, nad pąkowiem życia zwykły się unosić, wydawały mu się jakiemś niedościgłem
widmem, o którem nawet marzyć mu nie było wolno.
Oddał się cały wyłącznie pielęgnowaniu ojca; całe miasto znało tego bladego, smukłego młodzieńczyka, jak latem, gdy
słońce miało się już ku zachodowi, szedł za wózkiem niedołężnego ślepca, toczącym się do miejskiego ogrodu. Tam
zajmowali zawsze jedną i tę samą ławkę. Bert siadał na jej brzeżku, wózek stawał obok; i tak przebywali po parę
godzin, twarzami zwróceni ku gasnącm łunom, obaj zadumani, obaj, widzący i niewidzący, zarówno obojętni na tłumy,
co się dokoła nich przesuwały, na wesoły gwar rozmów, srebrzyste śmiechy i ciekawe spojrzenia pięknych kobiet.
W domu, w ciągu dnia, Bert czytywał ojcu całemi godzinami jego ulubione filozoficzne dzieła, zagłębiał się wraz z
nim w mgliste labirynty metafizyki, a wieczorami grywał na fortepianie, lub dumał na fatalnym balkonie, który,
czarnem suknem wybity, z umieszczonymi w obu rogach posągami białych aniołów o złamanych skrzydłach, robił
wrażenie grobowej krypty.
Jedynym gościem, jaki ich czasem odwiedzał, był hr. P*, daleki krewny matki, naprzód jako wdowiec, potem, gdy się
po raz drugi ożenił, ze swą młodą żoną, również dobrą jak piękną, która potrafiła przezwyciężyć nieco odludne
usposobie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin