Spencer LaVyrle - Wiosenne zauroczenie.pdf

(977 KB) Pobierz
Spencer LaVyrle
Wiosenne zauroczenie
Win, pewna siebie i praktyczna, nigdy nawet nie wyobrażała sobie, by coś zniweczyło jej doskonały
świat i doskonałe ślubne plany. Wystarczyła jednak chwila, by serce powiedziało jej, iż tak właśnie
się stało...
Joseph wiedział, że Winn obiecała swą miłość innemu mężczyźnie, że musi skrywać swą głęboką
namiętność. Wiedział jednak i to, że serce nie kłamie: taka miłość zdarza się tylko raz w życiu.
Poznali się na wystawnym wiosennym ślubie, zaledwie na parę miesięcy przed planowanym ślubem
Winn. Czy dali się ponieść nastrojowi chwili? Czy był to początek prawdziwej miłości, która połączy
ich na całe życie?
807774899.001.png
Rozdzial I
Próbę uroczystości zaślubin wyznaczono na godzinę dziewiętnastą. Winnifred Gardner otworzyła
drzwi katolickiego kościoła św. Andrzeja. Była spóźniona dziesięć minut. Miała nadzieję, że wśliźnie
się niepostrzeżenie, przeraziła się więc, gdy nagły powiew marcowego wiatru popchnął drzwi
wyszarpując jej klamkę z dłoni. Uderzył nimi w ceglastą ścianę, po czym zawirował w przedsionku,
oznajmiając wszystkim jej spóźnienie. Mamrocząc przekleństwa jedną ręką próbowała odgarnąć z
oczu włosy, drugą powstrzymywała uparte wrota.
Przynajmniej pięćdziesięciu ludzi stojących w przedsionku odwróciło się, zauważając jej spóźnienie.
Narzeczona, narzeczony, ksiądz, ministranci, rodzice, drużbowie, odźwierni i druhny — wszyscy
przyglądali się, jak wbiegała bez tchu, wnosząc za sobą zapach warsztatu samochodowego Earla
Evvsvolda. Wyglądała przy tym, jakby właśnie tam umyto jej włosy gumowym wężem.
Sandy Schaeffer — jutrzejsza panna młoda i najdroższa przyjaciółka Winnie — zostawiła ojca
Waldrona i podeszła do niej uśmiechając się.
— Winnie, nareszcie jesteś!
— Przepraszam za spóźnienie, Sandy, ale mój samochód...
Sandy machnęła ręką.
— W porządku. Nie ma jeszcze organisty, a i tak dopiero omawialiśmy całą ceremonię.
Sandy odruchowo sięgnęła po dłoń Winnie i prawie jej dotknęła, ale ta szybko ją cofnęła.
— Nie dotykaj mnie! Cuchnę benzyną! Nie znoszę tych stacji samoobsługowych.
Winnie powąchała swoje palce, skrzywiła się i włożyła dłoń w kieszeń płaszcza w momencie, gdy
przyłączył się do nich postawny mężczyzna.
— I oto jest! Pierwsza druhna! — przywitał ją przyjacielskim pocałunkiem w policzek.
— Cześć, Mick! Przepraszam za spóźnienie. Nic mi się dziś nie udaje.
— Nie ma sprawy. My też dopiero przed chwilą przyjechaliśmy.
Winnie przyjrzała się przyszłemu mężowi Sandy. Przystojny, towarzyski mężczyzna, z pochodzenia
Polak, człowiek, który uczynił swoją narzeczoną najszczęśliwszą kobietą w Brooklyn Park w stanie
Minnesota. Czasami Winnie okrutnie zazdrościła im łączącej ich tajemniczej więzi, tyle
nieuchwytnej, co koniecznej do stworzenia tego specyficznego związku. Jakże często śmiali się,
droczyli ze sobą, ale ponad wszystko łączyło ich wiele wspólnych zainteresowań.
Mick objął Sandy ramieniem i uśmiechnął się do niej. Winnie ruszyła w stronę toalety. Ale
narzeczony przyjaciółki zatrzymał ją i kiwnął na kogoś palcem.
— Hej, Jo-jo, podejdź tutaj!
Mężczyzna przerwał rozmowę z rodzicami Micka i przeprosił ich, wskazując na przywołującą go
parę. Podszedł i klepnął Micka w ramię.
— O co chodzi, Ski, mój przyjacielu?
Mick Malaszewski odwzajemnił gest, wolną ręką ujmując Winnie pod ramię.
— Czas, abyście się poznali. Jo-jo, to jest Winnifred Gardner, pierwsza druhna Sandy. Winnie, oto
mój najlepszy przyjaciel — Joseph Duggan.
Jo-Jo. Ile razy słyszała to imię? Silna, kwadratowa
dłoń ujęła rękę Winnie, zanim zdążyła go ostrzec przed benzyną. Ale chwilę później zapomniała o
wszelkich przestrogach z wyjątkiem jednej — dotyczącej jej serca. Usłyszała bowiem dźwięczny,
przyjemny tenor dobywający się z jego ust.
— Ach, więc to jest Winnie! Wreszcie spotkałem kobietę, z którą mam zaszczyt iść w parze... jako
drużba!
Nakrył jej dłoń swoją i uśmiechnął się równie pięknie, jak przemówił przed chwilą.
Nie tak go sobie wyobrażała. Nie tak wysokiego, nie tak nonszalanckiego. Dotychczas nazwisko
Joseph Duggan przywoływało na myśl wizję osoby silnej i brutalnej, być może niebezpiecznej, o
dzikim irlandzkim temperamencie i silnej posturze. Tymczasem Jo-jo był układny i mierzył niewiele
ponad pięć stóp. Jego kręcone, brązowe włosy bezładnie kłębiły się na głowie. Miał najbardziej
błyszczące oczy, jakie kiedykolwiek widziała. I najsilniejszą, twardą dłoń, którą Winnifred właśnie
uchwyciła lewą ręką, zapominając o pierścionku zaręczynowym.
— Joseph — powiedziała — po tym wszystkim, co o tobie słyszałam, mam wrażenie, jakbyśmy się
znali już kilka lat.
— Ja również. Ale to, co ja o tobie słyszałem, okazuje się być nieprawdą.
— Tak? — podniosła oczy z ciekawością.
— Dawno już chciałem cię poznać, ale oni ciągle mi to utrudniali.
Jego wzrok na moment zatrzymał się na ustach Winnie. Nagle zdała sobie sprawę, jak wiele znaczył
gorący uścisk jego dłoni. Uwolniła się i cofnęła o krok.
— Przesiąkniesz zapachem benzyny. Przepraszam. Kilka minut temu tankowałam benzynę i mam ją
teraz na rękach, na butach i mankietach. Właśnie wybierałam się do toalety, żeby pozbyć się tego
zapachu, kiedy Mick mnie zatrzymał — przeczesała dłonią włosy. — Wiatr zburzył mi fryzurę. Muszę
się uczesać.
— Szkoda... — zażartował.
— Szkoda? Przecież wyglądam fatalnie! Ja... ja... Ja nie... — zająknęła się. „Winnifred Gardner,
dlaczego się plączesz?!" pomyślała, gdy Joseph Duggan obserwował rumieniec stopniowo
pojawiający się na różowych policzkach — jednych z najpiękniejszych, jakie widział w życiu.
Rumieniec przesunął się obok kształtnych ust, które rozwarły się w zdumieniu.
Joseph zerknął na jej zmierzwione włosy. W przyćmionym, bursztynowym świetle zdawały się być
koloru orzechowego. Duże oczy spojrzały na niego i wtedy zrobiła najbardziej zadziwiającą rzecz:
mrugnęła... ale tylko jednym okiem! To był najbardziej niezwykły nerwowy tik, jaki znał. I to
naprawdę był tik, nie oczko, bo jej twarz pozostała nieruchoma. To było zwykłe mrugnięcie. Nigdy
dotąd nie widział, aby ktoś robił to z takim wdziękiem.
Spojrzała na jego jabłko Adama i odwróciła wzrok. Joseph przyjrzał się jej uważnie. Nie pasuje do
niej imię Winnifred Gardner. Brzmi arogancko i pruderyjnie, zbyt arystokratycznie. A dziewczyna
stojąca przed nim zdawała się zasłaniać nieśmiałość doskonałością kobiecego ciała i kierowaniem
uwagi na zapach benzyny.
Joseph Duggan został usidlony.
— Masz jeszcze kilka minut! Ojciec Waldron wciąż prowadzi towarzyskie rozmowy.
Winnie zamknęła usta i pomknęła przez hall w kierunku toalety. Jej uszu dobiegł jeszcze głos
Duggana, z pretensją zwracającego się do Micka i Sandy:
— Gdzie, do licha, ukrywaliście ją przez te wszystkie lata?!
W czystej i cichej toalecie namydliła dłonie różowym mydłem w płynie i szorowała je energicznie. Po
spłukaniu uważnie je powąchała i zdegustowana powtórzyła operację. Tym razem, aby pozbyć się
woni, usilnie pocierała kciukiem palce. W pewnej chwili niechcąco zraniła się diamentem
pierścionka. Piekące mydło otrzeźwiło ją nieco.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin