Boris Vian 'mrówki'.doc

(297 KB) Pobierz
Boris Vian ‘mrówki’ [przekład marka puszczewicza]

 

Boris Vian ‘mrówki’                                    [przekład marka puszczewicza]

I

Przybyliśmy tego ranka i nie zostaliśmy dobrze przyjęci, gdyż na plaży nie było nikogo, oprócz stosów zabitych facetów lub też stosów szczątków facetów, zniszczonych czołgów i ciężarówek. Kule leciały ze wszystkich mniej więcej stron, a taki bałagan to dla mnie żadna przyjemność. Wskoczyliśmy do wody, ale była głębsza niż się zdawało, a ja pośliznąłem się na puszce konserw. Chłopakowi, który szedł tuż za mną, nadlatująca pestka oderwała trzy czwarte twarzy, zabrałem więc puszkę na pamiątkę. Włożyłem do swojego hełmu kawałki jego twarzy i podałem mu; poszedł do lekarza, ale chyba wybrał złą drogę, gdyż zaraz stracił grunt pod nogami, a nie sądzę, by tam, na dnie widział dostatecznie dobrze, by się nie zgubić.
Wreszcie pobiegłem w dobrą stronę, ale tylko po to, żeby dostać w pysk czyjąś nogą. Próbowałem faceta ochrzanić, ale że mina pozostawiła z niego tylko trudne do ogarnięcia szczątki, więc mu odpuściłem i ruszyłem dalej. Po dziesięciu metrach dołączyłem do trzech chłopaków siedzących za betonowym blokiem i strzelających w załom muru powyżej. Byli spocenie i przemoczeni, a ja musiałem wyglądać tak samo, więc ukląkłem obok i też strzelałem. Powrócił porucznik, trzymał się za głowę obiema rękami, a czerwone płynęło mu z ust. Nie wyglądał na zadowolonego i zaraz rozciągnął się na piachu z otwartymi ustami i wyciągniętymi rękoma. Musiał nieźle zabrudzić piasek. Było to jedno z ostatnich czystych miejsc.
Stąd nasz statek, który utknął na mieliźnie, początkowo wyglądał bardzo idiotycznie, potem nie wyglądał już nawet na statek, gdy trafiły go dwa pociski. Nie spodobało mi się to, bo zostało tam jeszcze dwóch przyjaciół, którzy dostali, gdy podnosili się do skoku. Trąciłem w ramię tych trzech, co strzelali razem ze mną i powiedziałem: "Naprzód, lecimy". Oczywiście, puściłem ich przodem i miałem nosa, gdyż pierwszy i drugi zostali skoszeni przez tych dwóch, co nas ostrzeliwali, i przede mną został już tylko jeden; biedaczysko, nie miał fartu, bo gdy tylko pozbył się tego gorszego, drugi zdążył go zabić, zanim ja się nim zająłem. Tam, w załomie muru ci dwaj łajdacy mieli karabin maszynowy i kupę naboi. Skierowałem go w przeciwną stronę i nacisnąłem spust, ale szybko przestałem, bo uszy mnie bolały, a poza tym karabin zaraz się zaciął. Musiał być chyba tak wyregulowany, że nie chciał strzelać w złym kierunku.
Tu było prawie spokojnie. Z góry ponad plażą można było korzystać z panoramy. Nad całym morzem rozciągał się dym, a woda tryskała wysoko w górę. Widać też było błyski salw potężnych pancerników, a ich pociski przelatywały nad głową z takim dziwnym, głuchym dźwiękiem, coś jakby cylinder niskich tonów wydrążony w powietrzu.
Przyszedł kapitan. Zostało nas tylko jedenastu. Powiedział, że to niewielu, ale i tak damy sobie radę. Później zostaliśmy uzupełnieni. Na razie kazał nam kopać rowy; myślałem, że będziemy w nich spać, ale nie, trzeba było tam wleźć i dalej strzelać.
Na szczęście przejaśniało się. Teraz ze statków wysiadano wielkimi partiami, ale że ryby śmigały między nogami, żeby się zemścić za całe to zamieszanie, więc w większości przewracano się do wody i wstawano wrzeszcząc. Niektórzy już się nie podnosili i odpływali z falą, więc kapitan zaraz kazał nam, posuwając się za czołgiem, zlikwidować gniazdo karabinów maszynowych, które znów zaczęło walić.
Ustawiliśmy się za czołgiem. Ja byłem ostatni, bo nie mam zaufania do hamulców tego rodzaju urządzeń. Mimo wszystko wygodnie jest posuwać się za czymś takim, gdyż człowiek nie ma potrzeby zaplątywać się w zasieki z drutu kolczastego, a paliki same się przewracają. Nie podobał mi się tylko sposób, w jaki rozkwaszą! trupy, z dźwiękiem, który trudno sobie przypomnieć, ale w pierwszym momencie jest on dosyć charakterystyczny. Po trzech minutach czołg wpadł na minę i zaczął płonąć. Dwóch facetów nie mogło wyjść, trzeciemu się udało, ale jedną stopę pozostawił w czołgu i nie wiem, czy zauważył to, zanim zginął. W każdym razie, dwa pociski spadły na gniazdo, wytłukły jaja i facetów przy okazji. Ci, którzy teraz ładowali, zauważyli poprawę, ale zaraz zaczęła walić bateria przeciwpancerna i co najmniej dwudziestu wpadło do wody. Położyłem się na brzuchu. Z mego miejsca, gdy się trochę wychyliłem, widziałem, jak strzelają. Płonący wrak czołgu osłaniał mnie nieco, więc wymierzyłem dokładnie. Celowniczy upadł, zwijając się mocno, musiałem trafić go trochę za nisko, ale nie mogłem dobić - najpierw trzeba było wykończyć trzech pozostałych. Ciężko było, na szczęście hałas płonącego czołgu nie pozwalał mi słyszeć ich ryków - trzeciego też źle trafiłem. Zresztą, wybuchało i dymiło dalej ze wszystkich stron. Przetarłem sobie porządnie oczy, żeby lepiej widzieć, gdyż pot przeszkadzał mi w patrzeniu; powrócił kapitan. Posługiwał się już tylko lewą ręką. "Możesz przywiązać mi prawą rękę mocno do ciała?". Powiedziałem "tak" i zacząłem go owijać bandażem, po czym on oderwał naraz obie nogi od ziemi i wskoczył na mnie, bo mu za plecami wylądował granat. Natychmiast zesztywniał - podobno zdarza się to, gdy umiera ktoś bardzo zmęczony - w każdym razie, w tym stanie łatwiej mi było zdjąć go z siebie. A potem chyba musiałem zasnąć, a kiedy się obudziłem, hałas dochodził z oddali, a jeden z tych facetów z czerwonymi krzyżami na hełmach nalewał mi kawy.


II


Potem ruszyliśmy w głąb i próbowaliśmy wykorzystać w praktyce rady instruktorów i rzeczy, których nauczyliśmy się na manewrach. Przed chwilą wrócił jeep Mike'a. Ale to Fred siedział za kierownicą, a Mikę był w dwóch kawałkach; razem z Mikiem natknęli się na żelazny drut. Właśnie wyposażamy pozostałe wozy w stalowe ostrze z przodu, gdyż jest za ciepło, by jeździć z podniesionymi przednimi szybami. Dookoła nadal walą i wysyła się patrol za patrolem. Myślę, że chyba trochę za szybko poszliśmy do przodu i mamy trudności z utrzymaniem kontaktu z zaopatrzeniem. Tego ranka rozwalili nam co najmniej dziewięć czołgów i przydarzyła się dziwna historia: jednemu facetowi bazooka poleciała razem z pociskiem, ciągnąc go za rzemień. Poczekał, aż będzie na czterdziestu metrach i wylądował na spadochronie. Myślę, że będziemy musieli poprosić o posiłki, gdyż właśnie usłyszałem coś jakby brzęk sekatora; chyba odcięli nas od tyłów...


III


... To mi przypomina, jak sześć miesięcy temu też odcięli nas od tyłów. Teraz znów chyba jesteśmy całkowicie otoczeni, ale to już nie jest lato. Na szczęście zostało nam jedzenie i jest amunicja.
Trzeba zmieniać się co dwie godziny na warcie, staje się to męczące. Tamci biorą mundury facetów od nas, których wzięli do niewoli, i zaczynają ubierać się jak my, więc trzeba być czujnym. Do tego nie mamy już elektryczności i pociski spadają nam na łeb z czterech stron naraz. Na razie próbujemy nawiązać kontakt z tyłami; muszą wysłać samoloty, bo zaczyna brakować nam papierosów. Słychać jakiś hałas na zewnątrz, coś się szykuje, nie ma nawet czasu zdjąć hełmu.


IV


Faktycznie coś się szykowało. Cztery czołgi doszły prawie aż tutaj. Wychodząc zauważyłem pierwszy z nich, zaraz się zatrzymał: granat zniszczył mu gąsienicę. Rozwinęła się z przeraźliwym trzaskiem żelastwa, ale działo wcale się od tego nie zacięło. Wzięliśmy miotacz ognia; ten system ma tę niemiłą cechę, że zanim uruchomi się miotacz ognia, trzeba przeciąć wieżyczkę czołgu, bo w przeciwnym wypadku trzaska (jak kasztany), a faceci w środku są niedopieczeni. We trzech zaczęliśmy piłować wieżyczkę piłką do metalu, ale nadeszły następne czołgi i trzeba było wysadzić go bez przecinania. Drugi także wyleciał na minie, a trzeci zawrócił, ale to była sztuczka, gdyż przyjechał na wstecznym biegu; dlatego tak się dziwiliśmy, że strzela do facetów, którzy idą za nim. W prezencie urodzinowym przysłał nam dwanaście pocisków z osiemdziesiątki ósemki; trzeba będzie odbudować chałupę, jeśli zechcemy dalej z niej korzystać, ale szybciej będzie wziąć jakąś inną. Wreszcie pozbyliśmy się tego trzeciego czołgu, gdy naładowaliśmy do bazooki proszku do kichania i ci w środku tak bili łbami w pancerz, że wyciągnęliśmy same trupy. Tylko kierowca jeszcze oddychał, ale wsadził głowę w kierownicę i nie mógł jej wyciągnąć, więc zamiast uszkodzić czołg, który był cały, ucięliśmy facetowi głowę. Za czołgiem napatoczyli się motocykliści z pistoletami maszynowymi i narobili cholernego rabanu, ale uporaliśmy się z nimi za pomocą starej snopowiązałki. W tym czasie spadło nam na łeb kilka bomb i nawet jeden samolot, który zestrzeliła nasza pelotka, zresztą niechcący, gdyż zazwyczaj strzelała do czołgów. W naszej kompanii straciliśmy Simona, Mortona, Bucka i P.C., a pozostała jeszcze reszta i jedna ręka Slima.


V


Nadal otoczeni. Pada bez przerwy od dwóch dni. Dach ma już tylko co drugą dachówkę, ale krople padają właśnie tam, gdzie trzeba i nie jesteśmy zbyt przemoczeni. Zupełnie nie wiemy, jak długo to jeszcze potrwa. Ciągle patrolujemy, ale ciężko patrzy się przez peryskop bez treningu i męczące jest siedzenie dłużej niż piętnaście minut w błocie zakrywającym człowieka z głową. Wczoraj spotkaliśmy inny patrol. Nie wiedzieliśmy, czy to nasi, czy ci z naprzeciwka, ale w błocie nie ryzykuje się niczym strzelając, gdyż nie można zrobić sobie krzywdy - karabiny eksplodują natychmiast. Próbowaliśmy wszystkiego, by pozbyć się tego błota. Polewaliśmy benzyną: płopąc wysusza je, ale potem parzy w stopy, gdy się nadepnie. Najlepsze rozwiązanie polega na dokopaniu się do twardej ziemi, ale w twardej ziemi jeszcze trudniej się patroluje niż w błocie. W końcu, można się przystosować. Najgorzej, że jest tego tyle, że zaczyna mieć przypływy. Na razie w porządku, jest na wysokości barierki, niestety, wkrótce znów podejdzie do pierwszego piętra, a to już jest nieprzyjemne.


VI


Zdarzyła mi się dzisiaj niemiła przygoda. Byłem w szopie za barakiem i przygotowywałem dobry zbyt dwóm facetom, których wyraźnie widać przez lornetkę, jak próbuj ą nas wypatrzyć. Miałem mały moździerz kalibru osiemdziesiąt jeden i wpasowałem go w wózek dziecięcy, a Johnny miał się przebrać za chłopkę, żeby pchać go przed sobą, ale najpierw moździerz spadł mi na nogę;
normalka, zawsze coś takiego mi się zdarza w takiej chwili, a potem moździerz wystrzelił, zaś ja leżałem na ziemi, trzymając się za nogę, a to świństwo z lotkami poleciało wybuchnąć na drugim piętrze, dokładnie w fortepianie kapitana, który właśnie grał Jadę. Huk był jak sto diabłów, fortepian zniszczony, ale co gorsza, kapitanowi nic się nie stało, w każdym razie nic takiego, żeby nie mógł mi solidnie dołożyć. Na szczęście za chwilę w ten sam pokój walnęła osiemdziesiątka ósemka. Kapitan nie pomyślał, że tamci kierowali się na dym po pierwszym strzale i dziękował, że uratowałem mu życie, zmuszając go do zejścia na dół; dla mnie było to już bez znaczenia z powodu dwóch wybitych zębów oraz dlatego że wszystkie jego butelki stały właśnie pod fortepianem.
Jesteśmy coraz silniej otoczeni i wali nam się na łeb bez przerwy. Na szczęście pogoda zaczyna nam się poprawiać, pada już tylko przez dziewięć godzin na dwanaście, za miesiąc możemy się spodziewać posiłków z powietrza. Żywności zostało nam na trzy dni.


VII


Samoloty zaczynają nam zrzucać na spadochronach różne rzeczy. Za pierwszym razem naciąłem się na większą ilość lekarstw. Wymieniłem je z doktorem na dwa kawałki czekolady orzechowej (porządnej, a nie z tego świństwa, które daj ą w racjach żywnościowych) i połówkę koniaku, ale zaraz wyszedł na swoje, porządkując mój ą rozgniecioną stopę. Musiałem oddać mu koniak, bez tego miałbym teraz tylko jedną stopę. Znów zaczyna brzęczeć tam, na górze, jest drobne przejaśnienie i znowu zrzucają nam spadochrony, ale tym razem rzec by można, że to jacyś faceci.


VIII


Faktycznie, byli to faceci, zwłaszcza dwóch zbytaików. Wydawać by się mogło, że całą drogę w samolocie zakładali sobie chwyty dżudo, walili po wierzchu i tarzali się pod siedzeniami. Wyskoczyli jednocześnie i zabawiali się w przecinanie sobie nożami linek spadochronów. Niestety, wiatr ich rozdzielił, więc zmuszeni byli kontynuować przy użyciu karabinów. Rzadko widziałem tak dobrych strzelców. Właśnie ich chowamy, gdyż spadli ze sporej wysokości.


IX


Jesteśmy otoczeni. Nasze czołgi wróciły i tamci nie wytrzymali. Nie mogłem bić się na poważnie ze względu na nogę, ale dodawałem kumplom odwagi. Było to bardzo podniecające. Z okna widziałem bardzo dobrze, a spadochroniarze, którzy przybyli wczoraj, szaleli jak wszyscy diabli. Mam teraz chustkę z jedwabiu spadochronowego, żółtozieloną na brązowym tle, i to bardzo pasuje do koloru mojej brody, ale jutro ją zgolę, bo idę na przepustkę, jako rekonwalescent. Byłem tak podniecony, że zrzuciłem cegłę na głowę Johnny'ego, który chybił jednego i teraz mam następne dwa zęby mniej. Ta wojna bardzo szkodzi na zęby.

X


Przyzwyczajenie osłabia wrażenia. Powiedziałem to Huguette - one to mają imiona - tańcząc z nią w Ośrodku Czerwonego Krzyża, a ona odpowiedziała: "Jest pan bohaterem", ale nie zdążyłem znaleźć celnej odpowiedzi, bo Mac klepnął mnie w ramię i musiałem mu ja zostawić. Inne mówiły słabo, a orkiestra grała za szybko. Zdałem się na jedną dziewczynę od nas, ale sukno na mundury jest zbyt grube, też osłabia wrażenia. Jest tu dużo dziewczyn, mimo wszystko rozumieją, co się do nich mówi i dlatego się czerwieniłem, ale nie ma co z nimi robić. Wyszedłem i natychmiast znalazłem wiele innych, nie w tym stylu, łatwiej się z nimi dogadać, ale to minimum pięćset franków i to jeszcze tylko dlatego, że jestem ranny. To zabawne, te mówią z niemieckim akcentem.
Potem zgubiłem Maca i wypiłem dużo koniaku. Od ranka bardzo boli mnie głowa w miejscu, gdzie przyłożył mi jeden M.P. Nie mam już pieniędzy, gdyż na koniec kupiłem od jakiegoś angielskiego oficera francuskie papierosy - poczułem, że je ma. Właśnie je wyrzuciłem, były wstrętne, miał rację, że się ich pozbył.


XI


Gdy wychodzisz ze sklepu Czerwonego Krzyża z kartonem, w którym są papierosy, mydło, słodycze i gazety, wodzą za tobą oczami na ulicy i nie wiem dlaczego, bo przecież sprzedają swój koniak wystarczająco drogo, by móc sobie też to kupić, a ich kobiety też nie są za darmo. Moja noga jest prawie całkiem wyleczona. Nie sądzę, żebym miał tu jeszcze długo zostać. Sprzedałem papierosy, by móc gdzieś pójść i później naciągałem Maca, ale on łatwo się ich nie pozbywa. Zaczynam się nudzić. Wieczorem idę z Jacqueline do kina, spotkałem ją wczoraj wieczorem w klubie, ale myślę, że ona nie jest zbyt inteligentna, bo za każdym razem odpycha moją rękę i nie porusza się wcale w tańcu. Tutejsi żołnierze irytują mnie, są zbyt niechlujni i nie znajdziesz nawet dwóch takich, którzy byliby tak samo umundurowani. W każdym razie, nie ma nic do roboty, jak tylko czekać wieczora.

XII


Znowu tutaj. Mimo wszystko, w mieście mniej można się nudzić. Posuwamy się bardzo wolno. Za każdym razem, gdy kończy się przygotowanie artyleryjskie, wysyła się patrol i za każdym razem jeden z facetów z patrolu wraca uszkodzony przez wyborowego strzelca. Znów więc zaczyna się przygotowanie artyleryjskie, wysyłają samoloty, niszczą wszystko, a dwie minuty później strzelcy wyborowi zaczynają znów strzelać. Samoloty właśnie wracają, naliczyłem ich siedemdziesiąt dwa. To nie są bardzo duże samoloty, ale miasteczko jest małe. Stąd widać, jak bomby spadają spiralnie, z nieco przytłumionym hałasem i pięknymi tumanami kurzu. Mamy iść znowu do ataku, ale najpierw trzeba wysłać patrol. Takie moje szczęście -ja też idę. Jest jakieś półtora kilometra do zrobienia na piechotę, a ja nie lubię dużo chodzić, ale na tej wojnie nie pytają nas o zdanie. Kryjemy się za gruzami pierwszych domów i myślę, że w całym miasteczku nie pozostał ani jeden cały dom. Nie wygląda też na to, by zostało wielu mieszkańców, a ci, których widzimy, mają dziwny wyraz twarzy, jeżeli znajduje się ona jeszcze na swoim miejscu, ale powinni zrozumieć, że nie możemy ryzykować życia naszych ludzi, by oszczędzić ich i ich domy; w trzech czwartych są to bezwartościowe chałupy. I dlatego jest to jedyny sposób, żeby się ich pozbyć. To zresztą na ogół rozumieją, chociaż niektórzy uważają, że to nie jest jedyny sposób. Mniejsza o to, to ich sprawa i może zależało im na tych domach, ale w stanie, w jakim się one znajdują obecnie, na pewno zależy im na nich dużo mniej.
Kontynuuję swój patrol. Znowu jestem ostatni, tak jest bezpieczniej, pierwszy właśnie wpadł do pełnego wody leja po bombie. Wychodzi z niego z całym hełmem pijawek. Przyniósł też dużą rybę, zupełnie ogłuszoną. W drodze powrotnej Mac nauczył ją służyć; ale ona nie lubi gumy do żucia.


XIII


Właśnie dostałem list od Jacqueline, chyba dała go jakiemuś facetowi, żeby go zaniósł na pocztę, bo był w naszej kopercie. Jest to naprawdę dziwna dziewczyna, ale prawdopodobnie wszystkie dziewczyny mają niezwykłe pomysły. Cofnęliśmy się trochę od wczoraj, ale jutro znów pójdziemy do przodu. Ciągle te same, kompletnie zniszczone wioski, aż żal ściska. Znaleźliśmy zupełnie nowe radio. Właśnie je próbują, nie wiem, czy można naprawdę zastąpić lampę kawałkiem świecy. Myślę, że tak: słyszę, jak grają "Chattanooga", tańczyłem to z Jacqueline tuż przed przyjazdem tutaj. Chyba jej odpiszę, jeżeli będę miał jeszcze na to czas. Teraz leci Spike Jones; taką muzykę też lubię i chciałbym, żeby to wszystko już się skończyło, żebym mógł kupić sobie cywilny krawat w niebieskie i żółte paski.


XIV


Niedługo wyruszamy dalej. Znowu jesteśmy blisko frontu i znowu pociski zaczynają przelatywać. Pada, ale nie jest zimno, jeep chodzi dobrze. Niedługo z niego wysiądziemy i dalej na piechotę.
Wydaje się, że koniec wisi w powietrzu. Nie wiem, skąd oni to wiedzą, ale będę się starał z tego wyjść jak najbardziej cało. Są jeszcze miejsca, gdzie można dostać niezły wycisk. Nie da rady przewidzieć, jak to będzie.
Za dwa tygodnie mam nową przepustkę i napisałem do Jacqueline, żeby czekała na mnie. Może źle zrobiłem, nie można tak się dać złapać.

XV


Stoję ciągle na minie. Wyszliśmy rano na patrol i szedłem, jak zawsze, ostatni, wszyscy przeszli obok, a ja poczułem szczęknięcie pod stopą i stanąłem jak wryty. One wybuchaj ą tylko wtedy, gdy się zdejmie stopę. Rzuciłem chłopakom to, co miałem w kieszeniach i kazałem im odejść. Jestem zupełnie sam. Powinienem czekać, aż wrócą, ale powiedziałem im, żeby nie wracali, i mógłbym próbować rzucić się na wznak, ale robi mi się niedobrze na myśl, że miałbym żyć bez nóg... Zostawiłem sobie tylko notes i ołówek. Odrzucę je, zanim zmienię nogę, a muszę to koniecznie zrobić, bo mam już dosyć tej wojny, a poza tym zaczynam czuć mrówki w nodze.

 

 

 

 

 

 

 

"Klecha w kapieli"
Boris Vian

  Pieski zawód

- A to do czego służy? - zapytał Charlie. - Do regulowania predkosci - powiedział Admirał. -Jak tu nacisniesz, bedziesz krecił z predkoscia siedem­dziesiat dwie kiatki na sekunde. Otrzymasz zwolnienie. - Dziwne - rzekł Charlie. - Wydaje mi sie, że predkosć normalna to dwadziescia cztery klatki na sekunde. Sie­demdziesiat dwa zas to trzy razy tyle. - No, własnie mówie- odrzekł Admirał. - Jesii puscisz te siedemdziesiat dwie klatki z szybkoscia dwadziescia cztery na sekunde, otrzymasz zwolnienie. Tak?... - powiedział Charlie. - Dobra!... Kompletnie nic nie rozumiał. - W każdym razie - ciagnał Charlie - to całkiem ładna kamera. Kiedy krecimy? - Wkrótce - odrzekł Admirał. - Niaue przyniosła mi ekstra scenariusz, zatytułowany „Serce spalone przez me­ksykańskie słońce". Jako kostiumy można bedzie wyko­rzystać wszystkie stare obrusy jej ciotki. - Jaka bedzie obsada? - zapytał Charlie. Zrobił skromna mine, pewien, że otrzyma główna role. - Hmm... myslałem o Nique w roli Conchity, Alfred bedzie Alvarezem, Zozo - Panchem, Artur- hotela­rzem. .. ^ Jaki Artur - przerwał Charlie - Mój służacy... Ja zagram ksiedza... A Lou i Denise dwie służace. - A ja?-zapytał Charlie. - Jestes jedynym - powiedział Admirał - któremu bez obawy moge powierzyć kamere za sto czterdziesci trzy ty­siace siedemset franków. - Zbytek łaski!... - odparł Charlie. Był obrażony. - Mam nadzieje, że nie ubierzecie mnie w baranie skó­ry, bym odgrywał białe niedĽwiedzie - rzekł pies, uprze­dzajac propozycje, której sie już spodziewał. - Ales ty nudny - powiedział Admirał. - Wszystko, co potrafisz, to łapać muchy i obgryzać dekoracje. Zrobisz, co ci każemy. W scenariuszu wystepuje papuga, wiec po­myslałem o tobie w tej roli... - Dobra - odrzekł pies. - Moja taksa to dwa befszty­ki... - Zgoda - powiedział Admirał. - Uparciuch z ciebie. A wy, reszta - ciagnał, zwracajac sie do przyjaciół -idĽcie zrobić makijaż. Charlie, chodĽ ze mna, wyjasnie ci te scene. Alfreda jeszcze nie ma. To denerwujace... Na pocieszenie Charlie włożył uniform w stylu opera­tora na wakacjach: golfowe spodenki, koszulke Lacoste'a i zielony, celuloidowy daszek, który nadawał mu wyglad pingwina. - Alfred wkrótce sie zjawi. Ma przyprowadzić przyja­ciółke, która sie pewnie spóĽnia. - A niech to! - rzekł Admirał. - Na pewno jest strasz­na. .. Jak zwykle... A poza tym nie mamy dla niej żadnej roli. O rany! - szepnał blednac. Własnie wszedł Alfred, prowadzac pod reke nadzwy­czajna brunetke, której oczy i cera wystarczyłyby do roz­palenia nie tylko serc ale całej równiny i okolicznych drzew. Juz zaczeliscie -^zapytał Alfred. - Ja jeszcze nie wy- tłumaczyłem Carmen waszego scenariusza. Oczywiscie jest w nim jakas rola dla niej?... - Naturalnie - rzekł Charlie. - Zagra... - Oczywiscie - wpadł mu w słowo Admirał. - Zagra Conchite, ja Alvareza, a tobie, Alfred, damy role ksiedza, bo to cały ty. - Ależ... to Alfred miał być Alvarezem... - zaprote­stował Charlie. - Skad ci to przyszło do głowy? - odparł Admirał, pio­runujac go spojrzeniem. -- Wszystko wam wyjasnie -ciagnał. -- Na poczatku pokazujemy miłosć Alvarcza i Conchity, ze zbliżeniami upojnych pocałunków... Alfred otarł czoło rekawem sutanny. - To nie do wytrzymania - powiedział. - Jest mi za go­raco... Wymawiał „r" trzy razy dĽwieczniej niż zwykle. W tym samym momencie pies posliznał sie na żerdce i runał w dół. Pióra z jego ogona pozostały przylepione na patyku, zwierze usiłowało protestować ostatkiem sił. - WMeksyku...-powiedziałaCarmen. - A była tam pani? - przerwała jej Nique tonem słod-ko-kwasnym. Została sprowadzona do roli trzeciorzednej służacej i już nie przeszkadzała. Admirał, ubrany w karmazynowe ponczo i ogrodniczy kapelusz przepasany zielona wstażka, uspokoił bohaterów dramatu. - No wreszcie - rzekł Artur. - Czy zechce pan mi wy­jasnić, jak rozumie role tego hotelarza? W końcu to tak odległe od mego codziennego zajecia... - Posłuchajcie - wyjasnia Admirał - jeszcze raz po­wtórzymy cztery poczatkowe zbliżenia, żeby mieć pew­nosć, że wszystko jest w porzadku, a potem zaczniemy krecić... Przynajmniej to bedziemy mieli gotowe. - O, do licha!... - zawołał Charlie. - Już jedenasty raz powtarzasz te swoje ujecia - za­uważyła Denise. - Rozumiemy, że dla ciebie to jest miłe - rzekła Lou cierpko - lecz pozostali sie nudza... - Zgoda - powiedział Admirał. - W takim razie scena slubu... - O... K... a-rzekł Charlie. - Już ja robilismy siedem razy. Teraz scena smierci. Nie chcesz leżeć spokojnie za­sztyletowany; nic z tego nie wyjdzie, kiedy bedziemy kre­cić naprawde. - No dobra! - zawołał Admirał zrezygnowany. Oddalił sie, wrócił, rozłożył rece, skrzyżował je na pier­siach z marsowa mina i ryknał: - Gdzie jest seńor Pancho, mój znienawidzony ry­wal?... Zozo rzucił sie na niego z długim, kuchennym nożem. - Dobra - rzekł Charlie. - Zostało nam pieć minut na krecenie, bo potem nie bedzie swiatła... - Naprzód! - zawołali aktorzy jednym głosem, lecz jakże płaczliwym. Byli smiertelnie zmeczeni. Makijaż spływał z ich twa­rzy. Spalony korek mieszał sie na policzkach Admirała z brazowym podkładem, tworzac paskudna maĽ, na która Carmen patrzyła z obrzydzeniem. Zajeli miejsca i Charlie rzucił owo sławne hasło: „Cisza na planie,! Kamera!"... Zreszta całkiem bez powodu, bo fiłm był niemy, co też sprawiło, że pies prychnał ze smiechu i odpadły mu trzy ostatnie pióra. Został tylko klej. - Koniec!...-zawołał Charlie. Padli zwarta masa, zas Admirał podszedł do kamery. Otworzył ja, zajrzał do s'rodka, popatrzył na Charlie'ego, za­machał rekami i upadł, tym razem na dobre. Charlie rów­nież zajrzał do srodka i zzieleniał ze strachu. - Co jest? - Głos Alfreda dochodził spod sterty nieru­chomych ciał. - Ja... zapomniałem wsadzić tasme... -- powiedział Charlie.

  Rozrywki kulturalne

Admirał wpadł na Char!ie'ego, gdy ten wychodził z ka­wiarni Polboubal, gdzie można go spotkać prawie co­dziennie miedzy piata po południu a druga nad ranem. Admiraf zdziwił sie, gdyż było dopiero wpół do szóstej. - Nie widziałes moich kumpli? Nie ma ich tani? - Sa - odpowiedział Charlie. - Ops jest? Greco jest? Anne-Marie też? - Tak!.,. - rzekł Charlie. - Nic nie rozumiem - stwierdził Admirał. - Nie jestes zbyt inteligentny - odparł Charlie. - Dzis poniedziałek. - A! - powiedział Admirał. - Idziesz do filmoteki... - ChodĽ ze mna - zaproponował Charlie. - Zawsze od­mawiasz, a to przecież jest bardzo pouczajace. Rozrywka w najlepszym gatunku intelektualnym dobrze by ci zrobiła. - Jestem zbyt młody, by umrzeć uduszony - odparł Admirał. - To nie jest najlepszy przykład. - Gdybys był też troche mniej tłusty - zauważył Char­lie. - No, Ucze na ciebie. To do wieczora, siódma czter­dziesci pieć przed wejsciem. Trzeba być wczesniej. - A teraz gdzie lecisz? - zapytał Admirał, sciskajac mu machinalnie reke i sposobiac sie do wejscia do kawiarni. - Kupić amerykański czołg z demobilu! - odpowie­dział Charlie. - Dzieki temu złapiemy na pewno jakies miejsca!... II - Powinnas pójsć z nami - przekonywał Admirał. -Jest to rozrywka o wysokiej intelektu a! nosci i pouczaja­cym gatunku... Nie mógł przypomnieć sobie dokładnie słów Charlie'ego, wiec zakończył nieartykułowanym i przekonujacym chrzaknieciem. - Tak, to może być interesujace - powiedziała Ops, ale Astruc obiecał, że mnie zabierze na „Przemineło z Dziad­kiem Mrozem" z Edwardem G. Robinsonem w roli Dziadka Mroża i nie chciałabym tego opuscić... - Wasnie zaniedbujac w ten sposób swa kulture umy­słowa - dowodził Admirał - dochodzi sie, wedle znanego powiedzenia... - Jakiego? - zapytała niecierpliwie Ops, potrzasajac blond lokami. Fryzjer poswiecał cztery godziny tygod­niowo na rozprostowywanie jej włosów, a ona odżywiała sie korzeniami lukrecji, by droga mimikry uzyskać odpo­wiednia sztywnosć włoskowata. - Nie pamietam!... - odpowiedział Admirał. - Ale kto to powiedział? - napierała Ops z silnym wło­skim akcentem i wyraĽnym brakiem taktu. - To bez znaczenia - zapewnił ja Admirał. - Przekonałes mnie -- powiedziała Ops. -- Przyjde z Dżina. - Z kim? - zapytał przestraszony Admirał. - Z Jeanette. Wiesz, to moja kuzynka. - Pchaj silniej!... - czknał Charlie. - Nie moge! - sapnał Admirał. - Musze podniesć Ops. Własnie gryza ja po nogach. - Nie było czołgów na wyprzedaży. Dostałem tylko sa­licylowa gume do żucia Beemana. - Spróbuj pożuć i chuchnać troche wokół siebie!... -poradził Admirał. Znajdowali sie pieć metrów od zamknietych drzwi sali. Przed nimi masa kłebiacych sie ciał walczyła prawie po ci­chu. Głuchy ryk rozlegał sie lylko od czasu do czasu, za­głuszony szybko trzaskiem twardo zwinietych gazet, któ­rymi wywijano, żeby dobić mdlejacego nieszczesnika. Potem z rak do rak podawano ciało do tyłu, by zrobić przejscie. - Co graja? - zapytała Dżina, której usta zaczepiły sie szczesliwym trafem o ucho Charlie'ego. - „Niebiesko-Czarnego Anioła" Watermana Apysto-na z Marlicha Dihetrenne, ale lepiej tego nie powta­rzać. I tak jest wystarczajaco dużo ludzi. Byli to zreszta bardzo dziwni ludzie: przeważnie mło­dzieńcy o skupionych twarzach, nad którymi wznosiły sie fryzury najeża; dziewczeta pod zewnetrznymi pozorami safizmu ukrywajace całkowity brak zainteresowania spra­wami seksu. Wiekszosć sciskała pod pacha jakis przeglad literacki Jub, lepiej, magazyn egzystencjalistyczny. Ci, którzy tego nie mieli, zmieszani powoli ustepowali pola. - Słuchaj, Charlie - powiedział Admirał - może by­smy sobie poszli? Jego najbliższa sasiadka, blondynka z włosami splecio­nymi w kok na czubku głowy i wpietymi weń dwiema czarnymi kokardami ze sznurowadeł, nie umalowana i noszaca od niechcenia zielone bolerko na parze zupełnie nieobecnych piersi bez biustonosza, spiorunowała go wzrokiem. Na szczescie metalowy łańcuszek Admirało-wego zegarka sprowadził wyładowanie do ziemi. Nastapiło gwałtowne pchniecie, któremu towarzyszył głosny huk, i nagle drzwi sali ustapiły, gdyż z drugiej stro­ny Fryderyk, wódz janczarów, wyzionał ducha. Przez po­wstały w ten sposób wyłom wpadły do srodka pierwsze szeregi. Admirał podtrzymywał Ops za reke, a ona despe­racko uczepiła sie jego krawata. Wyrzuceni do przodu przez Charlie'ego i Dżine, którzy również odczuli skutki wstrzasu, zakreslili skomplikowana trajektorie i wylado­wali w fotelach. Nie mogac wykonać ruchu, usadowili sie wygodnie w piatke. Film miał sie zaraz zaczać. Ludzie by­li wszedzie: uczepieni kurtyny na scenie, przyklejeni do sciany wysoko jak muchy, zawieszeni niczym kiscie owo­ców na jedynej kolumnie. Tuż nad głowami Admirała, Dżiny i Ops pieć osób uchwyciło sie lampy podsufitowej i próbowało dosiasć klosza. Admirał podniósł głowe, ale nic wiecej nie zobaczył, gdyż w tyrn własnie momencie lampa sie urwała. - Przyniosłem wam kwiaty - powiedział Charlie. Ops, Dżina i Admirał z trudem pokiwali głowami ob­wiazanymi sterylnym bandażem. Wedle mody Saint-Ger-main-des-Pres ułożono ich wszystkich w jednym łóżku szpitalnym. - Film był dobry? - zapytała Dżina. - Nie wiem - odpowiedział Charlie. - W ostatniej chwili puscili ,3urzenad Małmazja" Krakowina-Brikustowa. - O cholera!... - wykrzyknał Admirał. - Nawet nie be­dziesz mógł nam opowiedzieć „Niebiesko-Czarnego Anioła". Człowiek zajmujacy sasiednie łóżko podniósł reke dla zwrócenia na siebie uwagi. Wygladało na to, że ma kłopo­ty z wymowa. - Byłem... obejrzeć... to... wczoraj... w moim... de-kaefie - wymamrotał. - I co? - zapytała zaniepokojona czwórka. ' ¦wiatło... swiatło wysiadło - odpowiedział i skonał bezgłosnie. Nadeszła pielegniarka i przykryła mu twarz przescie­radłem. - Pani oczywiscie nie widziała tego nigdy - rzekł do niej gniewnie Charlie. - Czego znowu? - „Niebiesko-Czarnego Anioła". - Ależ tak! Kiedys byłam bileterka, zanim zostałam pielegniarka. „Niebiesko-Czarnego Anioła" widziałam chyba ze dwiescie piećdziesiat razy. - Ico?-wysapał podniecony Charlie. - Eee!... - powiedziała eks-bifeterka. - Nic już z tego nie pamietam, ale wiem, że była to kompletna bzdura.

  Wielka gwiazda

- Jak tam pogoda? - zapytał Admirał przeciagajac sie. Pies wyjrzał przez okno. - Pod człowiekiem - odpowiedział. - Jest ładniej niż wczoraj. Nie powinno być zimno. - Dobra-rzekł Admirał. -Wychodziłes już? - Oczywiscie - oburzył sie pies. - Chyba nie wyobraża pan sobie, że wstaje o tej porze co pan. - Byłes na spacerze? - zapytał Admirał. - Kogo spol-kałes? Jakies psy, które znam? - One sa wstretne! - odparł pies znużonym głosem. -Ta ich mania perfumowania sie... Rano znowu spotkałem taka jedna... Powiedziałem „dzień dobry" i przy wszy­stkich musiałem obwachiwać jej nos, bo tak smierdziało goĽdzikami z drugiej strony, Kichnał na samo wspomnienie. Admirał wyraził rnu swoje współczucie i zawołał Artu­ra ze sniadaniem. Artur, z karcaca mina, wniósł tace przybrana różnymi porannymi smakołykami: rostbef w maderze, majonez z langusty, ciasto cebulowe, a wszystko zakropione kawa z koniakiem. Admirał był na diecie. Za Arturem przemknał sie wysoki, niezdarny chłopak, którego wystajace jabłko Adama i nieduży, miekki wezeł krawata swiadczyły o bibopowych ciagotkach. - Cos takiego! - wykrzyknał Admirał. - Toż to Char-lie! - Wszedł, choć nie chciałem go wpuscić - wyjasnił Artur, - Czesć Admirał! - zawołał Charlie. - Jeszcze w wyr­ku? Wiesz, która to godzina? Pies wymamrotał cos o natretach i powlókł sie w strone mniej uczeszczanych miejsc. - Jedenasta czterdziesci pieć — odpowiedział Admirał. - Jak zwykle. Potrzebuje dużo snu, gdyż czesto budze sie po południu. - Przyszedłem wyciagnać cie do kina. To jakis nowy kaprys - sarknał Artur. - Na co? - zapytał Admirał. -1 dlaczego tak wczesnie? Charlie zaczerwienił sie. Miał biała koszule i niebieskie oczy, wiec Admirał zaraz stanał na bacznosć. - Poznałem wspaniała dziewczyne - zaczał Charlie prosto z mostu. - Nazywa sie Louella Bing i gra w fil­mach. Prawdziwa artys...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin