gone2- 3.doc

(64 KB) Pobierz
Gone- Faza druga- GŁÓD

Michael Grant- Gone; Zniknęli. Faza druga: Głód.

(tekst pisany przez Charlotte. All right reserved. ZAJŻYJ NA MOJEGO CHOMIKA!)

 

         ~

 

Rozdział Trzeci;

106 godzin i 11 minut.

 

 

 

Lana Arwen Lazar mieszkała już w czwartym domu, odkąd przybyła do Perdido Beach. Na początku wybrała budynek, który w miarę jej się podobał. Ale właśnie tam złapał ją Drake Merwin. Potem to miejsce nie wydawało jej się już dobre.

Następnie na jakiś czas wprowadziła się do Astrid. Szybko jednak odkryła, że woli być sama, jedynie w towarzystwie swojego labradora Particka. Wybrała więc dom w pobliżu placu. Tam jednak zbyt łatwo było do niej dotrzeć.

Lana tego nie lubiła. Brakowało jej prywatności.

Dysponowała mocą uzdrawiania. Odkryła ją w sobie w dniu, w którym zaczął się ETAP, a jej dziadek zniknął. Jechali wtedy jego pickupem i po nagłym zniknięciu kierowcy samochód stoczył się z bardzo wysokiej skarpy.

Obrażenia, które odniosła, powinny ją zabić. I niemal zabiły. I wtedy poznała moc, która mogła na zawsze pozostać w ukryciu, gdyby nie nagła, straszna potrzeba.

Uleczyła siebie. Uleczyła Sama, gdy trafił go pocisk. I Cookiego, gdy miał strzaskane ramię. I wiele innych dzieci po straszliwej bitwie w Święto Dziękczynienia.

Nazywano ją Uzdrowicielką. Wśród bohaterów ETAP-u ustępowała tylko Samowi Temple. Wszyscy ją podziwiali i szanowali. Niektórzy, zwłaszcza ci, których uratowała, darzyli ją czymś w rodzaju czci. Lana nie miała wątpliwości, że taki na przykład Cookie oddałby za nią życie. Dopóki go nie ocaliła, znajdował się w istnym piekle.

Ale kult i nimb bohaterki nie powstrzymał dzieciaków przed nękaniem jej o każdej porze, w dzień i w nocy, w związku z każdym, najdrobniejszym nawet bólem czy problemem: ruszającym się zębem, skórą spieczoną na słońcu, obtartymi kolanami, wybitym palcem u nogi.

Wyprowadziła się z miasta i mieszkała teraz w hotelu Clifftop.

Hotel stał wtulony w mur ETAP-u, nieprzebytą barierę, która ograniczała ten nowo powstały świat.

-Uspokój się, Patrick- powiedziała, gdy pies szturchnął ją głową, nie mogąc doczekać się śniadania. Lana otwierała puszkę karmy Alpo, po czym, blokując Patrickowi przejście, wyłożyła połowę zawartości na miskę na podłodze.

-Masz. Kurczę, można by pomyśleć, że nigdy cię nie karmię.

Wypowiedziawszy te słowa, zaczęła się zastanawiać, jak długo będzie w stanie karmić psa. Niektórzy zaczęli już jeść psią karmę. Po ulicach kręciły się też wychudłe psy, sama skóra i kości, które grzebały w śmietnikach wraz z dzieciakami, szukając odpadków, które same wyrzuciły parę tygodni wcześniej.

Lana mieszkała w Clifftop sama.Setki pokoi, zarośnięty glonami basen, przecięty barierą kort tenisowy. Miała balkon, z którego rozciągał się widok na plażę poniżej i zbyt spokojny ocean.

Sam, Edilio, Astrid i Dahra Baidoo- która pełniła funkcję farmaceutki i pielęgniarki- wiedzieli, gdzie jest, i mogli ją znaleźć, gdy naprawdę jej potrzebowali. Dla większości dzieciaków jednak pozostawało to tajemnicą, dzięki czemu Lana odzyskała w pewnym stopniu kontrolę nad swoim życiem.

Popatrzyła tęsknie na psią karmę. Nie pierwszy raz zastanawiała się, jak smakuje. Pewnie lepiej niż przypalone obierki ziemniaków z sosem barbecue, które jadła.

Kiedyś w hotelu było pełno jedzenia. Ale na polecenie Sama, Albert ze swoją ekipą wszystko zabrał i zgromadził w sklepie Ralph’s. Stamtąd Drake zdołał ukraść znaczną część kurczących się zapasów.

Teraz żywności nie było. Nawet w minibarkach w pokojach, wypełnionych kiedyś pysznymi batonami, chipsami i orzechami. Pozostał tylko alkohol. Ludzie Alberta zostawili trunki, nie bardzo wiedząc, co z nimi zrobić.

Lana trzymała się z dala od białych i brązowych buteleczek. Jak dotąd.

Właśnie alkohol sprawił, że znalazła się na wygnaniu, z dala od własnego domu w Las Vegas. Wykradła butelkę wódki z domu swoich rodziców, jakoby dla straszego chłopaka, którego znała.

Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja, którą zdołała wcisnąć rodzicom. Ale i tak wysłali ją na jakiś czas na ranczo dziadka na odludziu, żeby ,,przemyślała to, co zrobiła’’.

Teraz, w świecie ETAP-u, Lana była kimś w rodzaju świętej. Sama jednak wiedziała lepiej.

Patrick skończył jeść, gdy zagotowała się kawa. Lana nalała sobie filiżankę, dorzuciła słodzik i trochę śmietanki w proszku. Znalazła te rzadkie luksusy, przeszukując wózki pokojówek.

Wyszła na balkon i pociągnęła łyk.

Włączyła sprzęt stereo, odtwarzacz CD, który był w pokoju. Ktoś, zapewne jakiś wcześniejszy lokator, zostawił w środku starą płytę Paula Simona, a ona ją włączyła.

Była tam jakaś piosenka o ciemności. O miłej ciemności. Brzmiało to jak zaproszenie. Puszczała ją bez końca, raz za razem.

Czasami muzyka pomaga jej zapomnieć. Ale nie ta piosenka.

Kątem oka zauważyła kogoś na plaży. Wróciła do środka i wzięła lornetkę, którą wyciągnęła z porzuconego bagażu jakiegoś turysty.

Dwoje małych dzieci, najwyżej sześcioletnich, bawiło się na kamiennym pirsie, wrzynającym się w morze. Na szczęście nie było fal. Kamienie jednak przypominały miejscami ostrza brzytew, ostre i gładkie. Powinna...

Później. Starczy już jej odpowiedzialności. Nie uwazała się za osobę odpowiedzialną i drażniło ją, że się ją do tego zmusza.

Wśród mieszkańców ETAP-u rozpowszechniały się dorosłe nałogi. Niektóre niewinne, jak kawa. Inne- trawka, papierosy i alkohol- nie były już tak niegroźne. Lana wiedziała o sześciu osobach, które regularnie piły. Próbowały nakłonić ją do leczenia kaca.

Inni wypalali trawkę z torebek, znalezionych u rodziców lub starszego rodzeństwa. Można było spotkać ośmioletnie dzieciaki dławiące się papierosowym dymem i próbujące wyglądać na wyluzowane. Raz widziała pierwszoklasistę, który próbował zapalić cygaro.

Tego Lana uleczyć nie mogła.

Chwilami marzyła o tym, by znowu znaleźć się w chacie Jima Pustelnika.

Nie pierwszy raz naszła ją ta myśl. Często wspominała ten dziwny domek na pustyni z budzącym zdumienie trawnikiem- który teraz był już zapewne brązowy i wysnięty.

To tam znalazła schronienie po wypadku. I potem jeszcze raz, na krótko, gdy uciekała przed stadem kojotów.

Sama chata doszczętnie spłonęła. Został tylko popiół. I złoto, ma się rozumieć. Złoto z zapasów Jima Pustelnika mogło stopnieć, ale z pewnością nadal było pod podłogą.

Złoto. Z kopalni.

Kopalnia...

Pociągnęła duży łyk ze styropianowego kubka i oparzyła się w język. Ból pomógł jej się skupić.

Kopalnia. Ten dzień utkwił jej wyraźnie w pamięci, tak wyraźnie, jak koszmar senny, którego nie sposób zapomnieć.

Przez cały czas nie wiedziała, że ETAP oznaczał zniknięcie dorosłych. Poszła do kopalni w poszukiwaniu pustelnika, z nadzieją, że przynajmniej znajdzie jego ciężarówkę i dojedzie nią do miasta.

Natrafiła na pustelnika u wylotu sztolni. Nie żył. Nie zniknął- był martwy. A to oznaczało, że zginął przed ETAP-em.

Kojoty przyszły za nią i zaciągnęły ją w głąb kopalni.A tam napotkała... to. Stwora. Ciemność, jak nazywały to kojoty. Ciemność.

Pamiętała wrażenie, że jej stopy stały się ciężkie jak cegły. Pamiętała, jak jej serce zwolniło i każde jego uderzenie przypominało cios młotem. Pamiętała przerażenie, które sięgało głębiej niż zwykły strach. I słaby, zielonkawy blask, który kojarzył jej się z ropieniem, chorobą, rakiem.

Stan snu, który ją ogarnął... ciężkie powieki i pustka w umyśle, poczucie, że coś wdziera się w jej świadomość...

Chodź do mnie.

-Ach!

Zgniotła kubek. Gorąca kawa rozlała jej się na rękę.

Pociła się. Oddychała z trudem. Wzięła głęboki wdech i czuła się tak, jakby aż do tej chwili nie pamiętała, jak to się robi.

To wciąż tkwiło w jej głowie, ten potwór z kopalnianej sztolni. Trzymał ją w klinczu. Czasami była pewna, że słyszy jego głos. Halucynacje, bez wątpienia. Na pewno nie sama Ciemność. Była daleko stąd. Głęboko pod ziemią. Nie mogła...

-Nie umiem zapomnieć- szepnęła do Patricka.- Nie mogę się od tego uwolnić.

Przez pierwsze dni po tym, jak opuściła pustynię i dołączyła do tego dziwnego społeczeństwa dzieci, Lana czuła niemal spokój. Niemal. Od początku miała poczucie niepowetowanej szkody, niewidzialnej rany, której umiejscowienie było nieokreślone z wyjątkiem faktu, że znajdowała się w niej, w środku.

Ta niewidzialna, nierzeczywista, niezbliźniona rana znowu się otworzyła. Na początku dziewczyna mówiła sobie, że to zniknie. Że przejdzie. Że wytworzy się psychiczny strup. Ale jeśli to była prawda, jeśli wracała do zdrowia, dlaczego z każdym mijającym dniem bolało ją coraz bardziej? Jakim cudem ten straszliwy głos ze słabego, odlegliwego szeptu przerodził się w uporczywy pomruk?

Chodź do mnie. Potrzebuję cię.

Ten nalegający, surowy głos układał się teraz w słowa.

-Dostaję świra, Patrick- zwróciła się do psa.- To jest we mnie i dostaję świra.

 

 

Mary Terrafino obudziła się. Wygramoliła się z łóżka. Ranek. Powinna spać dalej, była wykończona. Wiedziała jednak, że nie zaśnie. Miała coś do zrobienia.

Najpierw poczłapała do łazienki i nagą stopą przesunęła wagę po terakocie. Waga miała swoje specjalne miejsce: miała stać równo ze środkiem wiszącego nad umywalką lustra; a prawy górny róg wagi musiał się dokładnie pokrywać z krawędzią płytki.

Zdjęła koszulę nocną i wstąpiła na wagę.

Pierwszy odczyt. Zejść.

Drugi odczyt. Zejść.

Po trzech wskazaniach wynik należało uznać.

Trzydzieści siedem kilogramów.

Gdy zaczął się ETAP, ważyła pięćdziesiąt osiem.

Nadal wyglądała grubo. Tu i ówdzie miała fałdki tłuszczu. Nieważne, co mówili inni. Mary widziała tłuszcz. Nie zje zatem śniadania. I dobrze, biorąc pod uwagę, że na śniadanie w przedszkolu składała się owsianka, zrobiona z mleka w proszku z różowymi tabletkami słodziku. Dość zdrowy posiłek- i znacznie lepszy od tego, co jadła teraz większość ludzi- ale zdecydowanie niewarty ryzyka przybrania na wadze.

Mary wciągnęła tabletkę prozacu i dwie maleńkie pastylki sudafedu oraz multiwitaminę. Prozac przepędzał depresję- na ogół- a dzięki sudafedowi nie odczuwała głodu. Witaminy miały ją utrzymać w dobrym zdrowiu, na to liczyła.

Ubrała się szybko w koszulkę, spodnie od dresu i trampki. Wszystko było za duże. Postanowiła nie nosić nic obciślejszego, dopóki naprawdę nie straci na wadze.

Poszła do pralni i wyjęła z suszarki masę tetrowych pieluch, po czym włożyła je do foliowego worka. Wciąż mieli na składzie trochę pieluch jednorazowych, ale oszczędzali je na szczególne sytuacje. Już miesiąc temu przeszli na tetrę. Było to obrzydliwe i wszyscy tego nie znosili, ale- jak przypomina Mary swoim niezadowolonym pracownikom- fabryka pampersów nie kontynuowała dostaw.

Zeszła po schodach, ciągnąc za sobą worek.

Sam był w kuchni z Astrid i małym Pete’em. Mary nie chciała im przeszkadzać- ani narażać się na naciski, by zjadła śniadanie- więc wyszła po cichu przez frontowe drzwi.

Pięć minut później była już w przedszkolu.

Przedszkole mocno ucierpiało podczas bitwy. Ściana, oddzielająca je od sklepu z narzędziami, została wysadzona. Teraz ziejącą dziurą zasłonięto płachtami folii, którą trzeba było niemal codziennie kleić taśmą. Ten widok przypominał, jak niewiele brakowało do katastrofy. Wataha kojotów znalazła się w tym pomieszczeniu i wzięła dzieci jako zakładników, podczas gdy Drake Merwin aż pękał z dumy.

Brat Mary, John, czekał już na nią w przedszkolu.

-Cześć, Mary- powiedział.- Nie powinnaś tu być. Powinnaś spać.

John pracował na porannej zmianie, od piątej rano do południe, zaczynał przed śniadaniem, a kończył przed obiadem. Mary powinna go zmienić w porze obiadowej i pracować ciurkiem aż do dziesiątej wieczorem. Obiad, kolacja i spanie plus godzina przed końcem pracy na opracowanie harmonogramów i sprzątanie. Potem wracała do domu i oglądała filmy na DVD, trenując na ruchomej bieżni w piwnicy. Taki miała plan dnia. Osiem godzin snu i parę godzin wolnego czasu rano.

Ale tak naprawdę często spędzała dwie czy trzy godziny na nocnych ćwiczeniach. Próbując zrzucić tych kilka ostatnich kilogramów. Na bieżni, w piwnicy, by Astrid nie mogła jej usłyszeć i pytać, po co to robi.

Na ogół spożywała w ciągu dnia mniej niż siedemset kalorii. W szczególnie udanym dniu- nawet tylko połowę tego.

Uściskała Johna.

-Co słychać, braciszku? Jaki kryzys dzisiaj mamy?

John miał listę. Odczytał ją ze swojego notesu ze zdjęciem drużyny Warrios.

-Pedrowi rusza się ząb. Miał też w nocy drobny wypadek. Zosia mówi, że Julia ją uderzyła, więc się kłócą i nie chcą się razem bawić. Myślę, że Collin może mieć gorączkę... W każdym razie jest, no wiesz, marudny. Złapałem Brandy, kiedy rano próbowała uciec. Chciała poszukać mamy.

Lista ciągnęła się, a w tym czasie przybiegały dzieci, by uściskać Mary, dostać całusa, usłyszeć pochwałę na temat nowej fryzury i zachęcające słowa: ,,dobra robota’’ po tym, jak umyły zęby.

Mary skinęła głową. Lista brzmiała podobnie, jak co dzień.

Do środka wszedł chłopak, imieniem Francis i przepchnął się niegrzecznie obok Mary. Potem zdał sobie sprawę, kogo właśnie potrącił, odwrócił się do niej i krzywiąc twarz, powiedział:

-Dobra, jestem.

-Pierwszy raz?- spytała.

-Co, mam przeprosić? Nie jestem niańką.

Także ta scena powtarzała się codziennie, odkąd w Perdido Beach nastał pokój.

-Posłuchaj, kolego- powiedziała Mary.- Wiem, że nie chcesz tu być, i nic mnie to nie obchodzi. Nikt nie chce tu być, ale tymi malcami trzeba się opiekować. Więc sobie daruj.

-Dlaczego ty się nimi nie zajmujesz? Przynajmniej jesteś dziewczyną.

-Ja nie jestem- zauważył John.

-Widzisz tę tablicę?- spytała Mary.- Tam są listy, po jednej dla każdego pomocnika. Wybierz sobie którąś z nich. Tam jest napisane, co masz robić. Wszystko to, co na liście. I masz to robić z uśmiechem.

Francis pomaszerował do tablicy i zaczął czytać.

-Założę się o ciastko, że nie wybierze przewijania- powiedział John.

-Nie zakładam się- odparła Mary.- Poza tym nie mamy ciastek.

-Brakuje mi ich- rzucił tęsknie John.

-Ej- odezwał się Francis.- Wszystkie te listy to szajs.

-Tak- przyznała Mary.- Zgadza się.

-To wszystko to szajs.

-Przestań mówić ,,szajs’’. Nie chcę, żeby trzylatki powtarzały to przez cały dzień.

-Kurczę, przyjdą moje urodziny i stąd wypadnę- zasępił się Francis.

-Dobra. Obiecuję, że potem nie wpiszę cię już do harmonogramu. A teraz weź listę zadań i bierz się do roboty. Nie chcę marnować czasu Sama i wołać go tutaj, żeby cię zmotywował.

Francis poczłapał z powrotem do tablicy.

-Wypadnie- powiedziała Mary do Johna i skrzywiła się.- Ile osób miało jak dotąd te magiczne piętnaste urodziny? Tylko dwie zniknęły. Ludzie ciągle o tym dyskutują, ale jak przychodzi co do czego, nie znikają.

ETAP usunął wszystkich, którzy ukończyli piętnaście lat. Nikt nie wiedział, dlaczego. Przynajmniej Mary nie wiedziała. Chociaż słyszała, jak Sam i Astrid szeptali między sobą, i wtedy nabrała podejrzeń, że wiedzą więcej, niż chcą przyznać.

Czternastolatek, który skończy lat piętnaście, znika. Puff. O ile na to pozwoli. O ile postanowi ,,wypaść’’.

Co się działo podczas procesu, którego nazywano teraz ,,wypadem’’- wiedzieli już niemal wszyscy. Że czas spowalniał do ślimaczego tempa. Że pojawia się ukochana i zaufana osoba, która zapraszała do siebie, namawiała do opuszczenia ETAP-u. I że ta osoba zmienia się w potwora, jeśli napotykała sprzeciw.

Każdy miał wybór: zostać w ETAP-ie albo... Nikt niw wiedział, co oznaczało to ,,albo’’. Może ucieczkę z powrotem do starego świata. Może podróż w zupełnie nowe miejsce.

Może śmierć.

Mary spostrzegła, że John uważnie się jej przygląda.

-Co?- spytała.

-Nigdy byś nie...

-Nigdy.- Uśmiechnęła się i wytarmosiła jego rude loki.- Nigdy. Nigdy bym cię nie zostawiła. Tęsknisz za mamą i tatą?

Skinął głową.

-Myślę czasem, ile razy doprowadziłem ich do szału.

-John...

-Wiem. Wiem, że to nie ważne. Ale to jakby...- Nie umiał znaleźć właściwych słów, więc wykonał taki ruch, jakby wbijał sobie nóż w serce.

Ktoś z tyłu ciągnął ją za koszulkę. Obejrzała się i z zamierającym sercem zobaczyła małego chłopca o imieniu... Nie pamiętała jego imienia. Ale drugi chłopiec, który stał za nim, na pewno nazywał się Sean. Wiedziała, czemu przyszli. Obaj niedawno mieli piąte urodziny. Limit wieku w tym przedszkolu wynosił cztery lata. Pięciolatki musiały się wprowadzić- najlepiej do domu, w którym mieszkały jakieś odpowiedzialne starsze dzieciaki.

-Cześć, maluchy. Co tam?- spytała Mary, schylając się, by mieć twarz na ich poziomie.

-Eee...- mruknął pierwszy. A potem zalał się łzami.

Nie powinna tego robić, wiedziała, że nie powinna, ale otoczyła malca ramionami. Wtedy także Sean zaczął płakać, więc objęła i jego, a John przyłączył się do tego uścisku i Mary mimowolnie powiedziała, że oczywiście, oczywiście mogą zostać, jeszcze dzisiaj, jeszczę trochę.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin