Rosie Thomas - Kaszmirowy szal.doc

(2261 KB) Pobierz
Kaszmirowy szal


ROSIE THOMAS

KASZMIROWY SZAL

(The Kashmir Shawl)

Tlumaczyła: Katarzyna Łuniewska

Wydanie polskie: 2013

Wydanie oryginalne: 2011


Mojemu ojcu
I mojej Mani


Owce z gór są słodkie,
te z doliny grube.
Wszyscy więc woleli,
kraść tylko te drugie.


Rozdział Pierwszy

Mair odkryła to podczas ostatniego dnia pobytu w domu rodziców. Trójka rodzeństwa siedziała właśnie w sypialni ojca na piętrze. Spotkali się, by zająć się budzącym melancholię zadaniem porządkowania i segregowania mebli oraz rzeczy osobistych rodziców przed ostatecznym zamknięciem domu i przekazaniem kluczy do agencji nieruchomości. Zbliżał się koniec maja, jagnięta właśnie zaprowadzono na miejski targ, a z niedalekich wzgórz dobiegało głośne beczenie dorosłych owiec. Ich nieustający, przepełniony strachem krzyk niósł się po polach pachnących świeżą, wiosenną trawą.

Mair postawiła czajnik z herbatą na tacy i ruszyła po schodach na piętro, do swej siostry Eirlys. Ich brat Dylan podążył tuż za nią, schylając się, by uniknąć zderzenia z nisko zawieszoną belką na półpiętrze. Miał w tym pewną wprawę, w końcu manewr ten wykonywał od chwili, gdy skończył trzynaście lat.

Eirlys, jak zawsze, tryskała energią. Podłogę w sypialni ojca zapełniła równo ułożonymi stertami koców i poduszek, obok rosły piramidy rzeczowo opisanych kartonów, a obrazu dopełniały czarne torby. Stała w nogach łóżka, opierając zeszyt o poręcz i marszcząc brwi, skrupulatnie nanosiła zmiany do jednej z list.

Biały płaszcz i orszak dwojga podwładnych mógł na postronnym obserwatorze wywołać wrażenie, że Eirlys jest w trakcie swojego szpitalnego obchodu.

– Świetnie – stwierdziła na widok herbaty, by chwilę później dodać – nie stawiaj jej tutaj.

Dylan porwał jedną z filiżanek i usadowił się wygodnie na parapecie, zasłaniając światło. Eirlys tylko uniosła brew.

 Napij się – rzekł łagodnie. – I zaszalej, zjedz wreszcie tego herbatnika.

Mair usiadła na łóżku, na którym wciąż leżał staroświecki, różowy koc elektryczny. Wróciła pamięcią do ostatnich tygodni choroby ojca, w trakcie których regularnie go odwiedzała, by się nim opiekować i dotrzymywać mu towarzystwa. Podobały im się te długie rozmowy o przeszłości i ludziach, których ojciec kiedyś znał.

– Opowiadałem ci kiedy o tym licytatorze, Billym Jonesie?

 Nie przypominam sobie.

 Strasznie się jąkał.

 Jak sobie z tym radził w pracy?

Ojciec spojrzał na nią znad okularów.

 W tamtych czasach jakoś nam się tak strasznie nie spieszyło.

W tym pokoju o niskim stropie ojciec był fizycznie tak blisko, a równocześnie tak odległy myślami.

Eirlys wskazała, które paczki można przekazać organizacjom dobroczynnym, a którymi mogą się zająć ludzie od przeprowadzek. Należało jeszcze rozstrzygnąć kwestię rozdysponowania lnianej pościeli, która od niepamiętnych czasów zajmowała tę samą półkę w oczekiwaniu na „lepsze czasy”. Zapewne było to jedno z pradawnych rozporządzeń ich matki. Jednak gdy siostry rozpostarły pościel, materiał na zagięciu okazał się tak mocno przetarty, że przebijało przez niego światło słoneczne. Eirlys zacisnęła usta, by chwilę później wyznaczyć kompletowi miejsce w jednej z ponumerowanych toreb przeznaczonych na śmietnik.

Wpadające pod niskim kątem promienie słoneczne ozdabiały bluzę Dylana pierścieniem złotego meszku. Mair nie mogła usiedzieć na swoim miejscu. Nie chciała też, by fala wspomnień zalała pozostałych obecnych. Podeszła zatem do komody, która stała u wezgłowia łóżka. Mebel ten jej mama odziedziczyła po swojej matce – tak przynajmniej to w ich rodzinie przedstawiano. Ubrania Gwen Ellis leżały tam po śmierci właścicielki aż do chwili, gdy wdowiec wraz z najstarszą córką uznali, że otrząsnęli się z żałoby na tyle, by mieć siłę oddać je obcym ludziom.

Górne szuflady były puste, Eirlys usunęła z nich nawet papierową wyściółkę. W środkowej szufladzie do niedawna znajdowały się kamizelki, spodnie i poskładane koszule ojca. Gdy zaczął tracić siły, Mair każdego ranka pomagała mu się ubierać. Bezskutecznie próbowała też rozgrzewać jego kości, podgrzewając bieliznę przy elektrycznym piecyku. Teraz sterta bielizny zaległa na środku pokoju.

 Trzeba to będzie pozbierać do toreb i oddać do recyklingu – Eirlys wskazała ubrania skinieniem głowy. – Do niczego innego się już nie przydadzą.

Mair wysunęła dolną szufladę komody. Jej oczom ukazały się pożółkłe poszewki na poduszki i obrus z haftem w środkowej części, który matka wyciągała raz w roku, aby ozdobić nim bożonarodzeniowy stół. W kilku miejscach biel materiału ustąpiła już rdzawym plamom. Gdy Mair sięgnęła dłońmi pod obrus, jej palce natrafiły na bibułkę. Podniosła więc materiał, by zobaczyć, co się pod nim kryje.

Bibułka była bardzo stara i zniszczona. Gdy odwinęła papier, pierwsze, co rzuciło się jej w oczy, to feeria kolorów. Srebrzyste błękity i zielenie zauroczyły ją. Były niczym połączenie czystej tafli jeziora z wiosennym niebem, spod których przebija piękno kwiatów w kolorze lawendy i cynobru. Przyjrzawszy się bliżej, doceniła kunsztowność haftu, od łez z fantazyjnie zakręconymi końcówkami, przez liście paproci i łodyżki z wieloma odgałęzieniami, a kończąc na małych, pięciolistnych kwiatach. Przy akompaniamencie nieustającego beczenia przestraszonych owiec Mair odwijała kolejne warstwy delikatnej wełny. Materiał był tak lekki, że zdawał się swobodnie unosić w powietrzu.

Szal wyglądał jak dzieło sztuki. Mair była pewna, że nigdy wcześniej go nie widziała. W trakcie odpakowywania tajemniczego znaleziska z zawiniątka wypadła stara, brązowa koperta, złożona na pół. Wydawała się całkiem zwyczajna. Klej już dawno na niej wysechł, mimo to Mair bardzo delikatnie ją otwierała – wewnątrz znajdował się pukiel kasztanowych włosów z pojedynczymi włosami koloru miedzi. Gdy przebiegła po nich palcami, poczuła pod opuszkami dotyk aksamitu.

 Ta szal babci Watkins – Eirlys orzekła typowym dla siebie autorytarnym tonem.

 Jest przepiękny... – wyszeptała z zachwytem Mair.

Eirlys jako jedyna z trójki rodzeństwa urodziła się, gdy babka ze strony matki jeszcze żyła, ale nawet ona nie miała żadnych wspomnień z nią związanych, ponieważ kobieta umarła, gdy najstarsza wnuczka była małym dzieckiem. Wszyscy wiedzieli za to, że kiedyś babcia wyjechała do Indii ze swoim, o wiele starszym, mężem misjonarzem. Małżeństwo ostatecznie powróciło do Walii, a ich jedyne dziecko urodziło się dopiero po czterdziestych urodzinach Nerys. Ich córka, Gwen, wcześnie, bo już w wieku dziewiętnastu lat, wyszła za mąż za sąsiada z tej samej doliny, przystojnego Huw Ellisa. Zwykła potem powtarzać trojgu swoich pociech, że za wszelką cenę pragnęła, by nie podzielili jej losu i nie wychowywali się w domu mocno podstarzałych rodziców.

 Jak sądzicie, czyje to mogą być włosy? – zapytała zaciekawiona Mair.

– Pojęcia nie mam – odparła starsza siostra.

Mair zamyśliła się głęboko. Z pewnością babcia Watkins nie trzymałaby własnych włosów na pamiątkę, więc może to włosy jej męża albo, co bardziej prawdopodobne, dziecka?

Nie. Ten pukiel nie mógł należeć do starszego wiekiem misjonarza i zdecydowanie nie do Gwen, której włosy były zupełnie innego koloru, o wiele jaśniejsze – tego Mair była całkiem pewna. A zatem czyje są?

To pytanie mocno ją zaintrygowało, ale wiedziała, że trudno będzie teraz znaleźć na nie odpowiedź. Przytuliła policzek do szala. Materiał był tak miękki, że mogła cały szal zmieścić w zaciśniętych dłoniach. W tym momencie po raz pierwszy poczuła też delikatną woń przypraw.

 Jest jeszcze sporo do zrobienia – zauważyła trzeźwo Eirlys, kończąc swoją herbatę i przerywając tym samym rozmyślania siostry.

Mair ostrożnie wsunęła pukiel włosów z powrotem do koperty.

Później, gdy pakowanie i sortowanie było już niemal skończone, rodzeństwo zebrało się w kuchni. Drzwi od ogrodu zostawili otwarte i do kuchni wleciała chmara męczących muszek. Wraz z nadejściem zmroku rozpaczliwe zawodzenie owiec przybierało na sile.

Dylan otworzył butelkę wina, a Mair zajęła się przygotowaniem kolacji, na którą składały się niewielkie porcje szynki z pieczonymi ziemniaczkami odgrzanymi w kuchence mikrofalowej. Tej samej, którą Dylan kupił ojcu kilka lat wcześniej i z której Huw namiętnie korzystał do podgrzewania gotowych potraw zakupionych w supermarketach. Twierdził przy tym, że dania te są wyjątkowo smaczne, co oczywiście napotykało sprzeciw Eirlys – jej zdaniem takie produkty były zbyt bogate w tłuszcze i sól.

Kuchenka cichutko zabrzęczała i Mair wyjęła z niej ziemniaki. Oczyma wyobraźni widziała ojca puszczającego do niej oko i po cichu śmiejącego się z tej sytuacji. W kącikach jej oczu pojawiły się łzy.

To ostatni wieczór, jaki mieli spędzić razem w kuchni ich rodzinnego domu. Mair nie chciała, by chwila słabości jeszcze bardziej pogorszyła nastrój. Uśmiechnęła się najpierw do trzymającego ręce w kieszeniach Dylana, a potem do Eirlys, której zza uszu wystawały końcówki starannie zaczesanych włosów, a oczy błyszczały nawet za szkłami okularów.

 Zjedzmy w pokoju – zaproponowała Mair.

Stół w tym pomieszczeniu o wiele bardziej nadawał się dla trzech osób niż mały składany blacik, wciśnięty w róg kuchni, przy którym jeszcze niedawno ojciec siadywał z gazetą i kubkiem herbaty. Przeniesienie jedzenia i odnalezienie sztućców zajęło im dłuższą chwilę. Dylan znalazł kilka ogarków, a Eirlys położyła je na spodeczku. Blask świec sprawił, że pokój, jeszcze przed chwilą ciemny i ponury, wydawał się teraz bardzo przytulny.

– Powinniśmy porozmawiać o tym, co ważne – powiedziała Eirlys, gdy tylko cała trójka usiadła na swoich miejscach.

Przez moment Mair była przekonana, że jej siostra ma na myśli szczęśliwe chwile spędzone z rodziną. Zaskoczył ją ten nietypowy przypływ uczuć u siostry. Ale po chwili zrozumiała, że Eirlys mówiąc te słowa, miała na myśli dwa lub trzy meble i stare srebro – jedyne względnie wartościowe przedmioty w całym domu. W testamencie ojciec wyraźnie zaznaczył, że kwota, jaką uzyskają po sprzedaży domu, ma zostać podzielona na trzy części. Jakoś nigdy wcześniej nie rozmawiali o tym, co znajduje się w samym domu.

Mair spojrzała na stojący przy ścianie zegar z namalowaną na nim twarzą przedstawiającą słońce i księżyc. Pamiętała, jak w dzieciństwie jego donośne tykanie odmierzało czas w długie popołudnia. W ostatnich tygodniach Huw wspomniał o zegarze, nazywając go „zegarem Dylana”. Mair siliła się wówczas na obojętną ignorancję, za wszelką cenę próbując wyprzeć ze świadomości znaczenie tych słów.

 Dylanie, ty powinieneś wziąć zegar – oznajmiła Eirlys. – Mair?

Jej brat i siostra założyli już własne rodziny, mieli piękne i duże domy. Tylko Mair była sama. Wiodła spokojne życie w wynajmowanym, jednopokojowym mieszkaniu. Nie potrzebowała, a nawet nie chciała dostać komody matki czy srebrnego czajniczka na herbatę. Będzie im lepiej u Eirlys – myślała. Odłożyła sztućce na stół i odchrząknęła.

– Chciałabym dostać szal babci – powiedziała. – Jeśli nie macie nic przeciwko.

– Ależ oczywiście – Eirlys odpowiedziała ze skinieniem głowy. – O ile ty się zgodzisz, Dylanie – dodała.

Chłopak popatrzył na Mair. W kącikach jego oczu tworzyły się coraz głębsze zmarszczki. Zarówno on, jak i Eirlys byli krótkowidzami. Dylan miał zwyczaj mrużyć oczy, gdy próbował się na czymś skoncentrować.

Świadomość tego, jak bardzo kochała brata, otuliła ją niczym ciepły koc. Całe dzieciństwo byli ze sobą bardzo blisko, zawsze stawał po jej stronie, zwłaszcza gdy sprzeczały się z Eirlys. Ostatnio jednak nie miały powodów do kłótni, a śmierć ukochanego ojca sprawiła, że zaczęły się lepiej rozumieć i troszczyć o siebie.

– Wiesz, skąd mogła mieć ten szal? – zapytał Dylan.

 Nie, ale spróbuję się tego dowiedzieć – odpowiedziała.

Nie myślała o tym wcześniej, słowa same wymknęły się z jej ust. Zaskoczyła ją ciekawość, jaką budził w niej ten tajemniczy szal.

Tej nocy Mair i Eirlys po raz ostatni położyły się spać w pokoju, który dzieliły w dzieciństwie. Mair była pewna, że jej starsza siostra też nie może zasnąć, choć w przeciwieństwie do niej samej leżała spokojnie, nie wiercąc się pośród pościeli przesiąkniętej wilgocią. W końcu szepnęła:

 Eirlys, nie możesz spać?

 Nie mogę.

 O czym myślisz?

 Pewnie o tym samym co ty. Kiedy rodzice umierają, zmienia się całe twoje życie. Musisz być odpowiedzialna, bo nikt teraz nie będzie cię chronić. Wiesz, co mam na myśli?

Mair współczuła siostrze. Eirlys zawsze zachowywała się właściwie, trudno było jej coś zarzucić. Była pilną studentką medycyny i zaraz po studiach została lekarzem specjalistą w szpitalu w Birmingham. Mimo to znalazła czas, by wyjść za mąż i urodzić dwóch synów. Przez całe życie uczyła się i opiekowała innymi, więc obawiała się teraz jeszcze większej ilości obowiązków, które mogłyby na nią spaść.

Mair zastanowiła się nad tym. Odkąd nauczyła się chodzić i mówić, za wszelką cenę starała się zbaczać ze ścieżki wytyczonej przez starsze rodzeństwo. Ledwie skończyła siedemnaście lat, zamiast pójść na studia, wyjechała z Walii, spełniając zresztą obietnicę, dawaną czasem jako groźba, a czasem przytaczaną w żartach podczas spotkań rodzinnych, i dołączyła do grupy cyrkowej. Tam, we Floyd’s Family Circus, poznała Harriet Hayes, znaną jako Klaun Hattie. Razem wykonywały sztuczkę na trapezie. Choć od czasu, gdy pracowały w cyrku, minęło wiele lat, do tej pory były bliskimi przyjaciółkami. W kolejnych latach Mair imała się przeróżnych zajęć: była sprzedawczynią w modnym butiku, wokalistką w zespole, recepcjonistką, specjalistką PR, asystentką w przedszkolu, sprzedawczynią książek… Z większości tych zajęć nie była zadowolona.

„Nie, nawet Hattie nie nazwałaby mnie odpowiedzialną” – przyznała przed samą sobą. A Hattie była przecież o wiele bardziej „wyzwolona” od Eirlys.

Mair nie miała tak silnego poczucia obowiązku jak jej starsza siostra. Czuła się wolna i chciała to uczucie w sobie zatrzymać, a jednocześnie pragnęła podzielić się nim z siostrą. Wyciągnęła dłoń, a jej palce delikatnie musnęły frędzle szala leżącego na krześle obok.

 Wiem, o czym mówisz – powiedziała. – Tak sobie myślałam… Może gdzieś wyjadę. Tata nie żyje i zostaliśmy sami. Pomyślałam o wyjeździe do Indii, może tam dowiedziałabym się czegoś o szalu babci. Może to jakaś rodzinna tajemnica… Pojedź ze mną. Nareszcie udałoby nam się spędzić trochę czasu razem.

Eirlys nawet przez chwilę nie zastanawiała się nad odpowiedzią.

 Nie mogę. Nie pozwalają mi na to obowiązki. Szpital, w którym pracuję, jest w trudnej sytuacji. Poza tym, kto zająłby się Graemem i chłopcami? Ale jeśli ty naprawdę chcesz tam pojechać, zrób to. Widziałam, jak patrzyłaś na ten szal.

Mair nie chciała zdradzać siostrze swych obaw, choćby tych dotyczących braku stałego miejsca zamieszkania, które jednak nękały ją od śmierci ojca. Eirlys i Dylan zdążyli się już ustatkować, a u niej nic nie wskazywało, by w najbliższym czasie miało się tu coś zmienić. Może właśnie odkrycie części rodzinnych sekretów pomoże jej odzyskać wewnętrzny spokój.

– Możliwe, że nic nie znajdziesz, w końcu Indie to duży kraj. Ale na pewno należy ci się odpoczynek, nowe spojrzenie na życie. Jesteś bardzo zmęczona. Przejęłaś na siebie większość obowiązków podczas opieki nad tatą. Dylan i ja jesteśmy ci za to bardzo wdzięczni.

Mair zamrugała w ciemności, ale i tak nie mogła powstrzymać gorących łez wypływających z kącików oczu. Po pogrzebie Eirlys napomknęła, że najmłodsze dziecko w rodzinie było tak zajęte prowadzeniem niekonwencjonalnego trybu życia, że nie miało czasu, by skupić się na czymkolwiek innym. Wtedy bardzo ją to zabolało, ale teraz zrozumiała, że siostra miała rację – żal przybiera najróżniejsze formy. Może to ta uwaga, a może głęboka refleksja sprawiły, że życzliwość Eirlys nabrała większego znaczenia. Powiedziała cicho:

– Cieszę się, że mogłam to zrobić.

– Pojedź do Indii. Jeśli szukałaś powodu, dla którego miałabyś wyjechać, a ten szal właśnie nim jest, zrób to – zachęcała Eirlys.

– Pomyślę o tym jutro. Teraz pora spać.

Pobekiwania owiec ustały… Mair dobrze wiedziała, dlaczego. Gdy zapadła noc, owce zrozumiały, że ich zaginione jagnięta nie wrócą. Od czasu do czasu słychać było tylko pojedyncze wołanie, ale stado powoli zapadało w głęboki sen.

Mair...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin