Dick Philip K - Epoka Beztroskiej Pat(doc).doc

(174 KB) Pobierz

Dick Philips K - Epoka Beztroskiej Pat

O dziesiątej rano Sama Regana wyrwał ze snu potworny,
dobrze mu znany dźwięk rogu. Sklął opiekuna. Wiedział,
że wywołał on ten harmider celowo — nerwowo krążył, bo
chciał mieć pewność, iż paczki z pomocą, które miał zrzu-
cić, trafią gdzie trzeba, a nie staną się na przykład zdoby-
czą dzikich zwierząt.

        Dostaniemy je, dostaniemy — mruczał pod nosem
Sam, zapinając zamek swojego przeciwpyłowego kombi-
nezonu. Włożył buty i gderając, poczłapał, najwolniej jak
mtigł, w stronę rampy. Dołączyło do niego kilku innych
fuksiarzy okazujących podobne rozdrażnienie.

        Coś wcześniej dzisiaj — narzekał Tod Morrison. —
Założę się, że same żelazne produkty: cukier, mąka i sma-
lec — nic ciekawego...

        Powinniśmy być wdzięczni — wtrącił Norman
Schein.

        Wdzięczni! — Tod aż przystanął. — WDZIĘCZNI?

        Tak — odparł Schein. — A co byśmy, według ciebie,
jedli, gdyby nie oni? Gdyby dziesięć lat temu nie zauwa-
żyli chmur?


        Po prostu nie lubię, kiedy są tak wcześnie — odparł
urażony Tod. — A to, że w ogóle przylatują, właściwie mi
nie przeszkadza.

        Aleś ty tolerancyjny. Opiekunowie byliby na pewno
zachwyceni, słysząc cię — powiedział dobrodusznie Schein,
napierając barkami na pokrywę zamykającą wyjście.

Jako ostatni z całej trójki na powierzchni ukazał się Sam
Regan. Nie lubił wychodzić i nie obchodziło go, czy ktoś

0              tym wie. A zresztą i tak nikt by go nie zmusił do opusz-
czenia bezpiecznego miejsca w Jamie Mamałygowej; to
była wyłącznie jego sprawa. Jak zdążył już zauważyć, więk-
szość podobnych mu fuksiarzy postanowiła zostać na dole
w swoich siedzibach, w przekonaniu, że ci, którzy zareagu-
ją na dźwięk rogu, i tak im coś przyniosą.

              Jasno — mruknął Tod, mrużąc oczy przed słońcem.

Statek powietrzny opieki błyszczał na tle szarego nie-
ba, unosząc się tuż nad głowami, jakby wisiał na niepew-
nej nici. „Dobry pilot z tego nygusa — z uznaniem pomy-
ślał Tod. — Steruje sobie taki, a raczej toto, od niechcenia,
bez pośpiechu". Pomachał mu ręką na powitanie. Ponow-
nie zadął przeraźliwie róg, zmuszając go do zatkania uszu.

              No, na żarty nie ma rady — mruknął pod nosem.

1              nagle ucichło. Opiekun zlitował się.

        Daj mu znak, żeby zrzucił — Norman Schein pod-
powiedział Todowi. — Masz sygnalizator.

        Oczywiście. — Tod pracowicie wymachiwał czerwo-
ną chorągiewką, dostarczoną dawno temu przez Marsjan:
raz-dwa, raz-dwa.

Spod statku wyłonił się zasobnik, wystawił stabilizato-
ry i spiralnym ruchem powoli osiadał.


— Jak rany — powiedział Sam z obrzydzeniem. •»
Znowu podstawowe produkty. I to bez spadochronu. **
Odwrócił się, tracąc zainteresowanie.

„Jak nędznie dzisiaj na górze", pomyślał, przyglądając
się otaczającej scenerii. Na prawo, niedaleko od ich jamy
— nie dokończona pudowa domu, z rupieci wyrwanych
cudem z Vallejo, dziesięć mil na północ. Zwierzęta albo pył
popromienny zmogły budowniczego, toteż nikt już nie bę-
dzie miał z tego pożytku. Ale od czasu, gdy Sam Regan był
tu ostatnio, w czwartek czy piątek, myliło mu się, pojawił
się niezwykle obfity osad. Przeklęty pył. Same kamienie,
gruz i jeszcze kurz. Nieregularnie przecierany, zakurzony
sprzęt — ot, czym był teraz świat. „Co z tobą? — zapytał
bezgłośnie marsjarlskiego opiekuna wykonującego w po-
wietrzu powolne ewolucje. — Wasza technika nie może
wszystkiego? Nie da się tak przylecieć któregoś dnia
z wielką ścierką od kurzu i doprowadzić naszą planetę do
stanu nieskazitelnej czystości, żeby znowu była jak nowa?
A raczej stanu nieskazitelnej dawności, jak powiedziałyby
dzieci. Spróbuj, skoro już koniecznie chcesz coś dla nas
zrobić w ramach dalszej pomocy".

Opiekun nadal krążył, wypatrując na ziemi słów-—wia-
domości od pozostających na dole fuksiarzy.

„Napiszę mu: PRZYWIEŹ ŚCIERKĘ OD KURZU.
ODBUDUJCIE NASZĄ CYWILIZACJĘ. Dobra, mały?",
pomyślał Sam.

Nagle statek odleciał, na pewno z powrotem do bazy na
Księżycu, a może nawet na Marsa.

Z otworu jamy, z której wyszła cała trójka, wychynęła
jeszcze jedna głowa, kobiety. Była to Jean Regan, żona Sa-


ma. Jej głowę przed szarym i jednocześnie oślepiającym
słońcem chronił czepek. Marszcząc nos, zapytała:

        Jest coś? Coś nowego?

        Raczej nie — odparł Sam, a gdy zasobnik z paczka-
mi z pomocą wylądował, podszedł, zostawiając w kurzu
ślady butów. Ładownia otworzyła się pod wpływem
wstrząsu i widać już było pojemniki. Wyglądało na to, że
dostali pięć tysięcy funtów soli. „Równie dobrze można by
tę dostawę tu zostawić, żeby zwierzęta nie wyzdychały
z głodu", pomyślał. Czuł się zniechęcony.

Osobliwa była ta troska opiekunów. Cały czas dbali
o dostarczanie podstawowych środków egzystencji z wła-
snej planety na Ziemię. „Pewnie sobie wyobrażają, że
przez cały dzień się opychamy", myślał Sam. Boże drogi...
jama pękała od zgromadzonej żywności. A był to jeden
z najmniejszych ogólnie dostępnych schronów w północ-
nej Kalifornii.

        Ejże — zawołał Schein, nachylając się nad pojemni-
kiem i zaglądając do środka przez boczną szczelinę. — Wi-
dzę coś, co może nam się przydać. — Znalazł zardzewiały
metalowy pręt, służący kiedyś do wzmacniania betono-
wych ścian gmachów publicznych, i szturchnął zasobnik,
pobudzając do działania jego mechanizm wyładowczy.
Urządzenie drgnęło, otwierając tylną część i ukazując jej
zawartość.

        To chyba są radia — powiedział Tod. — Tranzysto-
rowe. — Zastanawiając się, pogmerał w krótkiej czarnej
brodzie i dorzucił: — Może dałoby się je wykorzystać do
czegoś nowego w naszych makietach.

        W mojej już jest radio — zaznaczył Schein.


              No to zbuduj elektroniczną samosterującą kosiarkę
— podsunął Tod. — Przecież nie masz, nie?

Dość dobrze znał makietę Beztroskiej Pat Scheindw.
Obie pary, on ze swoją żoną i Schein ze swoją, od dawna
razem grały i były mniej więcej na tym samym poziomie.

        Zaklepuję sobie te radia, bo mi się przydadzą —
wtrącił Sarn Regan. W jego makiecie brakowało automa-
tycznego urządzenia otwierającego drzwi do garażu, które
posiadali i Schein, i Tod. Wyraźnie był w tyle.

        No to do roboty — zgodził się Schein. — Wytaszczy-
my tylko te odbiorniki. Jak komu potrzebne towary żelaz-
ne, to niech sobie przyjdzie i je weźmie. Zanim zabiorą się
za nie psokoty.

Pozostali dwaj mężczyźni kiwnęli głowami i zaczęli
wnosić do jamy zawartość zasobnika: będą mogli ją wy-
korzystać w swoich ukochanych makietach Beztroskiej
Pat.

Timothy Schein, chłopiec dziesięcioletni, lecz świado-
my swoich rozlicznych obowiązków, siedział, założywszy
nogę na nogę, i systematycznie, fachowo ostrzył na osełce
nóż. Tymczasem ojciec z matką przeszkadzali mu, kłócąc
się za przepierzeniem z państwem Morrisonami. Znowu
grali w Beztroską Pat.

„Jak długo zamierzają siedzieć przy tej durnej grze? —
zastanawiał się Timothy. — Pewnie bez końca". Nic wi-
dział w niej nic szczególnego, a rodzice poświęcali jej tak
wiele czasu. I to nie tylko oni. Dzieciaki, nawet z innych
jam, mówiły, że ich rodzice też całymi dniami grają w Bez-
troską Pat, czasami nawet do późna w nocy.


Matka głośno perorowała:

        Beztroska Pat idzie do sklepu spożywczego, w któ-
rym drzwi działają za pomocą fotokomórki. Ooo. — Cisza.
— Widzicie, otworzyły się przed nią i już jest w środku.

        Pcha wózek — przyszedł jej w sukurs ojciec.

        Nie, nie pcha — zaprzeczyła pani Morrison. — Po-
daje sprzedawcy listę, a on przynosi zakupy.

        Tak jest tylko w lokalnych sklepikach — pospieszy-
ła z wyjaśnieniem matka Timothy'ego. — A to supermar-
ket, przecież można poznać po fotokomórce przy wejściu.

        Fotokomórki są we wszystkich sklepach spożyw-
czych — upierała się przy swoim pani Morrison, a mąż
zgodnie jej przytakiwał. W głosach narastała złość i szyko-
wała się kolejna sprzeczka. Jak zwykle.

        A w dupę z nimi — mruknął pod nosem Timothy,
używszy najmocniejszego z repertuaru znanych sobie i ko-
legom słów. Zresztą, co za supermarket? Zbadał ostrze no-
ża — wykonanego własnoręcznie od początku do końca
z ciężkiego, metalowego rondla — a potem zerwał się na
nogi. Chwilę później pędził przez hol i w charakterystycz-
ny dla siebie sposób zastukał do kwatery Chamberlainów.

Otworzył Fred, jego rówieśnik.

        Cześć. Idziemy? Widzę, że naostrzyłeś ten stary nóż.
Jak myślisz, co złapiemy?

        Tylko nie psokota — odparł Timothy. —- Wszystko,
tylko nie to. Już mi się przejadły. Za bardzo pieprzne.

        Twoi starzy grają w Beztroską Pat?

        Tak

        Moi wyszli na dłużej... w tym samym celu, do Bent-
leyów — powiedział Fred. Zerknął na Timothy'ego i w mo»


mencie udzieliło im się wspólne rozczarowanie co do rodzi-
ców. Licho nadało, przecież ta cholerna gra mogła rozpano-
szyć się po całym świecie i nikogo by to nie zdziwiło.

              Dlaczego w ogóle zaczęli w to grać? — spytał Ti-
mothy.

              Z tych samych powodów co twoi — odparł Fred.
Timothy, wahając się, ciągnął dalej: — No więc dlacze-
go? Bo ja nie wiem. Nie możesz powiedzieć?

              No dlatego... Sam się dowiedz. — Fred przerwał.
— Dawaj, chodźmy na górę i zapolujmy — ponaglał
z błyskiem w oku. — Zobaczmy, co uda nam się dzisiaj
ukatrupić.

Po chwili, gdy już przeszli rampę i wypchnęli pokrywę,
kucali na zewnątrz w kurzu pośród kamieni i obserwowali
horyzont. Timothy'emu serce waliło jak młot. Ta chwila,
w której lądowali na górze, zawsze go porażała — budzący
grozę widok otwartej przestrzeni nigdy nie był taki sam.
Wydawało się, że pył, dzisiaj bardziej szary niż kiedy-
kolwiek, jest gęściejszy, nieprzenikniony.

Tu i ówdzie walały się pokryte licznymi warstwami py-
łu paczki, dostarczane przez kolejne statki z pomocą —
zrzucane i skazywane na zniszczenie. Nikt się po nie nic
zgłaszał. W dodatku Timothy zobaczył jeszcze jeden za-
sobnik, który przybył rano. Widać było cały jego ładunek:
dla dorosłych okazał się on dzisiaj prawie w całości bez-
użyteczny.

              Popatrz — powiedział cicho Fred.

Dwa psokoty, mutanty psa lub kota, delikatnie obwą-
chiwały zasobnik. Zwabiła je nie odebrana zawartość.


        Nie chcemy ich — stwierdził Timothy.

        Ten jest całkiem tłuściutki — zauważył Fred.

Ale to Timothy miał nóż, a on dysponował tylko procą,
za której pomocą można było zabić najwyżej ptaka lub
drobne zwierzę, ale zupełnie nieprzydatną w przypadku
psokotów, ważących na ogół od piętnastu do dwudziestu
funtów, a czasami więcej.

Wysoko na niebie z ogromną prędkością mknął jakiś
punkt. Timothy wiedział, że to statek opieki zmierzający
z zapasami do kolejnej jamy. „Jaki zapracowany. Ci opieku-
nowie zawsze są w ruchu i ani na chwilę się nie zatrzymują,
bo w przeciwnym razie dorośli by poumierali. Czy to było-
by aż takie złe? — pomyślał z ironią. — Na pewno smutne".

        Pomachaj mu, to może coś zrzuci — powiedział
Fred. Wyszczerzył zęby do kolegi i nagle obaj wybuchnę-
li śmiechem.

        A jak — odparł Timothy. — Zaraz, czego ja chcę? —
Ponownie roześmiali się na taką myśl. Cały świat nad ja-
mą, jak okiem sięgnąć, należał przecież do nich... posiada-
li więcej niż sami opiekunowie, a ci mieli całe mnóstwo.

        Myślisz, że wiedzą, iż nasi rodzice grają w Beztroską
Pat meblami zrobionymi z tego, co jest w zrzutach? — spy-
tał Fred. — Założę się, że nie mają pojęcia o Beztroskiej
Pat. Na oczy nie widzieli tej lalki. Gdyby się dowiedzieli,
toby się dopiero wściekli.

        Racja — odparł Timothy. — Obraziliby się i pewnie
przestaliby robić zrzuty. — Zerknął na kolegę, chwytając
jego spojrzenie.

        O, nie — odparł Fred. — To nie mówmy im. Za coś
takiego ojciec znowu by cię sprał, i mnie pewnie też.


Ale pomysł był ciekawy. Już sobie wyobrażał zaskocze-
nie, a potem złość opiekunów. Jednak miałby ubaw, obser-
wując reakcję ośmionogich stworzeń z Marsa, o pokrytych
brodawkami mięczakowatych ciałach chronionych jedno-
rodną skorupą. Istot, z własnej woli ruszających na ratunek
ginącym resztkom ludzkości... przepełnionych miłosier-
dziem, za które odpłacano im bezmyślnym trwonieniem
dostarczanych przez nich dóbr. Choćby na taką Beztroską
Pat, ulubioną zabawę dorosłych.

A zresztą i tak trudno byłoby ich o tym poinformo-
wać. Porozumienie się z opiekunami właściwie nie wcho-
dziło w rachubę. Tak bardzo się różnili. Gesty, działania,
owszem, coś wyrażały... ale słowa, znaki, gdzie tam.
Zresztą...

Z prawej strony, obok na wpół wykończonego domu,
kicał wielki, brunatny królik. Timothy błyskawicznie wy-
ciągnął nóż.

        Stary! — krzyknął poruszony. — Ruszamy! — puścił
się przez gruzowisko, a za nim Fred. Powoli dopadali zwie-
rzaka — taka gonitwa to dla nich fraszka, mieli w końcu
zaprawę.

        Rzuć nożem! — wysapał Fred.

Timothy zahamował poślizgiem, uniósł prawą rękę, wy-
mierzył i cisnął dobrze naostrzoną bronią — najcenniej-
szym ze swoich skarbów.

Ostrze trafiło dokładnie w trzewia. Królik przekozioł-
kował i padł, wzniecając tuman kurzu.

              Zakład, że dostaniemy za niego dolara! — zawołał
Fred, podskakując z radości. — Za samą skórkę, założę się,
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin