Koontz_Dean_R._-_Mroczne_sciezki_serca.pdf

(1871 KB) Pobierz
Koontz_Dean_R._-_Mroczne_sciezk
DEAN R. KOONTZ
Mroczne ścieżki serca
(przełożył Zygmunt Halka)
SCAN-dal
 
Gary’emu i Zov Karamardianom
za ich cenną przyjaźń,
za sprawianie ludziom radości
i za stworzenie nam domu z dala od domu.
W przyszłym tygodniu
wprowadzamy się na stałe!
 
CZĘŚĆ PIERWSZA
NA NIEZNANYM MORZU
Zbłąkani wędrowcy -
Nie wiemy, czym zapłacimy
Za naszą podróż.
Osobliwy ciąg zdarzeń
Zagadkowych, dziwnych, nierealnych -
Pozostawia nas w niepewności.
Ale żadna podróż po śmierci
Nie będzie taka ciekawa
Jak ta przez życie.
„Księga policzonych smutków”
Drżąca przędza losu
Spowija mnie delikatnie,
Ale kiedy próbuję się wymknąć –
Czuję, że jej nitki są ze stali.
„Księga policzonych smutków”
 
ROZDZIAŁ 1
Spencer Grant jechał samochodem przez rozświetloną noc, szukając
czerwonych drzwi. Z niepokojem w sercu myślał o tamtej kobiecie. Czujny pies
siedział spokojnie obok niego. O dach dżipa bębnił deszcz.
O zmierzchu owego ponurego lutowego dnia nadciągnęła znad Pacyfiku burza
bez wiatru i błyskawic. Wyglądało na to, że deszcz, silniejszy niż mżawka, ale nie
ulewny, wypłukał z miasta całą energię. Los Angeles z okolicami stało się metropolią
o rozmytych konturach, bez tętna i bez ducha. Sylwetki budynków zlewały się z sobą,
ruch na jezdniach był niemrawy, a ulice rozpływały się w szarej mgle.
Spencer jechał przez Santa Monica, mając po prawej stronie plaże i
atramentowoczarny ocean. Musiał zatrzymać się na czerwonym świetle.
Mieszaniec Rocky, trochę mniejszy od labradora, z zainteresowaniem patrzył
na drogę. Kiedy jeździli fordem explorerem, Rocky czasem spoglądał na boki,
przyglądając się temu i owemu, ale głównie interesowała go droga na wprost.
Nawet gdy jechał w przestrzeni bagażowej, za przednimi siedzeniami, rzadko
wyglądał przez tylne okienko. Bał się odpływającej w tył scenerii. Może od
uciekających obrazów kręciło mu się w głowie, a od nadpływających nie.
Albo może kojarzył znikającą drogę ze swoją przeszłością. Wolał jej nie
wspominać.
Tak samo jak jego pan.
Czekając na zmianę świateł, Spencer podniósł rękę do twarzy. Kiedy
zaczynały się kłopoty, dotykał w zadumie swojej blizny. Niektórzy ludzie w
podobnych sytuacjach przebierają paciorki różańca. Dotknięcie uspokajało go;
przypominało mu, że największą grozę, jaką mógł kiedykolwiek przeżyć, ma już za
sobą, i że nie może spotkać go w życiu nic bardziej niebezpiecznego.
Blizna była jego cechą charakterystyczną. Był naznaczony. Jasna, z lekka
połyskująca, szeroka na ćwierć do połowy cala, sięgała od prawego ucha po
podbródek. Podczas upałów, a także przy niskiej temperaturze stawała się jeszcze ja-
śniejsza. Mimo że cienki pas tkanki łącznej pozbawiony był końcówek nerwów, to
jednak w zimowym powietrzu czuł bliznę jakby gorący drut przyłożono mu do
twarzy. W letnim słońcu była zawsze zimna.
Zapaliło się zielone światło.
 
Pies podniósł kudłaty łeb w oczekiwaniu nowych wrażeń. Spencer jechał
powoli na południe wzdłuż niewidocznego wybrzeża, znów trzymając kierownicę
obiema rękami. W powodzi sklepów i restauracji nerwowo wyglądał czerwonych
drzwi po wschodniej stronie ulicy.
Choć nie dotykał już szpecącej blizny, ciągle o niej pamiętał. Nigdy nie
zapominał, że jest napiętnowany. Kiedy uśmiechał się lub krzywił, czuł, jak opina
połowę jego twarzy. Gdy się śmiał, jego radość była tłumiona naprężeniem nie-
elastycznej tkanki.
Wycieraczki rytmicznie rozsuwały strugi deszczu.
Spencer miał spieczone wargi i wilgotne dłonie. Czuł ucisk w piersiach,
spowodowany odrobinę obawą, ale zarazem i radością na myśl o ponownym
spotkaniu z Valerie.
Namyślał się, czy nie wrócić do domu. Nadzieja, którą zaczął żywić, z
pewnością nie warta była funta kłaków. Był samotny i - pomijając Rocky’ego - miał
zamiar taki pozostać. Wstydził się nowej fali optymizmu i własnej naiwności,
skrywanej potrzeby i cichej rozpaczy. A jednak jechał dalej.
Rocky nie wiedział, czego szukają, ale sapnął lekko, wyczuwając subtelną
zmianę nastroju Spencera na widok czerwonych drzwi.
Bar koktajlowy mieścił się między tajlandzką restauracją o zaparowanych
oknach a pustym sklepem, który kiedyś był galerią sztuki. Okna galerii zostały zabite
deskami; w niegdyś eleganckiej fasadzie brakowało kwadratowych płyt trawertynu,
jak gdyby firma nie splajtowała, tylko wybuch bomby zakończył jej działalność. W
rozproszonym świetle padającym na fasadę, poprzez srebrzyste nitki deszczu, było
widać czerwone drzwi, które zapamiętał poprzedniej nocy.
Spencer nie potrafił przypomnieć sobie nazwy baru. Wydawało się, że starał
się wyrzucić ją z pamięci, ponieważ trudno było nie zauważyć szkarłatnego napisu
nad wejściem: „Czerwone Drzwi”. Uśmiechnął się bez humoru.
Po odwiedzeniu dziesiątków barów nie był w stanie spostrzec różnic między
nimi, a to znaczyło, że nie umiał zapamiętywać ich nazw. Owe niezliczone spelunki
w najrozmaitszych miastach pełniły w jego przypadku rolę konfesjonału; zamiast
klęczeć przy konfesjonale, siedział na stołkach barowych i mruczał te same wyznania
do ucha przygodnych kompanów, którzy nie byli księżmi i nie mogli dać mu
rozgrzeszenia.
Jego spowiednikami byli pijacy, tak samo zagubieni jak on. Nie potrafili
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin