Dostojewski Fiodor - Łagodna.doc

(202 KB) Pobierz
Tytuł: „ŁAGODNA”

Tytuł: „ŁAGODNA”

Autor: FIODOR DOSTOJEWSKI

PRZEŁOŻYŁ GABRIEL KARSKI

 

OPOWIADANIE FANTASTYCZNE

OD AUTORA

Przepraszam moich czytelników, że tym razem zamiast Dziennika w zwykłym kształcie daję im tylko opowiadanie. Ale rzeczywiście pracowałem nad tym utworem przez większą część miesiąca. W każdym razie proszę czytelników o wyrozumiałość.

A teraz - co do samego opowiadania. Dałem mu podtytuł „fantastyczne”, chociaż uważam je za jak najbardziej realne. Ale fantastyczność jest w nim istotnie - a mianowicie w samej formie opowieści, co też chciałbym zawczasu wyjaśnić.

Chodzi o to, że nie jest to opowiadanie, ani nie są to notatki. Proszę sobie wyobrazić męża, którego żona leży na stole martwa: przed kilkoma godzinami popełniła samobójstwo, rzuciwszy się z okna. Jest wzburzony i jeszcze nie zdążył zebrać myśli. Chodzi po pokojach i usiłuje zdać sobie sprawę z tego, co zaszło, „uporządkować swe myśli”. Dodajmy, że jest to zagorzały hipochondryk z gatunku tych, co sami z sobą rozmawiają. Oto właśnie mówi sam do siebie, referuje sprawę, wyjaśnia ją sobie. Mimo pozorną ciągłość tej relacji, niejednokrotnie przeczy sobie - zarówno logicznie jak uczuciowo. To usprawiedliwia siebie, to oskarża ją i wdaje się w uboczne rozważania: mamy tu i wulgarność myśli, i serca, i głębię uczucia.

Z wolna rzeczywiście wyjaśnia sobie sprawę i „porządkuje myśli”. Łańcuch wywołanych przezeń wspomnień nieodparcie przywodzi go wreszcie do prawdy; prawda nieodparcie uwzniośla jego umysł i serce. Pod koniec zmienia się nawet sam ton opowieści - w porównaniu z chaotycznym jej początkiem. Prawda dość jasno i wyraźnie - przynajmniej dla niego samego - odstania się przed nieszczęśnikiem.

Oto temat. Ma się rozumieć, przebieg opowieści obejmuje kilka godzin - z zawieszeniami i przeskokami - i ma kształt nader zawiklany: bohater mówi sam do siebie, to znów zwraca się jak gdyby do niewidzialnego sędziego. Tak też zawsze bywa w rzeczywistości. Gdyby stenograf mógł go podsłuchać i wszystko zanotować - tekst wypadłby nieco bardziej chropowaty, surowy, aniżeli u mnie; ale, jak mi się wydaje, proces psychologiczny chyba pozostałby nie zmieniony. Otóż ta hipoteza o stenografie, który wszystko zanotował (po czym ja bym opracował to literacko), stanowi właśnie to, co w tym opowiadaniu traktuję jako element fantastyczny. Ale w sztuce coś podobnego nieraz bywało dopuszczalne. Wiktor Hugo na przykład w swym arcydziele Ostatni dzień skazańca zastosował chwyt prawie identyczny i choć nie wprowadził stenografa, pozwolił sobie na jeszcze ‘większe nieprawdopodobień-stwo, zakładając, że skazaniec może (i ma czas) kreślić notatki nie tylko w ostatnim dniu, lecz nawet w ostatniej godzinie, dosłownie w ostatniej minucie. Gdyby jednak zaniechał tej fantyzji, nie powstałby i sam utwór - najrealniejszy i najprawdziwszy ze wszystkich, jakie napisał.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

I.              KIM BYŁEM JA I KIM BYŁA ONA

...O, dopóki ona tu jest-wszystko jeszcze dobrze: podchodzę i coraz spoglądam; a wyniosą ją jutro - jakże ja tu zostanę sam? Teraz leży w saloniku, na stole, zestawiono dwa stoliki do kart, a trumna będzie jutro, biała, wybita białym atłasem, a zresztą ja nie o tym... Wciąż chodzę i chodzę, żeby to sobie wytłumaczyć. Oto już tak od sześciu godzin chodzę, usiłując sobie wytłumaczyć i wciąż nie mogę skupić myśli. Rzecz w tym, że chodzę, chodzę, chodzę... To było tak: po prostu opowiem wszystko po kolei. (Porządek!) Panowie, wcale nie jestem literatem, i wy to widzicie, ale niech tam, opowiem tak, jak sam rozumiem. Stąd właśnie całe moje przerażenie, że wszystko rozumiem!

Otóż, jeżeli chcecie wiedzieć, to znaczy, jeśli zacząć od samego początku - po prostu przychodziła do mnie zastawiać różne rzeczy, aby opłacać ogłoszenia w „Głosie”: że tak a tak, guwernantka gotowa na wyjazd i na przychodzenie na lekcje do domów itd., itd. To było na samym początku i ja naturalnie nie odróżniałem jej od innych: przychodzi tak jak wszyscy i tak dalej. A później to zacząłem ją odróżniać. Była taka szczuplutka, blondyneczka, średniego wzrostu, w mojej obecności zawsze jakaś niezręczna, jakby skrępowana (myślę, że taka sama była wobec każdego, a ja, ma się rozumieć, byłem dla niej taki sam, jak ten czy ów, to znaczy, jeżeli mówimy nie o właścicielu lombardu, lecz o człowieku). Gdy tylko otrzymywała pieniądze, natychmiast w tył zwrot i znikała. I zawsze w milczeniu. Inni tak się sprzeczają, mole-

741

stują, targują się, żeby więcej dostać; ta-nie: ile dadzą... Mam wrażenie... wciąż się gubię... Aha, przede wszystkim zaciekawiły mnie jej rzeczy: srebrne pozłacane kolczyki, mizerny medalionik - przedmioty groszowej wartości. Sama to wiedziała, ale patrząc na nią widziałem, że to dla niej dro-gocenność - i rzeczywiście to było wszystko, co jej pozostało po tatusiu i mamusi - jak się później dowiedziałem. Raz tylko pozwoliłem sobie na docinek. Bo właściwie, widzicie, ja sobie na to nigdy nie pozwalam, wobec klientów zachowuję się po dżentelmeńsku: mało słów, uprzejmie i surowo. „Surowo, surowo i surowo.”1 Lecz oto ona ośmieliła się przynieść resztki (ale to dosłownie resztki) starego serdaka - no i nie wytrzymałem: powiedziałem coś niby w rodzaju dowcipu. Chryste Panie, jak się rozgniewała! Oczy ma niebieskie, duże, zamyślone, ale-jak się rozżarzyły! Jednak nie padło ani jedno słowo, zabrała swoje „resztki” i wyszła. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem ją specjalnie i pomyślałem o niej w podobny sposób, to znaczy właśnie w sposób specjalny. Tak: pamiętam jeszcze wrażenie, to jest, właściwie, główne wrażenie, ogólną syntezę: to mianowicie, że jest strasznie młoda, taka młodziutka, iż, rzekłoby się - czternastolatka. A miała wtedy już szesnaście lat bez trzech miesięcy. A zresztą nie to miałem na myśli, to wcale nie w tym zawierała się synteza. Nazajutrz przyszła znowu. Dowiedziałem się później, że była z tym serdakiem u Dobronrawowa i u Mozera, ale oni oprócz złota żadnych przedmiotów nie przyjmują, toteż nie chcieli z nią gadać. Ja natomiast przyjąłem kiedyś od niej kameę (takie ot, świństewko) i - zastanowiwszy się później - zdumiałem się: ja także prócz złota i srebra nic nie przyjmuję, a od niej przyjąłem tę kameę. Taka była wtedy moja druga o niej myśl, to pamiętam.

Tamtym razem, to znaczy po wizycie u Mozera, przyniosła bursztynową cygarniczkę: gracik taki sobie, amatorski, ale dla nas znów bez wartości, bo my - tylko złoto. Ponieważ zjawiła się po wczorajszym buncie, przyjąłem ją surowo. Surowość u mnie - to oschłość. Niemniej jednak wręczając jej dwa ruble, nie zdołałem się powstrzymać i powiedziałem z niejakim rozdrażnieniem: „robię to wyłącznie dla pani, a Mozer takiej rzeczy od pani nie przyjmie”. Słowa dla pani wypowiedziałem ze szczególnym naciskiem i właśnie w pew-

742

n y m sensie. Zły byłem. Ona znowu zaczerwieniła się usłyszawszy owo dla pani, jednakże zachowała milczenie, nie odsunęła pieniędzy, przyjęła - ot, co znaczy bieda! A jaka była wzburzona! Zrozumiałem, żem ją zranił. A po jej wyjściu nagle się zastanowiłem: czyż istotnie taki triumf wart jest dwa ruble? Cha-cha-cha! Pamiętam, żem sobie to pytanie zadał dwukrotnie: czy to warte? Czy warte? I śmiejąc się odpowiedziałem sobie na nie twierdząco. Ogromnie mnie to wtedy rozbawiło. Ale nie było to brzydkie uczucie: powiedziałem tamto rozmyślnie, celowo; chciałem ją poddać próbie, ponieważ raptem, zaświtały mi w głowie pewne pomysły dotyczące jej osoby. To była moja trzecia specjalna myśl o niej.

No i od tego czasu wszystko się zaczęło. Ma się rozumieć, zaraz postarałem się okólną drogą zbadać wszelkie okoliczności i oczekiwałem jej przyjścia ze szczególną niecierpliwością. Przeczuwałem bowiem, że się rychło zjawi. Kiedy przyszła, wszcząłem - z nadzwyczajną galanterią - uprzejmą rozmowę. Jestem przecie niezgorzej wychowany i znam się na formach. Hm... No i wtedy wyczułem, że jest dobra i łagodna. Osoby dobre i łagodne nie opierają się długo i choć same do wywnętrzania się nie są bynajmniej skore, jednakże od rozmowy wykręcić się żadnym sposobem nie potrafią i odpowiadają skąpo, ale odpowiadają, a im dalej, tym obficiej, trzeba tylko samemu nie ustawać, skoro nam zależy. Ma się rozumieć, ona mi wtedy sama nic nie wyjaśniła. Później dopiero dowiedziałem się o „Głosie” i o wszystkim. Ona się wtedy rujnowała na ogłoszenia; z początku, ma się wiedzieć, wyniośle:

„guwernantka, panie dobrodzieju, zgodzi się na wyjazd i oferty proszę nadsyłać z podaniem warunków”, a później - „gotowa na wszystko: i do towarzystwa, i uczyć może, i doglądać gospodarstwa, i pielęgnować chorą osobę, i szyć umiem” itd. itd.-to wszystko tak dobrze znamy! Naturalnie występowało to w ogłoszeniu w rozmaitych wariantach, a pod koniec, gdy jej położenie stało się rozpaczliwe, to nawet „bez. pensji, za wyżywienie”. Otóż nie, nie znalazła posady! Wtedy postanowiłem po raz ostatni ją wybadać: raptem biorę świeży numer „Głosu” i wskazuję ogłoszenia: „Młoda osoba, zupełna sierota, poszukuje posady guwernantki do małych dzieci, najchętniej u starszego wdowca. Może dopomóc w prowadzeniu domu.”

743

- Ot, proszę, ta dziś rano dała ogłoszenie, , na wieczór z pewnością posadę otrzyma. Oto jak trzeba si» -iglaszać!

Znów się wzburzyła, znowu błysnęła oczyma, odwróciła sic i natychmiast wyszła. Bardzo mi się to spodobało. Zresztą byłem wtedy całkiem pewny i nie obawiałem się: cygarniczek nikt nie zacznie przyjmować. A-ona zresztą nie miała już nawet cygarniczek. I rzeczywiście, po dwóch dniach przychodzi - taka bledziutka, zdenerwowana; zrozumiałem, że coś się musiało wydarzyć u niej w domu; i faktycznie, wydarzyło się. Zaraz wyjaśnię, co się wydarzyło, ale na razie pragnę tylko wspomnieć, jak jej wówczas zaimponowałem i urosłem w jej oczach. Taki nagle powziąłem zamiar. Chodzi o to, że przyniosła ten obraz (zdecydowała się przynieść)... Ach słuchajcie, słuchajcie! To właśnie wtedy już się zaczęło, bo ja się wciąż plątałem... Chodzi o to, że teraz chcę wszystko odtworzyć, każdy taki drobiazg, każdą kreseczkę. Wciąż usiłuję skupić myśli i-nie mogę, a to właśnie owe kreseczki, kreseczki...

Obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, domowy, rodzinny staroświecki, ornat srebrny pozłacany - warte to, no warte ze sześć rubli. Widzę, że przedmiot jest jej drogi; zastawia całość, nie zdejmując koszulki z obrazu. Powiadam jej: lepiej zdjąć, a obraz niech pani zabierze; bo sam obraz jednak jakoś nie bardzo...

- A czy panu nie wolno?

- Nie, nie o to chodzi, że nie wolno, tylko tak... Może dla pani samej...

- No więc proszę zdjąć.

- Wie pani, nie będę zdejmować, tylko wstawię o tam, do szafki - rzekłem po namyśle - razem z innymi obrazami, pod lampkę (u mnie zawsze, kiedy otwierałem kasę, paliła się lampka) i, całkiem po prostu, niech pani weźmie dziegieć rubli.

- Nie potrzebuję dziesięciu, niech pan da pięć; ja niezawodnie wykupię.

- A dziesięciu pani nie chce? Obraz jest tyle wart - powiedziałem zauważywszy, że jej oczka znów się zaiskrzyły. Nic nie odpowiedziała.

Wręczyłem jej pięć rubli.

- Nie trzeba nikim gardzić; ja sam bywałem w podobnych

744

opresjach, nawet w jeszcze gorszych, i jeżeli obecnie zastaje mnie pa» ~ przy takiej robocie, to właśnie dlatego, po wszystkim, com przecierpiał...

- Pan mści się na społeczności? Tak? - z nagła przerwała mi ze zjadliwym uśmieszkiem, zresztą dosyć niewinnym (to „znaczy zwróconym nie bezpośrednio do mnie, ponieważ ona mnie podówczas bynajmniej nie odróżniała od innych - tak, że powiedziała to prawie bez złośliwości). Aha, pomyślałem, toś ty taka, charakter się ujawnia, nowomodny.

- Widzi pani - oznajmiłem zaraz na poły żartobliwie, na poły tajemniczo:-„Jam częścią części, która ongi była, jam częścią tej ciemności, co światło zrodziła...”2

Zwróciła ku mnie bystre i pełne ciekawości spojrzenie, w którym, dodam nawiasem, było sporo dziecięoości.

- Zaraz... Co to za sentencja? Skąd to jest? Ja to gdzieś słyszałam...

- Proszę się nie głowić, tymi słowy Mefistofeles przedstawia się Faustowi. Czytała pani FawtaJ

- N-nie... nieuważnie.

- To znaczy, wcale pani nie czytała. Trzeba przeczytać. A zresztą znowu widzę na pani wargach ironiczne skrzywienie. Proszę tylko nie przypisywać mi tak złego smaku, że oto, chcąc ubarwić swoją rolę lichwiarza, wpadłem na koncept zaprezentowania się pani jako Mefistofeles. Lichwiarz lichwiarzem pozostanie. Wiadomo.

- Pan jest jakiś dziwny... Wcale nie chciałam powiedzieć panu nic takiego...

Miała ochotę powiedzieć: „nie spodziewałam się, że pan jest człowiekiem wykształconym”, ale nie powiedziała; wiedziałem jednak, że tak pomyślała; ogromnie ją zaintrygowałem.

- Widzi pani - zauważyłem - na każdym kroku można czynić dobro. Oczywiście, nie mówię o sobie: ja oprócz zła, powiedzmy, nic nie czynię, jednakże...

- Naturalnie, można czynić dobro w każdym miejscu- rzekła, obrzuciwszy mnie pośpiesznym, ważkim spojrzeniem.- Właśnie w każdym miejscu - dodała nagfe.

Och, pamiętam, wszystkie te momenty pamiętam! I zauważę jeszcze, że kiedy ta młodzież, ta mila młodzież pragnie powiedzieć coś takiego mądrego i ważkiego - to raptem zbyt szczerze i naiwnie na twarzy będzie miała wypisane, że oto,

32 Dostojcwski,

745

 

panie dobrodzieju, „mówię d teraz coś mądrego i ważkiego” - i to nie z próżności, jak to bywa u nas, ale wręcz widać, że sama strasznie w to wszystko wierzy i ceni to, i szanuje, i myśli, że wy to wszystko tak samo szanujecie. Ach, szczerość! Oto czym nas zwyciężają! A w niej-jakież to było urocze!

Pamiętam, niczegom nie zapomniał! Po jej wyjściu od razu zadecydowałem. Tegoż dnia przeprowadziłem ostatnie poszukiwania i poznałem wszystkie-już bieżące-tajniki;

dawne znalem w całości dzięki Lukierii, która podówczas u nich służyła i którą kilka dni temu przekupiłem. Owe kulisy rzeczywistości były tak przerażające, że nie pojmuję, jak można było jeszcze się śmiać - tak jak niedawno ona - i interesować się słowami Mefista, gdy sama była w tak okropnym położeniu. Ale-ot, młodzież! Tak właśnie pomyślałem o niej z dumą i radością, albowiem w tym jest i wielkoduszność: oto proszę, chociaż znajdujemy się na skraju zagłady, wielkie słowa Goethego promienieją. Młodość zawsze - chociażby odrobinę i choćby w błędnym kierunku - przecie jest wielkoduszna. To znaczy - ja wszak o niej, o niej jednej. I przede wszystkim wtedy już patrzałem na nią jak na moją i nie wątpiłem o swej potędze. Wiecie, przesłodka to myśl, kiedy nie mamy już wątpliwości!

Ale co się ze mną dzieje? Jeżeli będę dalej w ten sposób, kiedyż zbiorę to wszystko razem? Prędzej, prędzej - to wcale nie w tym rzecz, och Boże!

II.              PROPOZYCJA MAŁŻEŃSTWA

Owe „kulisy”, to, czego się o niej dowiedziałem, wyrażę w jednym zdaniu: rodzice ją odumarli już dawno, przed trzema laty, ona zaś zamieszkała u niesamowitych ciotek. Określenie to jest zbyt słabe. Jedna ciotka - wdowa, obarczona liczną rodziną, dzieci sześć sztuk, jedno mniejsze od drugiego;

druga - niezamężna, stara, wstrętna. Obydwie wstrętne. Ojciec jej był urzędnikiem, ale z kancelistów, i posiadał zaledwie szlachectwo indywidualne - jednym słowem, dla mnie w sam raz. Zjawiałem się niejako z wyższego świata: bądź co bądź emerytowany sztabs-kapitan ze świetnego pułku, rodowity szlachcic, niezależny itd., a jeżeli chodzi o kasę pożycz-

746

kową - u ciotek mogło to wywoływać jedynie szacunek. U tych ciotek spędziła trzy lata w niewoli, ale przecie egzamin gdzieś tam zdała - zdążyła, zdążyła zdać, mimo bezlitosną mękę codziennej pracy, a to-chyba świadczyło o jej dążeniu do czegoś wyższego i szlachetniejszego! Bo i po cóż chciałem się żenić? A zresztą-do diabła ze mną, o tym później... I czyż o to idzie? Uczyła ciotczyne dzieci, szyła bieliznę, a pod koniec nie tylko bieliznę, i - z tymi jej słabymi płucami - podłogi szorowała. Tamte ustawicznie ją maltretowały i nawet biły. Doszło do tego, że zamierzały ją sprzedać! Tfu! Pominę plugawe szczegóły. Później opowiedziała mi wszystko dokładnie. Wszystko to ‘przez cały rok obserwował sąsiad, opasły sklepikarz, ale nie taki zwyczajny sklepikarz, lecz właściciel dwóch składów kolonialnych. Miał już na rozkładzie dwie żony i szukał trzeciej - no i wypatrzył sobie: „spokojniutka, panie dobrodzieju, wyrosła w biedzie, a ja ożenię się ze względu na sieroty.” Rzeczywiście miał małe dzieci. Więc - w konkury, jął zmawiać się z ciotkami; a chłop miał pięćdziesiąt lat;

ona jest przerażona. Wówczas to zaczęła często zachodzić do mnie - w związku z owymi ogłoszeniami w „Głosie”. Wreszcie uprosiła ciotki, aby pozostawiły jej do namysłu choć odrobinkę czasu. Dały jej tę odrobinkę, ale tylko jedną, drugiej już nie; warknęły: „Same, nawet bez zbędnej gęby, nie mamy co żreć.” A wieczorem przyjechał kupiec; przywiózł ze sklepu funt cukierków po pół rubla; ona siedzi obok niego; wywołuję tedy z kuchni Łukierię i wysyłam, żeby jej szepnęła, że stoję przy bramie i chcę z nią pomówić w bardzo pilnej sprawie. Byłem zadowolony z siebie. I w ogóle przez cały ten dzień byłem ogromnie rad.

No i kiedy się ukazała, zdumiona już samym faktem, żem ją wezwał, zaraz tam w bramie, w obecności Lukierii, oświadczam jej, że będę sobie poczytywał za szczęście i zaszczyt... Po drugie: niechaj się nie dziwi, że w takim trybie i że w bramie: „Jestem człowiekiem, że tak powiem, prostolinijnym i rozważyłem wszelkie okoliczności.” I to nie było kłamstwo, żem prostolinijny. No, mniejsza... Mówiłem zaś nie tylko grzecznie, to znaczy wykazawszy się jako człowiek dobrze wychowany, ale i oryginalnie, a to najważniejsze. Cóż, czy grzech to stwierdzić? Ja chcę siebie osądzić i czynię to. Powinienem mówić pro i contra, no i mówię. Później nawet z lu-

bością to wspominałem, chociaż to ghipie: oświadczyłem jej wtedy po prostu, bez najmniejszego zmieszania, że po pierwsze: nie jestem szczególnie uzdolniony, szczególnie mądry, może nawet niezbyt dobry, dość tani egoista (pamiętam to wyrażenie, ułożyłem je sobie wtedy po drodze i byłem z niego zadowolony), oraz że może i pod innymi względami jest we mnie dużo, dużo niemiłego. Wszystko to zostało wypowiedziane z jakąś swoistą godnością-wiadomo, jak się takie rzeczy mówi. Oczywiście miałem na tyle dobrego smaku, że uczciwie wymieniwszy swoje braki, nie zabrałem się do wyliczania: „ale, panie dobrodzieju, w zamian posiadam to i tamto, i owo”. Widziałem, że ona na razie okrutnie się boi, ale ani trochę swej wypowiedzi nie złagodziłem; nie dość tego, widząc, że się boi, rozmyślnie wzmocniłem: powiedziałem wręcz, że będzie syta, co zaś się tyczy strojów, teatrów, balów - tego nie będzie, chyba dopiero w przyszłości, kiedy osiągnę swój cel. Ten surowy ton prawdziwie mnie upajał. Dodałem-również najswobodniej, niby mimochodem - że jeżeli param się takim zajęciem, to jest, prowadzę tę kasę - to mam w tym jeden tylko cel, jest, że tak powiem, pewna okoliczność... Ale przecież miałem prawo tak mówić: rzeczywiście taki cel miałem i taką okoliczność... Za pozwoleniem, panowie, ja przez cale życie pierwszy nienawidziłem tej kasy pożyczkowej, ale w istocie, chociaż to śmieszne przemawiać do samego siebie tajemniczymi frazesami, przecież właśnie „mściłem się na społeczności”, naprawdę, naprawdę, naprawdę! Tak, iż jej docinek na temat tej mojej „zemsty” był niesprawiedliwy. To jest, uważacie, gdybym był rzucił jej wprost słowa: „Tak, ja się mszczę na społeczności”, roześmiałaby się - jak’ to uczyniła rankiem - i wypadłoby rzeczywiście pociesznie. Ale kiedy ot tak, ubocznym napomknieniem wtrąciłem tajemnicze zdanie, okazało się, że można wyobraźnię zaintrygować. A poza tym ja się wtedy niczego już nie obawiałem: wszak wiedziałem, że gruby sklepikarz w każdym razie jest jej bardziej wstrętny ode mnie .i że oto ja, stojąc przed bramą, okazuję się wyzwolicielem. Przecież ja to wszystko pojmowałem. Jeżeli idzie o podłość - człek orientuje się doskonale!’ Ale czy to podłość? Jakże tu człowieka sądzić? Alboż ja jej już nawet

wtedy nie kochałem?

Chwileczkę: ma się rozumieć, nie napomknąłem jej ani słowem o dobrodziejstwie, przeciwnie, wręcz przeciwnie: „To dla mnie, że tak powiem,-a nie dla pani dobrodziejstwo.” Tak, iż nawet wyraziłem to słowami i może wypadło głupawo, zauważyłem bowiem przelotny grymas na jej twarzy. Ale w ogólnym rozrachunku bezsprzecznie wygrałem. Czekajcie, skoro już mam wywlekać „całe to błoto, przypomnę i ostatnie świństwo: stałem, a w głowie mi się kotłowało:

jesteś wysoki, zgrabny, edukowany i - i ostatecznie, mówiąc bez fanfaronady-niebrzydki z ciebie mężczyzna. Oto co mi tańczyło w łepetynie. Oczywiście ona tamże w bramie powiedziała tak. Ale... Ale muszę dodać: tamże w bramie długo myślała,’ zanim powiedziała tak. Tak się zamyśliła, tak zamyśliła, żem po chwili spytał:

- No i jakże, co? -i nawet nie zdzierżyłem; z pewnym zacięciem zapytałem:-No i jakże, i cóż, szanowna pani?

- Proszę zaczekać, myślę.

I taką poważną miała twarzyczkę, taką •- że już wówczas byłbym mógł wyczytać, co myśli! A ja się czułem obrażony:

„czyżby wybierała między mną a kupcem?” Och, wtedy jeszcze nie rozumiałem! Nie, jeszcze wtedy nie rozumiałem! Do dziś dnia nie rozumiałem. Pamiętam, Łukieria wybiegła za mną, kiedym już odchodził, zatrzymała mnie w drodze i z gorączkowym podnieceniem powiedziała: „Bóg panu zapłaci za to, że pan bierze naszą kochaną panienkę; tylko proszę jej tego nie mówić: ona jest ambitna.”

Ha, jest ambitna! Ja, panie dobrodzieju, sam lubię ambitne osóbki. Ludzie ambitni są przemili, kiedy... ano kiedy nie mamy już wątpliwości co do naszej nad nimi władzy, prawda? Och ty prostaku, niedźwiedziu! Ach, jaki byłem zadowolony! Wiecie... przecież w niej, kiedy tak stała przed bramą, zamyśliwszy się, by mi powiedzieć tak, a ja zdziwiony czekałem, czy wiecie, że w niej mogła była się zrodzić nawet taka myśl:

„Skoro już nieszczęście i tam, i tu, czy nie lepiej wybrać od razu najgorsze, to jest tłustego sklepikarza; niechże co rychlej zatłucze, gdy się spije na umór!” Co? Jak sądzicie: mogła to pomyśleć? Ot, przed chwilą powiedziałem, że mogła tak pomyśleć: iż z dwojga złego lepiej wybrać gorsze, czyli kupca. A kto był w jej oczach tym gorszym: ja czy tamten? Kupiec czy zastawnik cytujący Goethego? To jeszcze pytanie! Jakież tu pytanie? Jeszcze tego nie rozumiesz? Odpowiedź leży tu

740

na stole, a ty powiadasz: pytanie! Ech, do diabla ze mną! Nie o mnie wcale chodzi... Ale właśnie, co mi teraz za różnica czy o mnie, czy nie o mnie chodzi? Tego już zgolą nie potrafię rozstrzygnąć. Trzeba by pójść spać. Głowa boli...

III.              NAJSZLACHETNIEJSZY Z LUDZI, ALE SAM W TO NIE WIERZĘ

Nie zasnąłem. Bo i jak tu spać, coś tętni w głowie. Chciałoby się ogarnąć to wszystko, całe to błoto. Och, błoto! Och, z jakiego błota wówczas ją wyciągnąłem! Chyba powinna była to wszystko zrozumieć, ocenić mój postępek! Przyjemne były mi też różne myśli, na przykład: że ja mam czterdzieści jeden lat, a ona szesnaście. To mnie ujmowało, owo poczucie nierówności - bardzo to mile, bardzo mile.

Ja na przykład chciałem urządzić ślub a 1’anglaise, to znaczy tylko we dwoje, przy dwóch zaledwie świadkach (jednym byłaby Lukiem) i potem zaraz do Moskwy - do hotelu, na jakieś dwa tygodnie. Ona sprzeciwiła się, nie pozwoliła i musiałem się wybrać z ceremonialną wizytą do ciotek, od których ją zabieram. Ustąpiłem i ciotkom oddałem powinność. Nawet dałem tym kreaturom po sto rubli i jeszcze coś tam obiecałem, oczywiście nic jej o tym nie mówiąc, żeby nie zmartwić przypomnieniem ubóstwa. Ciotki natychmiast stały się słodziutkie. Wywiązał się spór w sprawie posagu: ona prawie literalnie nic nie miała, ale niczego się też nie domagała. Udało mi się jednak przekonać ją, że tak całkiem nic - niepodobna, no i posag sprawiłem ja, bo i któżby cokolwiek dla niej zrobił! Ech, co tam, mniejsza o mnie. Różne myśli przecie zdążyłem jej wtedy zwierzyć, żeby przynajmniej wiedziała, co i jak. Może się z tym nawet trochę pośpieszyłem. Najważniejsze to to, że - jakkolwiek hamując się - bądź co bądź lgnęła do mnie z miłością, z zachwytem witała moje wieczorne przyjazdy, opowiadała mi tym swoim dziecinnym stylem - ach, to czarujące niewinne gaworzenie! - o całym swym dzieciństwie i rodzicielskim domu, o ojcu i matce. Lecz ja wszystek ten urok z miejsca oblałem zimną wodą. Na tym właśnie polegała moja postawa. Na zachwyty odpowiadałem milczeniem - ma się rozumieć, łaskawym... lecz ona przecie rychło

stwierdziła, żeśmy różni, że ja - to zagadka. A sedno w tym, że ja właśnie na to biłem! Wszak po to, by zadać zagadkę, może popełniłem całą tę niedorzeczność! Przede wszystkim:

surowość - pod tym też znakiem wprowadziłem ją do swego domu... Jednym słowem wtedy, aczkolwiek byłem rad, wypunktowałem cały system. Och, sam się ten system bez żadnego natężenia ukształtował... Ale bo też nie sposób było inaczej: musiałem stworzyć cały ten system pod naporem niezłomnych okoliczności... Czemuż miałbym sam siebie oczerniać? System był słuszny. Nie, posłuchajcie, jeżeli już kogoś sądzić-to trzeba znać sprawę... Słuchajcie:

Jak by tu zacząć? Bo to bardzo trudne. Kiedy zaczniemy się usprawiedliwiać-w tym właśnie trudność. Bo, uważacie:

młodzież gardzi na przykład pieniądzem; no to ja natychmiast z naciskiem o pieniądzach - i to z takim, że ona coraz bardziej milkła. Rozwierała szeroko oczy, słuchała, patrzała i milkła. Młodzież, uważacie, jest wielkoduszna i wybuchowa, ale jest niezbyt tolerancyjna, skłonna niemal wręcz do pogardy. Ja Zaś domagałem się liberalizmu, chciałem ten liberalizm wszczepić jej wprost do serca, wszczepić w odruchy serca, czyliż nie tak? Weźmy potoczny przykład: jak miałem, powiedzmy, takiej osobie przedstawić sprawę prywatnego lombardu? Ma się rozumieć, nie zacząłem bezpośrednio o tym, gdyż wypadłoby, że proszę o wybaczenie za tę kasę, ale operowałem, że tak powiem, dumą, mówiłem nieomal milcząc. A w tym to ja jestem mistrzem, cale życie przegadałem w milczeniu i milcząc sam z sobą przeżyłem całą tragedię. Ach, przecież i ja byłem nieszczęśliwy! Przez wszystkich odsunięty, wyrzucony i zapomniany - a nikt o tym nie wie! A tu raptem ta szesnastolatka nałapała od ludzi, od ludzi nikczemnych, różnych o mnie szczegółów i wydaje się jej, że wie wszystko, gdy właśnie to, co najcenniejsze, tkwiło jedynie we wnętrzu tego człowieka! Ja milczałem wciąż i zwłaszcza, zwłaszcza przed nią milczałem - aż do wczorajszego dnia; dlaczego milczałem? Ano-jako człowiek dumny. Chciałem, by się dowiedziała sama, beze mnie - tylko już nie z plotek plugawcow, lecz żeby sama się domyśliła, co to za człowiek, i zrozumiała go! Wprowadzając ją do swego domu, wymagałem całkowitego szacunku. Chciałem, by stała przede mną w błagalnej pozie - za moje cierpienia-i zasługiwałem na to! O, ja zawsze byłem

7”i1

dumny, zawsze chciałem mieć wszystko albo nic! Toteż właśnie dlatego, że nie chcę połowicznego szczęścia, lecz żem wszystkiego pragnął - właśnie dlatego musiałem wtedy tak postąpić: „ano, sama się domyśl i oceń!” Albowiem, zgódźcie się, gdybym sam zaczął jej objaśniać i podpowiadać, wpływać na nią, domagać się respektu - toć wyglądałoby to całkiem tak, jak gdybym prosił o jałmużnę... A zresztą... a zresztą po co o tym wszystkim mówię?!

Głupio, głupio, głupio! Wyraźnie i bezlitośnie (a podkreślam : bezlitośnie) wytłumaczyłem jej wtedy w dwóch słowach, że wielkoduszność młodych to śliczna rzecz, tylko że nie jest warta dwóch groszy. Dlaczego? Ponieważ tanio to im przychodzi, doszli do tego wszystkiego nic nie przeżywszy; to są, że tak powiem, „pierwsze doznania żywota”3, ale zobaczymy was przy robocie! O tanią wielkoduszność zawsze łatwo, nawet życie poświęcić - to także łatwe, bo tu tylko krew kipi i nadmiar sił, okrutnie pragnie się piękna! Otóż nie, weźmy wielkoduszny czyn niełatwy, cichy, bez rozgłosu, bez blasku, ocierający się o potwarz, taki, gdzie dużo ofiarności, a mało sławy, kiedy porządnego człowieka wszyscy mają za łotra, chociaż jest najuczciwszy w świecie - ano spróbujcie spełnić taki czyn; nie, zrezygnujecie! A ja-przez cale życie nosiłem go w piersi. Ona zrazu oponowała - i to jak! - ale później zaczęła pomilkiwać, aż zupełnie ucichła, oczy tylko otwierała słuchając - takie wielkie, wielkie oczy, tak uważne. I... i potem... nagle spostrzegłem jej uśmiech - niedowierzający, głuchy, niedobry. I oto tak właśnie uśmiechniętą wprowadziłem ją do swojego domu. I to też prawda, że nie miała już dokąd pójść...

IV.              PLANY, PLANY...

Kto z nas dwojga zaczął wtedy?

Nikt. Samo się zaczęło - od pierwszego momentu. Powiedziałem, żem ją wprowadził do swego domu z surową powagą; jednakże zaraz po pierwszym kroku złagodziłem tę postawę. Jeszcze jako narzeczoną pouczyłem ją, że zajmie się przyjmowaniem zastawów i wypłatą pieniędzy, a ona przecie wtedy nic nie powiedziała (proszę to zauważyć). Nie dość tego: zabrała się do pracy nawet gorliwie. Mieszkanie, meble - to wszystko, oczywiście, zostało po dawnemu. Mieszkanie

składa się z dwóch izb: jeden obszerny pokój z odgrodzoną kasą, a drugi, także duży - nasz pokój wspólny i zarazem sypialnia. Umeblowanie u mnie skąpe, nawet ciotki mają lepsze. Szafka z lampką mieści-się w sali, tam gdzie kasa, w moim zaś pokoju stoi szafa zawierająca trochę książek oraz kuferek; klucze noszę przy sobie; no i łóżko, stoły, krzesła. Jeszcze jako narzeczonej zapowiedziałem jej, że na nasze utrzymanie - czyli na żywność dla mnie, dla niej i dla Łu-kierii, którą udało mi się przeciągnąć na swoją stronę - przeznaczam rubla dziennie, nie więcej. „Muszę, uważasz, zebrać w ciągu trzech lat trzydzieści tysięcy, a inaczej się pieniędzy nie uzbiera.” Nie protestowała; ale sam podwyższyłem przewidzianą kwotę o trzydzieści kopiejek. Powiedziałem narzeczonej, że teatru nie będzie, a jednak zdecydowałem, że raz w miesiącu będziemy chodzić do teatru-i to elegancko:

do krzeseł. Byliśmy razem na trzech przedstawieniach: Pogoń za szczęściem, Śpiewające ptaki* i, zdaje się... (Och do diabła z tym, do diabła!) Chodziliśmy tam w milczeniu i w milczeniu wracaliśmy. Czemu, czemuż to od samego początku milczeliśmy ? Toć na początku nie było kłótni - a milczenie też panowało. Ona stale, pamiętam, jakoś ukosem patrzała na mnie, a znów ja, kiedy to spostrzegłem, wzmogłem milczenie. To prawda, że to ja je pogłębiłem, a nie ona. Z jej strony raz czy dwa zdarzyły się jakieś porywy, rzuciła mi się w objęcia;

ale ponieważ te porywy były chorobliwe, histeryczne, a ja potrzebowałem szczęścia solidnego, zaprawionego jej szacunkiem - zareagowałem ozięble. No i miałem słuszność:

za każdym razem po porywach wybuchała kłótnia.

To jest, kłótni właściwie nie było, ale następowało milczenie i z jej strony coraz bardziej zuchwała postawa. „Bunt i niezależność” - oto jak to wyglądało, do tego tylko była zdolna. Tak, ta łagodna twarz stawała się coraz bardziej zuchwała. Czy uwierzycie: ja się dla niej stawałem obmierzły - o tym się dobrze przekonałem. Ale co do tego, że w tych swoich porywach traciła panowanie nad sobą - co do tego nie było wątpliwości. No, bo jakże to, na przykład, wydostawszy się z takiego upodlenia i nędzy, po owym szorowaniu podłóg, zacząć raptem dąsać się z powodu naszego ubóstwa?! Zechciejcie, proszę, zauważyć: nie żyliśmy ubogo, tylko oszczędnie, a tam, gdzie potrzeba, nawet luksusowo; ot, na przykład, jeżeli

753

idzie o bieliznę - czyściutko. Ja zawsze, dawniej także, upajałem się myślą, że schludność mężowska pociąga żonę. Zresztą ona miała mi za złe nie ubóstwo, ale to sknerstwo w gospodarce:

„Zmierza do jakiegoś celu, wykazuje niezłomność charakteru.” Z bywania w teatrze sama zrezygnowała. I ten jej grymas coraz bardziej ironiczny... a ja coraz bardziej zacinam się w milczeniu.

Alboż mam się usprawiedliwiać? Tu najważniejszą sprawą była owa kasa pożyczkowa. Za pozwoleniem: wiedziałem, że kobieta, w dodatku szesnastoletnia, nie może nie ulegać całkowicie mężczyźnie. Kobietom brak oryginalności, to... to jest aksjomat, nawet i dziś, nawet teraz, to jest dla mnie aksjomat! Cóż znaczy to, co tam leży w sali? Fakt jest faktem, i tutaj sam MilP nic nie poradzi! A kobieta kochająca, ach, kochająca kobieta nawet usterki, nawet niegodziwości ukochanego człowieka wybaczy. On sam nie wynajdzie dla swych wykroczeń takich usprawiedliwień, jakie mu ona podsunie. To jest wielkoduszne, ale nie oryginalne. I cóż, powtarzam, wskazujecie mi tam na stole? Alboż to, co tam leży, jest oryginalne? Ech!

Posłuchajcie: byłem w owym czasie pewny jej miłości. Wszak i wtedy rzucała mi się na szyję. A zatem kochała albo raczej pragnęła, usiłowała kochać. A najważniejsze to to, że tam nawet żadnych takich paskudztw nie było, żeby miald dla nich wyszukiwać usprawiedliwienia. Powiadacie - i wszyscy powiadają - lichwiarz. No i cóż z tego, że lichwiarz? Widocznie muszą być jakieś przyczyny, skoro najszlachetniejszy z ludzi został lichwiarzem. Uważacie, panowie, są pewne idee, to znaczy, widzicie, niekiedy, jeżeli pewne idee wyrazimy słowami - to wypadnie okropnie głupio. Sam się człek zawstydza. A dlaczego? Dla niczego. Dlatego, żeśmy wszyscy dranie i nie znosimy prawdy, albo nic już nie wiem. Powiedziałem przed chwilą: „najszlachetniejszy z ludzi.” Śmieszne to, a jednak tak przecież było. Oto prawda, to najrzetelniejsza prawda! Tak, miałem prawo pomyśleć o zabezpieczeniu się-no i założyłem tę kasę: „Wyście mnie odepchnęli, wy, czyli ludzie, wygnaliście mnie precz z milczącą pogardą. Na mój gorący ku wam poryw odpowiedzieliście mi całożyciową krzywdą. Toteż miałem prawo odgrodzić się od was, uciułać owe trzydzieści tysięcy rubli i dokonać żywota gdzieś na Krymie, na wybrzeżu południowym, wśród gór i winnic, we własnej posiadłości, nabytej za te trzydzieści tysięcy, a - co najważniej-

754

sze - z dala od was wszystkich, lecz bez złości na was, z ideałem w duszy, z ukochaną kobietą przy boku, z rodziną, jeśli Pan Bóg pobłogosławi i - wspomagając okolicznych osadników.” Całe szczęście, rzecz prosta, że to ja teraz sam do siebie mówię, cóż bowiem mogłoby być bzdumiejszego, gdybym był jej to wtedy na glos wybębnil? Oto skąd -owo dumne milczenie, oto czemuśmy siedzieli bez słowa. No bo cóż by ona z tego zrozumiała? Szesnaście latek, pierwsza to ci młodość - i co też ona mogła pojąć z tych moich usprawiedliwień, z tych przejść? Tam-prostolinijność, nieznajomość życia, młodzieńcze taniutkie przekonania, kurza ślepota „wzniosłych serc”, a tu - przede wszystkim - kasa pożyczkowa i kropka (a czyż ja w tej kasie pożyczkowej byłem łotrzykiem? Alboż nie widziała, jak postępuję i czy skrzywdziłem kogo?) Och, jakże okropna jest prawda na tym świecie! To cudo łagodności, ta niebianka - okazała się tyranem, nieubłaganym tyranem i dręczycielem mojej duszy! Przecież oszkaluję siebie, jeżeli tego nie powiem. Myślicie, żem jej nie kochał? Kto może powiedzieć, że jej nie kochałem? Otóż widzicie: w tym właśnie ironia, tu wystąpiła gorzka ironia losu i natury! Jesteśmy przeklęci, życie ludzkie jest w ogóle przeklęte (moje w szczególności!). Tu wypadło coś nie tak... Wszystko było jasne, plan mój był jasny jak niebo! „Surowy, dumny i niczyich perswazji nie potrzebuje, cierpi w milczeniu.” Tak też było, nie kłamałem !”Sama później zobaczy, że w tym była wielkoduszność, tylko że nie potrafiła tego dostrzec - a kiedy się tego domyśli, oceni dziesięciokrotnie i padnie przede mną upokorzona, ze złożonymi błagalnie dłońmi.” Lecz tutaj o czymś zapomniałem, czy też coś przeoczyłem. Czegoś tam nie potrafiłem zrobić. Ale dosyć, dosyć. I kogo teraz prosić o przebaczenie? Koniec - to koniec. Śmielej, człowiecze, i bądź dumny. Nie ty zawiniłeś!...

Ha, cóż, powiem prawdę, nie zlęknę się spojrzeć prawdzie w oczy: to ona, ona zawiniła!

V.              «ŁAGODNA» SIĘ BUNTUJE

Sprzeczki zaczęły się od tego, że jej się raptem zachciało wypłacać pieniądze według własnego uznania, taksować przed-

755

mioty powyżej ich wartości i nawet raz czy dwa razy wszczęła ze mną dyskusję na ten temat. Nie dopuściłem do tego. Ale wtedy właśnie napatoczyła się ta kapitanowa.

Zjawiła się przynosząc medalion - prezent nieboszczyka męża, ot wiadomo, pamiątka. Wydałem jej trzydzieści rubli. Staruszka jęła lamentować, prosić, byśmy przechowali ten przedmiot - oczywiście przechowamy. Aliści nagle po pięciu dniach przychodzi, żeby tamto zamienić na bransoletkę, niewartą nawet ośmiu rubli. Ma się rozumieć, odmówiłem. Ona już wtedy widocznie coś odgadła z oczu żony - no i przyszła później, kiedy mnie nie było, i uzyskała od niej zamianę.

Dowiedziawszy się o tym, tegoż dnia rozmówiłem się z nią krótko, ale- surowo i stanowczo. Siedziała na łóżku utkwiwszy wzrok w podłodze i szurając po dywaniku czubkiem prawego pantofla (zwykły jej gest); na jej ustach trwał złośliwy uśmieszek. Wtedy, nie podnosząc oczu, spokojnie zaznaczyłem, że pieniądze są moje i że mam prawo patrzeć na życie moimi oczyma, i że kiedym ją zapraszał do swego domu, niczego przed nią nie zataiłem.

Zerwała się raptownie, zatrzęsła się cała i - proszę sobie wyobrazić-nagle zatupała nogami, to było zwierzę, to był atak szahł, to było szalejące zwierzę. Zdrętwiałem ze zdumienia; takiego wyskoku nie spodziewałem się. Ale nie Straciłem panowania nad sobą, nawet się nie poruszyłem i tym samym spokojnym tonem oznajmiłem jej, że odtąd pozbawiam ją uczestniczenia w moich zajęciach. Roześmiała mi się prosto w twarz i wyszła z mieszkania.

Muszę podkreślić, że wychodzić nie było jej wolno. Nigdzie beze mnie - taki był nasz układ zawarty jeszcze w okresie narzeczeńsrwa. Wróciła dopiero wieczorem, ja na to ani słowa.

Nazajutrz rankiem wyszła znowu, następnego dnia również. Zamknąłem kantor i wybrałem się do ciotek. Nie utrzymywaliśmy z nimi żadnych stosunków od czasu wesela. Okazało się, że nie przychodziła do nich. Wysłuchały mnie z zaciekawieniem, no i wyśmiały: „To się panu - powiadają - należy.” Ale byłem przygo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin