Dragonlance - Zaginione Opowieści t.3.doc

(1403 KB) Pobierz
Dragonlance Saga

Dragonlance Saga

Zaginione opowieści, tom 3

 

Paul B. Thompson & Tonya Cook

 

 

 

Darognesti

Morskie elfy

 

(Przełożył Andrzej Sawicki)


Mojemu bratankowi

Matthew Craigowi Carterowi

enfant chéri

 

T.C.



Rozdział 1 - Wyprawa ratunkowa

 

Gnane południowym wiatrem, wysokie kolumny dymu unosiły się nad gęstym lasem u ujścia Rzeki Zielonego Ciernia. Bardziej wymowne były jednak napływające z delty i Zatoki Ergoth zniszczone wozy, pnie spalonych drzew, trupy łudzi i koni. Wojna domowa tocząca się w Ergoth dotarła nawet na to niegdyś spokojne wybrzeże.

Stojąca w bocianim gnieździe qualinestyjskiego statku „Wieczorna Gwiazda” księżniczka Vixa Ambrodel ze smutkiem patrzyła w stronę horyzontu na widoczne tam pobojowisko. Jej wuj, Mówca Słońca elfów Silvanesti, wysłał ich aż tutaj, na południowo-wschodnie wybrzeże Ergoth, z odsieczą dla uciekających tędy z terenów ogarniętych wojną kilku ważnych osobistości z plemienia qualinestyjskich elfów. Zakotwiczeni w spokojnej zatoce, już drugi dzień czekali na ambasadora Quenavalena, jego rodzinę i orszak - ale nie dostali od nich żadnego znaku.

- Zauważyłaś, pani, coś nowego? - zawołał z pokładu siwy, niemłody już elf.

- Ogień płonie na obu brzegach rzeki - odpowiedziała Vixa, osłaniając oczy przed słońcem.

- Generał Solamnus przesuwa siły bardzo szybko. Rozumiem, że wciąż nie ma śladu Quenavalena ani jego orszaku.

- Na rzece widać tylko szczątki. Ostrożnie, legacie, już schodzę.

Objąwszy nogami zwisającą z bocianiego gniazda linę, zsunęła się w dół. Ostatnie cztery stopy pokonała, zeskakując na pokład. Łażenie po takielunku w zbroi nigdy nie było łatwe, a przy panującym tu okropnym upale stawało się niemal torturą. Vixa dyszała ze zmęczenia.

Ludzie stanowiący większość załogi „Gwiazdy” leżeli na pokładzie i udawali obojętność. Inaczej zachowywały się elfy z drużyny Vixy, dwudziestu wybranych z miejskiego garnizonu krzepkich i wytrzymałych Qualinestyjczyków. Od dwu dni byli gotowi do walki, nawet jedli i spali w zbrojach, odkąd „Gwiazda” zarzuciła kotwicę. Byli niespokojni i rwali się do bitki. Widok kłębów dymu na horyzoncie tylko podgrzał ich nastroje.

W zasięgu wzroku rzekę znaczyły plamki małych łódek i canoe. Większość łodzi przewoziła niedobitków uciekających przed pościgiem armii generała Vinasa Solamnusa. Wojska Imperium Ergoth były w rozsypce, niezdolne stawić otwarty opór Solamnusowi. Zamiast tego odstępowały, nękając nieprzyjaciela przy każdej nadarzającej się okazji. Członkowie oddziałów osłonowych podkładali ogień wzdłuż Rzeki Zielonego Ciernia i podpalali zboża na pniu i spichlerze, by pozbawić ludzi Solamnusa żywności.

Z każdą godziną przy ujściu rzeki pojawiali się nowi uciekinierzy, rozpaczliwie szukający ocalenia i ucieczki z terenów objętych walkami. Większość z nich stanowili wieśniacy lub leśnicy, których zaskoczył rozwój wydarzeń. Z radością powitali obalenie szalonego imperatora, nie byli jednak przygotowani na poniesienie związanych z tym kosztów. Zniszczone domy, spalone plony, zabici lub okaleczeni najbliżsi - wszystko to okazało się ceną, jaką przyszło zapłacić powstańcom.

Vixa przejęła z rąk legata Armantaro swój polerowany, srebrny hełm, ale nie włożyła go na głowę. Lekki wietrzyk przyjemnie chłodził jej twarz i wichrzył krótko przycięte pszeniczne włosy. Księżniczka była wysoka - przy swoich sześciu stopach wzrostu o całe dwa całe przerastała swego legata. Przez chwilę oboje stali ramię w ramię, badając wzrokiem odległy brzeg. Milczenie obojga przerwał Harmanutis, dziesiętnik miejskiej straży, który podszedł do Vixy i sprężyście zasalutował.

- Pani... chcielibyśmy wiedzieć, jak długo przyjdzie nam tu jeszcze czekać? - powiedział, wyprężając się niczym struna.

Armantaro zmarszczył brwi. - Ile będzie trzeba, dziesiętniku.

- Ma prawo wiedzieć - mitygowała go księżniczka. - Dziesiętniku, jeśli ambasador nie zjawi się do południa, będziemy musieli coś zrobić. - Ukontentowany tą enigmatyczną w istocie odpowiedzią, Harmanutis raz jeszcze zasalutował i odszedł, by podzielić się rewelacją z towarzyszami.

Stojący obok księżniczki stary legat uśmiechnął się lekko. - To znaczy... co zrobimy, pani?

- Jak już będę wiedziała, tobie powiem pierwszemu. - Księżniczka odwzajemniła uśmiech, co złagodziło nieco bruzdy strapienia na jej twarzy.

Vixa wyglądała na nie więcej niż osiemnaście, dwadzieścia lat. Elfy bowiem podlegają upływowi czasu w mniejszym stopniu niż ludzie i Vixa w rzeczywistości miała lat sześćdziesiąt pięć. Od sześciu lat służyła w armii Qualinostu, głównie pod dowództwem swej wojowniczej matki, lady Verhanny Kanan, która z kolei była córką wielkiego Kith-Kanana, pierwszego z Mówców Słońca. Pomimo świetnego urodzenia, Vixa zaciągnęła się jako prosty żołnierz i ciężko pracowała na awanse, o co już zadbała jej matka. Ta misja była pierwszym samodzielnym zadaniem dziewczyny.

Na brzegu zaczął się jakiś ruch i kto żyw biegł ku relingom. Wzdłuż linii fal kłębił się tłum Ergothańczyków. Obładowani tobołami i workami, zbiegali z piaszczystego zbocza i gnali brodem przez rzekę. Słabsi i starsi potykali się i przewracali - deptano po nich bezwzględnie - nikt jednak nie zatrzymywał się, by im pomóc.

Wkrótce też elfy poznały przyczynę paniki. Spomiędzy drzew na południowym brzegu rzeki wyłonili się konni. Byli to ludzie noszący resztki barw ergothańskich i zbrojni w lance. Korzystając ze swojej liczebnej przewagi, runęli niczym lawina na bezbronnych uciekinierów.

- To regularny oddział armii Ergoth? - spytał Vanthanoris, jeden z wojów Vixy.

- Nie - odpowiedział Armantaro. - To dezerterzy... i jestem gotów się założyć, że zwykli bandyci.

Z coraz gniewniejszymi minami elfy patrzyły, jak konni wdeptywali bezbronnych zbiegów w płytkie wody i przeszywali leżących włóczniami. Niektórzy z łotrów zeskakiwali nawet z siodeł, by sprawniej obdzierać leżących z ich mizernego dobytku, choć niewiele było do zabrania.

- Łajdaki - mruknął Armantaro. Vixa położyła dłoń na ramieniu starego woja.

- Wiesz, legacie, te ścierwojady są poważnym zagrożeniem dla ambasadora - powiedziała niespiesznie. - Nie można dopuścić do tego, żeby Jego Ekscelencja był niepokojony przez takich jak ci nieszczęśnicy... nieprawdaż?

Błękitne oczy Armantaro bystro spojrzały na księżniczkę. - W rzeczy samej, pani. Żadną miarą nie wolno do tego dopuścić.

Księżniczka skinęła głową. Legat odwrócił się od relingu i zawołał do kapitana: - Mości Esquelamarze! Spuść, proszę, szalupy! Żołnierze, do broni! Hełmy i tarcze zostają na pokładzie. Bierzcie tylko miecze i łuki!

Na pokładzie zawrzało. Vixa odłożyła swój hełm, kładąc go obok tarczy z bukiem. Opierając jeden szczyt swego podwójnego łuku o stopę, przełożyła go od tyłu przez udo i przyginając prawą dłonią, lewą od przodu nałożyła cięciwę. Zanim zdążyła przerzucić przez ramię kołczan ze strzałami, oddział Qualinestyjczyków stał już karnie u burt. Żeglarze opuścili dwie szalupy - każdą z jednej burty. Armantaro objął komendę nad jedną, z jej dziesięcioma łucznikami, Vixa zaś zajęła się drugą.

Powierzchnia morza była gładka jak szkło. Żeglarze stęknęli nad wiosłami, łodzie śmignęły po toni i wkrótce dotarły do małej wysepki u ujścia Zielonego Ciernia. Niektórzy z uciekinierów usiłowali schronić się na tym mizernym skrawku lądu. Kiedy ujrzeli lądujące zbrojnie elfy, z okrzykami przerażenia ponownie rzucili się do rzeki.

- Stać! - zawołała Vixa. - Przybyliśmy tu dla waszej ochrony!

Wyczerpani mężczyźni i udręczone kobiety bojaźliwie zaczęli wracać na wysepkę. Armantaro spytał krępego jegomościa wyglądającego na kowala, skąd przybył.

- Z wioski nad Jodłowym Ruczajem, wasza miłość - odpowiedział zapytany, łypiąc okiem na błyszczący kirys elfa.

- Do rzeki podążaliście za strumieniem? - spytała Vixa.

- Tak, panienko... to coś ze czterdzieści mil, albo i więcej.

- Widzieliście po drodze jakieś elfy? Bogato odziane... w grupie liczącej dwadzieścia kilka osób?

Kowal kiwnął głową. - Ależ tak! Widziałem takich jak wy, panienko... jakieś cztery mile stąd, na północnym brzegu.

- Kiedy to było?

- Nie dalej jak wczoraj, panienko.

W tejże właśnie chwili opryszkowie, którzy uporali się już z obdzieraniem pomordowanych na plaży, zebrali się ponownie i zaczęli wygrażać uciekinierom na wysepce. Qualinestyjczycy karnie wystąpili na przód, formując szereg przed zbiegami. Wszyscy mieli już w dłoniach łuki ze strzałami na cięciwach.

Widok niezbyt licznej grupki obrońców wcale nie przestraszył konnych dezerterów. Podnosząc w górę zrabowane dobra, zaczęli bezkarnie szydzić z elfów.

- Wynoście się precz, pókiście cali, Długousi! - wrzasnął jeden z nich.

Vixa zmrużyła oczy. - Przypomnijcie im o dobrych manierach - poleciła spokojnie. Elfy uniosły łuki i wkrótce bandytów smagnął deszcz strzał. Natychmiast opustoszało z pół tuzina siodeł. Drwiny bandytów ucichły, po czym jeźdźcy jak jeden mąż zawrócili konie i schronili się W lesie.

- To było dość łatwe - zauważył Armantaro.

- Liczyłem na porządną walkę! - uskarżał się Harmanutis.

Vixa zmierzyła go uważnym spojrzeniem. - Możesz jej mieć więcej, niż się spodziewasz, dziesiętniku.

Poleciła załodze jednej szalupy wywieźć Ergothańczyków z łachy. Trzeba ich będzie rozdzielić na pozostałe łodzie, znajdujące się w zatoczce. Drugą łódź, z dwudziestką łuczników i legatem, skierowała ku północnemu brzegowi rzeki.

Było już niemal południe i z nieba lal się żar nie ustępujący chyba temperaturą tchnieniu kuźni Thorbardinu. W powietrzu unosiły się też kłęby dymu. Przebiwszy się przez spływające z prądem zgliszcza, szalupa Vixy dotarła do odleglejszego brzegu. Tłusta woda jakby przyklejała się do wioseł i zatrzymywała łódź.

- Dziwne - odezwała się księżniczka. - Powietrze jest ciężkie jak przed burzą, a przecież na niebie nie ma chmur.

Jeden z wojowników o imieniu Palathidel podniósł głowę znad wiosła: - Tym gorzej dla nas! - mruknął.

Vixa machinalnie kiwnęła głową. Gdzie, w imię Otchłani, podziewał się Quenavalen i jego orszak? Kapłani i magowie w służbie Mówcy Słońca niechybnie pracowali nad zaklęciami, umożliwiającymi przesłanie ambasadorowi wieści o nadciągającym ratunku.

Usłyszała chrzęst piasku rozgniatanego dziobem szalupy. Vixa i kilku wojowników przesadzili burty i wciągnęli łódź głębiej, po chwili zaś dołączyli do nich pozostali i szalupę osadzono na brzegu.

- Idziemy brzegiem - polecił Armantaro, gdy wojownicy gotowali łuki. - Trzymajcie się rzeki i baczcie na boki. Nie chcemy chyba wpakować się w zasadzkę.

Ustawiwszy się w rząd, elfy ruszyły wzdłuż rzeki. Ciągle spływały nią dalsze dowody szalejącej w górnym biegu pożogi wojennej, potrzaskane i osmalone tratwy niosące trupy swych budowniczych i pasażerów, spływające z nurtem skrzynie i paki, zgniecione łodzie. Potem z dali elfy usłyszały odgłosy trąbek. Wojownicy zatrzymali się natychmiast. Dźwięki tych instrumentów oznaczały - prawie na pewno - zbliżanie się czołowych oddziałów Vinasa Solamnusa.

Trzaski wśród leśnego poszycia wyrwały z ust Armantaro serię krótkich rozkazów. Wojownicy ustawili się na piasku w pusty wewnątrz czworobok. Legat i Vixa zajęli miejsce pośrodku - i zaraz potem spod drzew wypadli jacyś jeźdźcy.

- Gotuj się! - rozkazał Armantaro. Dwadzieścia drzewc uniosło się niczym jedno. - Spokojnie, chłopcy. Niech mi nikt nie wystrzeli bez rozkazu.

Jeźdźcy nadciągali z grzmotem kopyt. Owszem, byli to imperialni kawalerzyści, kiedy jednak wypadli spod drzew, Vixa i jej wojownicy spostrzegli natychmiast, że tylko nieliczni z nich dzierżyli oręż w dłoniach. Mieli też pokrwawione gęby, postrzępione kawaleryjskie opończe i jedynie paru miało na sobie kirysy.

Spod drzew tymczasem wyłaniali się kolejni konni. Gnający na przedzie oglądali się ze strachem za siebie - przed siebie również patrzyli z niepokojem, niepewni tego, co ich czeka teraz... a oddziały Solamnusa parły tuż za nimi. Z odległości trzydziestu kroków nie dostrzegli jeszcze oddziału elfów. Wkrótce na brzegu rzeki była już niemal setka kawalerzystów.

I dopiero wtedy zobaczyli leśnych wojów. Rozległ się wrzask: - Piechota! Solamnijska piechota! - po czym jeźdźcy zwarli szeregi i ławą runęli na nieliczny oddziałek elfów.

- Celować w pierwszych! - syknął Armantaro. - Gotowi? Puuuść!

Na pierwszych jeźdźców spadła ulewa strzał. Pierwszy szereg zmiotło na piach i o ciała ludzi i koni natychmiast zaczęły się potykać rumaki następnych napastników. Śmiercionośny deszcz strzał zwalał na ziemię kolejnych nacierających, tworząc z nich bezładnie się przewalającą, dziko wrzeszczącą i kwiczącą masę jeźdźców, pieszych, wreszcie trupów końskich i ludzkich. Przez chwilę wyglądało nawet na to, że elfy odeprą kawalerzystów i utrzymają pole. I wtedy skończyły im się strzały.

- Miecze w garść! - krzyknęła Vixa. Dwadzieścia łuków padło w piach. Pozostali Ergothańczycy wydostali się spomiędzy ciał poległych kompanów, zebrali się razem i ruszyli do szarży. Nie byli odpowiednio uzbrojeni - niektórzy w ogóle nie mieli oręża, jeśli oczywiście nie liczyć bojowych rumaków - liczbą nadal jednak znacznie przerastali oddział żołnierzy z Qualinostu. Szyk elfów pękł natychmiast i wojownicy ustawili się w pary i trójki. Błysnęły miecze.

Vixa stanęła grzbietem do Vanthanorisa, elfa o kagonestyjskim rodowodzie i pierwszego szermierza Qualinostu. Wykonawszy zwód, pchnął i uchylił się przed napierającymi jeźdźcami. Ergothańczycy dźgnęli konie ostrogami. Vanthanoris szybko oczyścił cztery siodła mistrzowskimi, oszczędnymi pchnięciami, ale koń piątego jeźdźca uderzył go piersią i napierany ostrogami, usiłował stratować. Vixa natychmiast stanęła nad powalonym towarzyszem, osłaniając go własną klingą.

Zaciekła walka skończyła się równie szybko, jak wybuchła. Kawalerzyści pognali w dół rzeki, zostawiwszy w piachu martwych lub ciężko rannych kompanów. Mały oddziałek Vixy poniósł dotkliwe straty - dziesięciu wojowników miało połamane ręce lub nogi i liczne krwawiące rany głowy. Vanthanoris podniósł się z piachu, sponiewierany, ale cały.

- Pani... jestem twoim dłużnikiem - rzekł, odsuwając z czoła pasmo srebrnych włosów i kłaniając się dwornie.

- Głupstwo... - odparła rada, że utarczka już się skończyła.

Zebrane na brzegu rzeki elfy odbyły pospieszną naradę. Większość wojowników opowiedziała się za dalszymi poszukiwaniami ambasadora, Vixa jednak oceniała ich szanse odnalezienia Quenavalena jako marne.

- Jeszcze jedna taka utarczka i moja matka straci córkę, na której mogła się do tej pory wyżywać - mruknęła kpiąco.

- Lady Vixa ma rację - zgodził się Armantaro. - Na razie najlepszym rozwiązaniem jest powrót na „Gwiazdę”.

Pomagając rannym, elfy nie bez trudu wróciły do szalupy. Widoczna z dali „Wieczorna Gwiazda” wyróżniała się wśród pozostałych łodzi niczym sokół wśród domowego ptactwa. Na głównym maszcie smukłego statku powiewała bandera Qualinostu - zielone drzewo na tle złotego słońca.

 

Podczas gdy jej towarzysze sadowili się w szalupie, patrząca na morze Vixa spostrzegła niezwykłe zjawisko. Do zbiorowiska łodzi i statków, zebranych w ujściu rzeki, szybko zbliżała się ściana białych jak śnieg chmur. Była tak gęsta, że wyglądała niemal na realną, twardą przeszkodę. Na polecenie Vixy elfy silniej naparły na wiosła.

- Co to może być? - zastanawiała się księżniczka. - Dym?

Armantaro osłonił oczy dłonią i spojrzał pod słońce. - Cokolwiek to jest, pani, nie wygląda mi na zjawisko naturalne. Spójrz... wiatr niesie tamte dymy znad Ergoth nad naszymi głowami ku morzu. Ale chmura zbliża się szybciej... i z przeciwnej strony!

Dotarłszy na odległość połowy mili od „Wieczornej Gwiazdy”, chmura jakby się zatrzymała. Kłębiła się i burzyła groźnie, nie zbliżyła się jednak ku statkowi. Zwłoka ta pozwoliła łodzi dotrzeć do burty okrętu. Vixa ostatnia wskoczyła na zbawczy pokład.

- Wybierać kotwicę! - zagrzmiał kapitan Esquelamar, gdy tylko stopa księżniczki spoczęła na deskach. - Do głównego masztu, chłopcy!

- Kapitanie... co waść robisz? - sprzeciwiła się Vixa. - Mamy tu czekać na ambasadora Quenavalena! Rozkazy wydał nam sam Mówca Słońca!

- Pani... w tej chmurze czyha jakaś przeciwna naturze magia, ja zaś nie zaryzykuję bezpieczeństwa statku i załogi dla elfa, który może już nie żyje! - odparł szczery Esquelamar.

Żeglarze przy kabestanie podnieśli już kotwicę z jej bagnistego łoża na dnie zatoki. Toń niosła dźwięki wciąganego łańcucha. Inne małe stateczki i łodzie nieopodal „Wieczornej Gwiazdy” też wybierały kotwice i podnosiły żagielki. Na niektórych uciekano się do wioseł, bo wiatr zupełnie przestał wiać.

- Nadciąga! - rozległ się okrzyk marynarza na oku. W istocie - chmura, groźna i wrząca bielą znów ruszyła na statek.

- Ster w prawo! Opuścić główny żagiel! Podnieść bezan i rozprza!

Z irytującą powolnością „Gwiazda” skręciła w prawo. Vixa i Armantaro patrzyli jak zaczarowani, gdy ściana bieli pochłonęła parę kutrów rybackich i biały kecz. Stateczki znikły bezgłośnie... jakby pochłonęła je Otchłań.

Rozpięto każdy cal płótna, w jaki żaglomistrze zaopatrzyli „Gwiazdę”, na nic to się jednak nie zdało. Żagle zwisły bezwładnie. Wiatr przepadł gdzieś bez śladu.

Tymczasem dziwna chmura szybko posuwała się ku „Gwieździe”. Napięcie i przeczucie nadciągającej burzy, jakiego Vixa doznała wcześniej, jeszcze się wzmogło. Ciarki przebiegły jej po grzbiecie, gdy usłyszała szept Armantaro: - Niech bogowie mają nas w swej opiece!

Kadłub statku zaskrzypiał głucho i mgła ogarnęła rufę „Gwiazdy”. Biała ściana pochłonęła okręt elfów.

Vixa wzdrygnęła się, gdy otoczyła ją biel. Poczuła taki chłód, że natychmiast zesztywniały jej palce. Jeszcze przed sekundą pławiła się w upalnych promieniach słońca, a teraz zimne tchnienie bieli skuło jej mrozem krople potu na czole. i zmroziło rozgrzaną, misternie plecioną kolczugę.

Wszyscy zwarli się w sobie, oczekując czegoś straszliwego, tymczasem jedynym na razie efektem było powszechne na całym pokładzie dzwonienie zębów. Żeglarze i żołnierze natychmiast zaczęli wymieniać uwagi - i okazało się, że nikomu właściwie nic szczególnego nie dolega poza, oczywiście, przejmującym chłodem.

- Kapitanie, czy wiesz, co się dzieje? - spytał Armantaro Esquelamara.

Żeglarz machnął kilkakrotnie dłonią, jakby pragnął zbadać gęstość chmury. - Wygląda mi to na mgłę, w jaką można wpaść za przylądkiem Kharolis - powiedział. - Ale ta porusza się pod wiatr i trzyma swój kształt, czego żadna zwykła mgła nie czyni. Rzekłbym, że mamy do czynienia z czarami.

- Takie też jest i moje zdanie - Vixa zgodziła się z doświadczonym żeglarzem. - Może utkali ją magowie Imperatora, by osłonić odwrót jego armii przed wojskami Solamnusa?

- Pioruńsko to niewygodne, jeśli miałbym coś o tym rzec - warknął Harmanutis. wyłaniając się z mgły niczym duch.

Dygoczący z zimna żołnierze i marynarze zaczęli otulać się opończami. Kapitan krzyknął do tkwiącego w bocianim gnieździe żeglarza, pytając, czy coś widzi.

- Nic a nic, kapitanie. Jakbym gapił się w mleko!

- No to złaź, zanim zamarzniesz na kość.

Kapitan, księżniczka i Armantaro podeszli do relingu. Esquelamar przykucnął przy luku odpływowym. - Niczego, psiakość, nie widać - mruknął gniewnie.

- Ale czuję, że płyniemy - zauważyła Vixa. Miała rację. Mimo iż żagle zwisały zupełnie luźno, kadłub trzeszczał i kołysał się lekko, zmuszając ich do przechyłów.

- Imperator Ergoth nie posiadł aż takiej mocy - stwierdził Armantaro.

„Wieczorna Gwiazda” unosiła się ku nieznanej przyszłości, a jej załoga nie mogła już pomóc ambasadorowi - jej członkowie nie wiedzieli nawet, czy sami zdołają się uratować.


Rozdział 2 - Kotłujące się żywioły

 

Żadną miarą nie można było określić upływu czasu. Żeglarze zgromadzili się w małe grupki i szeptem dzielili się swoimi obawami. Długo i głośno nawoływali na wesz strony, nie otrzymali jednak odpowiedzi z ani jednej łódki, których wcześniej pełno było na wodach zatoki. Wreszcie kapitan Esquelamar postanowił położyć kres narastającemu wśród załogi przestrachowi. Zebrał wszystkich na śródokręciu, przed głównym masztem. Vixa i jej kompania przysłuchiwali się temu z wyżki rufowej.

- Chłopcy, nie ma powodów do niepokoju - odezwał się kapitan spokojnie, jakby ucinając sobie pogawędkę. - Mgły widywaliśmy już wcześniej. I nie raz bywaliśmy w gorszych opałach. Hę, pamiętacie może to, co nam się przydarzyło u wybrzeży Sancrist? Myśleliście wtedy, że już po nas... co, może się mylę? A jednak uszliśmy cało... i oto jesteśmy tutaj. „Gwiazda” to dzielny statek, najlepszy w swojej klasie z całego Qualinostu... i jakoś się z tego wygrzebiemy.

- Ale to jakieś złe czary - uparł się jakiś pesymista.

- Tego wiedzieć nie możemy, Pellanisie, ale jak dotąd nic na to nie wskazuje - odparł rzeczowo kapitan. - Na razie nie spotkała nas żadna krzywda, prawda? W rzeczy samej, może być zupełnie inaczej. Tak na przykład, że to bogowie rozsnuli tę mgłę, by nas ochraniała.

- Wierzysz w to, pani? - spytał szeptem Armantaro.

Vixa wzruszyła ramionami. - Nigdy nie uczyłam się sztuki czarów - odpowiedziała. - Ale Esquelamar ma rację przynajmniej w jednym: ta mgła nie uczyniła niczego złego ani nam, ani statkowi. Choć godzi się rzec, że wolałabym wiedzieć, dokąd nas niesie, i że nie lubię, jak coś zmusza mnie do porzucenia misji, której się podjęłam.

Esquelamar zlecił załodze powrót do jej zwykłych zajęć. Żeglarze wrócili na swe posterunki nieco uspokojeni - choć niektórzy z nich muskali palcami swe talizmany. Kapitan wspiął się po trapie na wyżkę rufową.

- Dobra to była mowa, kapitanie. A ty sam, czy w nią uwierzyłeś? - spytała Vixa.

- Musiałem, pani. Te chłopaki szukały we mnie oparcia.

Załoga i pasażerowie „Gwiazdy” zajęli się tedy swoimi sprawami, choć każdy był niespokojny i czujny. Czas mijał, nic właściwie się nie działo - i do chłodu można w końcu się przyzwyczaić - wszyscy więc powoli zaczęli przywykać do nieprzeniknionej chmury, która otuliła ich zimną pierzyną. Kapitan nieustannie wynajdywał załodze zajęcia, których zresztą nigdy nie brakuje na pokładzie żadnego żaglowca: marynarze szorowali więc pokłady, naprawiali uszkodzone żagle i pucowali metalowe części takielunku. Vixa trzymała swoich ludzi na wyżce rufowej, gdzie nikomu nie przeszkadzali. Czas mijał.

Kiedy żołądki dały im znać, że pora na posiłek, elfy zajęły się jedzeniem. Potem Palathidel wyjął swoje dudy. Nie był przesadnie zdolnym grajkiem i znał jedynie melodię Gdy znów wrócimy do domu. Odegrał ten żałosny utwór ośmiokrotnie, kiedy jednak po raz dziewiąty przyłożył ustnik do warg, jego towarzysze zaczęli protestować. Wrzawę przeciw okrzyk z dziobu.

- Ahoj, kapitanie!

- Co jest, chłopcze? - spytał Esquelamar, wyłaniając się ze swojej kajuty z chusteczką zawiązaną pod brodą.

- Prosto przed nami, sir! Otwór! Dziura we mgle!

Z każdej gardzieli wyrwał się ryk radości. - Manneto, dwa rumby na sterburtę! - huknął kapitan.

Sternik spróbował ruszyć rumplem, ten jednak ani drgnął. Ująwszy ster w obie dłonie i naparłszy nań barkiem, krzepki Manneto niczego nie osiągnął. Natychmiast dołączył doń kapitan i wspólnie podjęli ten wysiłek, głośno stękając.

Rozlewająca się przed statkiem plama mroku była pożądaną odmianą w porównaniu z panującą dotąd lodowatą bielą. Bezkształtna, niczym drzwi wiodące w serce nocy, nieustannie się powiększała. Albo statek płynął w jej stronę, albo... ona ciągnęła na statek.

Przy sterze nadal mocowali się kapitan i Manneto. W końcu uznali daremność swoich wysiłków. Sternik zaklął szpetnie, i to w trzech językach. Nagle przypomniał sobie, że nie wszyscy członkowie załogi znają jego biegłość w tym względzie.

- Racz wybaczyć, pani - wybąkał zmieszany.

- Myślałam, że moja matka potrafi kląć, co się zowie, ale ty, mości sterniku, jesteś mistrzem nad mistrze!

Jakkolwiek było, płynęli prosto w stronę ziejącej czernią dziury. Mgła rozrzedziła się znacznie i przekształciła w opadające ku morzu kłęby. Ku statkowi napłynęła też fala cieplejszego powietrza, które szybko wydęło żagle i złagodziło uczucie przenikliwego chłodu. Na przekór wiatrowi, dmącemu od dziobu, „Gwiazda” nadal płynęła ku rozlewającej się przed nią szeroko plamie ciemności. Ta zaś nieustannie rosła.

- Gwiazdy! Widzę gwiazdy! - wrzasnął majtek na oku.

Resztki mgły odpadły od boków statku jak białe płatki kwiecia. Ciemna plama okazała się po prostu niebem - czystym i usianym gwiazdami. Gdy znikły ostatnie pasma mgły, żagle „Wieczornej Gwiazdy” wypełniły się wiatrem i rozległ się miły dla ucha każdego żeglarza równomierny skrzyp takielunku. Statek przechylił się na bok, a marynarze, bez rozkazu, ruszyli do lin. Manneto ujrzał, że rumpel kołysze się luźno, porwał go więc w dłonie i skierował dziób statku na wiatr. Statek zatoczył wdzięczny łuk.

- Znikła! - zawołał Armantaro, odwracając się do tyłu. Rzeczywiście, po lodowej chmurze nie było już śladu. Przepadła, jakby nigdy nie unosiła okrętu elfów.

Esquelamar zażądał, by przyniesiono mu jego sekstans. Księżniczka i Armantaro stanęli obok kapitana, ten zaś skierował przyrząd na gwiazdy. Po kilku minutach miał już ich pozycję.

- Mapy! Dawajcie mapy! - rozkazał. Jeden z majtków co tchu pognał do kapitańskiej kajuty i wrócił z naręczem pergaminów. Esquelamar przeglądał przez chwilę napisy na brzegach zwojów, oddając te, które nie były mu potrzebne, wreszcie rozwinął piąty z kolei drżącymi z niecierpliwości dłońmi. Mrużąc oczy w świetle latarni, ustalił pozycję statku obliczoną wedle świecących nad Krynnem gwiazd.

- Na Błękitnego Feniksa! - sapnął zdumiony.

- Gdzie nas zaniosło? - spytała Vixa. Gdy zajrzała mu przez ramię, poczuła, że mina, jaką zrobiła, nadała jej wygląd człowieka bezbrzeżnie zdumionego. Długi palec Esquelamara spoczywał w miejscu oddalonym przynajmniej o sto lig na wschód od Przylądka Kharolis, i mniej więcej o trzysta lig od ich pierwotnej pozycji przy ujściu Rzeki Zielonego Ciernia!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin