Redakcja i korekta II wydania: Grażyna Fali i Bartłomiej Twardowski
Przedmowa
PRZEDMOWA
© Copyright by PHILED Kraków 1994
ISBN-83-86238-01-1
PRINTED IN POLAND
wydanie drugie zmienione
Wydawnictwo Philed sp. z o.o.
Druk: Oficyna Wydawnicza „Dajwór"
Kraków 1994
W tych dniach wykończyłem dwie prace: artykuł o kontekstualiz-mie i sceptycyzmie dla prof. Stróżewskiego (Kwartalnik Filozoficzny), bardzo, może za bardzo techniczny, i Podręcznik Mądrości, nad którym pracowałem w ciągu ostatnich miesięcy. Te prace były punktem wyjściowym niniejszych wspomnień.
A mianowicie: rzecz dla Kwartalnika nie jest nowa, chodzi o dwa dawniejsze, ale gruntownie przepracowane odczyty. Otóż to przepracowanie kosztowało rnnie nieprawdopodobnie wiele czasu i wysiłku. Odkrywałem przy tym coraz nowe błędy. Myśląc o tych błędach zadałem sobie pytanie, czy jestem w stanie tworzyć rzeczy nowe. Każda próba twórczego filozofowania mogłaby być nadużyciem zaufania, jakim się u niektórych cieszę, i grafomanią. Mój kolega, o. Czesław Spicq, podobno jeden z najznakomitszych katolickich biblistów współczesnych, przestał pisać dwa lata temu, gdy osiągnął mniej więcej mój wiek. Obecnie tylko czyta. Zadałem sobie pytanie, czy nie powinienem go naśladować. Ale na tak heroiczną decyzję nie mogłem się zdobyć. Pisanie było od sześćdziesięciu lat (z przerwą wojenną) moim życiem. Zapełniłem wiele tomów moją pisaniną. Zaprzestanie pisania byłoby rodzajem antycypowanej śmierci. Ja wiem wprawdzie, że ona jest niedaleko - ale nie chciałbym jej nadejścia przyśpieszać. Zdecydowałem się więc na kompromis: będę pisał, ale nie twórczo - napiszę wspomnienia. Żyłem mimo wszystko niemal 90 lat i miałem życie bogate. Może moje wspomnienia zainteresują tego czy owego.
Mnie samemu przydadzą się w trojaki sposób. Najpierw pozwolą mi spełnić przykazanie nr 3.21. w moim Podręczniku mądrości: „Miej zawsze przed sobą cel do osiągnięcia", pozwolą bronić się przed bezsensem, który staremu człowiekowi grozi. Następnie pozwolą mi może lepiej zrozumieć samego siebie. Wreszcie umożliwią mi także powiedzenie rzeczy, których uprzednio powiedzieć nie śmiałem. Pozwolą mi mówić o wydarzeniach, ludziach i o mnie samym naprawdę bez żadnych osłonek...
Parę uwag o tekście. Zacząłem pisać te wspomnienia za późno, bo pamięć mnie teraz srodze zawodzi. Aby dać tylko jeden przykład zapomnień, jakich doznaję, nie mogłem przez długi czas przypomnieć sobie nazwiska Andre Anstetta, z którym się przyjaźniłem i z którym odbyłem mój pamiętny lot do Senegalu. Co gorsza, obawiam się, że wyobraźnia tu i ówdzie ubarwi te wspomnienia, które pozostały. Aby temu choć częściowo zaradzić, wbudowałem notatki albo nawet literacko opracowane dawniej ogłoszone wspomnienia. Należą tu odcinki o o. Jacku Woronieckim, Niepokalanowie, logikach polskich, Monte Cassino, o podróży po Stanach i wspomnienia lotnicze. Rozdział 12 o filozofii nosi szczególny poniekąd techniczny charakter i jest pisany z myślą o filozofach. Powoduje to nierówność stylu, za którą Czytelnika najmocniej przepraszam.
J. Bocheński
I
II
III
IV
VI
VII
Spis rozdziałów
Rodzina i dzieciństwo
Pochodzenie, Ojciec, Matka, Rodzeństwo, Dom,
Parafia, 1914
Młodość 1918-1926
Lwów, 1920, Rakowice, Komarów, Pościg
Zakon 1927-1931
Ojciec Woroniecki, Seminarium, Powalanie,
Nowicjat, Fryburg
Rzym 1931-1940
Angelicum, Teologia, Logika, Romana,
Praga
Polska 1934-1939
Niepokalanów, Logicy, Kolo Krakowskie, Habilitacja, Nacjonalizm, Kapituła, Slużew
Wojna 1939-1944 Warszawa, 1939, Do Rzymu, Komitet, Do Anglii, Szkocja, Londyn, Na front Cassino 1944-1945 Bitwa, Po bitwie, Adriatica, Prasa, Do Szwajcarii VTII Fryburg 1944-1972
Uniwersytet, Wykłady, Albertinum, Rektorat, Polonia Ameryka 1955-1977 Notre Damę, UCLA, Lawrence, Pittsburgh, Inne uczelnie
IX
36
54
84
103
135
168
192
220
X Komunizm 1955-1975
Historia, Karlsruhe, Ost-Kolleg, Podręcznik, Pretoria, Instytut, Ambasada
XI Podróże 1927-1990
Interkontynentalne, Samochody, Stany Dziennik
XII Loty 1969-1983
Samolot, Fascynacja, Do Kairu,
W aeroklubie, Podróże, Do Monachium,
Trudny lot
XIII Filozofia 1925-1991
Periodyzacja, Rozwój, Tomizm,
Historia logiki, Analiza,
Dla studentów Załączniki Spis alfabetyczny
244
265
288
308
329
354
RODZINA I DZIECIŃSTWO
przed 1918
Pochodzenie
Mój brat Aleksander pisze w swoich sumiennie udokumentowanych Materiałach do historii rodziny Bocheńskich (Fryburg 1981): „Boniecki wywodzi Bocheńskich z Prus, podobnie Żernicki. Niesie-cki wymienia Jana Lansdorf Bocheńskiego, elektora Władysława IV 1632". Biliński cytuje „trzy pokolenia Bocheńskich na Bocheńcu w Ziemi Dobrzyńskiej" (str. 4) „Bocheńscy wylegitymowali się ze szlachectwa w Kamieńcu Podolskim z przydomkiem Lansdorf 1802 r." (str. 5). Wydaje się więc pewnym, że moja rodzina nosiła pierwotnie nazwisko „Lansdorf-Bocheński" czy „Lansdorf z Bocheńca" i że mieszkała w XVII wieku w Ziemi Dobrzyńskiej. Tradycja rodzinna idzie dalej. Bocheńscy mieli się pierwotnie nazywać Lansdorf i pochodzić z Prus Książęcych. Na skutek udziału w Związku Jasz-czurczym (Eidechsenbund) sprzysiężeniu przeciw Zakonowi Krzyża-
10
11
ckiemu, mój przodek miał wyemigrować po Wojnie Trzynastoletniej do Polski, gdzie król miał mu nadać dobra Bocheniec we wspomnianej Ziemi Dobrzyńskiej. Jeśli tak jest - a nie mam powodu, by w to wątpić - wyciągam wniosek, że jestem z pochodzenia Niemcem, w czym nie widzę nic ani dziwnego, ani złego. Bardzo wielu Polaków jest pochodzenia niemieckiego, a wielu Niemców polskiego. Podczas oblężenia Warszawy w roku 1939 obroną miasta dowodził niejaki generał Rommel, a oblegającymi Niemcami niejaki marszałek Brauschitz, vulgo Brochwicz. Opowiadanie o jakiejś rasowej różnicy między Polakami a Niemcami jest wierutnym głupstwem. Niemcy są po prostu gatunkiem Polaków, tylko jeszcze gorszym od nich i odwrotnie. Niemcy wydają co prawda od czasu do czasu bandycki podgatunek w rodzaju ówczesnych Krzyżaków i naszych hitlerowców. Z tym wiąże się drugi wniosek. Mój jaszczurczy przodek walczył z tym podgatunkiem Niemców. Obaj moi bracia i ja też. Pod tym względem pozostaliśmy wierni tradycji.
Co prawda moi przodkowie bili się w ciągu ostatnich wieków głównie z Moskalami. Tadeusz (1791-1849) odbył kampanie 1809, 1812 i 1813 r. Był pierwszym porucznikiem. Odznaczył się pod Be-rezyną. Jego syn Izydor-Franciszek (1823-1897) był naczelnikiem powiatu opoczyńskiego z ramienia Rządu Narodowego w 1863 r. i został zesłany do Presyny (1864-1868). Mój ojciec Adolf wziął udział jako tłumacz przy misji wojskowej francuskiej (przy sztabie dywizji) w kampanii bolszewickiej w 1920 roku.
Jaki był status społeczny tej rodziny? Opierając się na wspomnianych Materiałach można ją zaliczyć w XVII i XVIII wieku do jedno- albo parowioskwej szlachty. Przypominam, że szlachta polska rozpadała się na cztery dość ostro wzajemnie odgrodzone klasy: arystokrację, karmazynów, szlachtę jedno- względnie parowioskową i szlachtę zagrodową. Oceniam, że Bocheńscy należeli wówczas do trzeciej kategorii. Piastowali od czasu do czasu pewne urzędy powiatowe - np. Mikołaj był pisarzem ziemskim gostyńskim w 1604 roku, Antoni skarbnikiem trockim w tym samym wieku, Franciszek skarbnikiem sanockim w XVIII w. itd.
Jeśli się nie mylę, w XIX wieku obserwujemy społeczne wznoszenie się tej rodziny. Wspomniany Tadeusz (1791-1849) był żonaty z Marianną Lubowidzką ze znacznej rodziny, siostrą Józefa, marszałka sejmu z 1830 roku i prezesa Banku Polskiego. Jego syn Izydor-Franciszek (1823-1897) pojął za żonę Antoninę z Bożeniec Jeło-wickich, z rodu należącego do karmazynów, tak samo jego syn, a mój ojciec Adolf (1870-1936), żonaty z Marią Dunin-Borkowską, pochodzącą z jednej z najstarszych rodzin karmazyńskich w Polsce. Równolegle z tym szedł wzrost majątku. Rozpoczęty przez kupno i rozbudowę Rudy Mazowieckiej przez Tadeusza osiągnął swój szczyt przed pierwszą wojną światową przez kupno Czerwiszcz (1400 ha), dokonane przez mojego ojca Adolfa.
Ale ta wojna zrujnowała moich rodziców i dalsze dzieje rodziny są historią stopniowego upadku finansowego aż niemal do bankructwa. W roku 1931 rodzina mogła tylko z największym wysiłkiem zapewnić mojej umierającej matce najkonieczniejszą opiekę i lekarstwa. Wspomnę jeszcze, że w chwili wybuchu wojny długi mojej rodziny wynosiły około l 000 000 dolarów amerykańskich, co odpowiada mniej więcej wartości kilkunastu milionów dolarów obecnych.
Moja genealogia po mieczu jest znana dzięki Materiałom począwszy od XVII wieku, poza tym mam pełne guartier do czwartego pokolenia (16) i niemal pełne do piątego (32). Wynika z niego interesujące stwierdzenie. Ojciec mojego ojca był z pochodzenia Niemcem, ojciec matki Mazurem z twardej rasy panów krakowskich, tych, którzy Polskę z małego państewka przekształcili w mocarstwo, ale matka mojego ojca była Jełowicka z domu, a matka mojej matki Dzieduszycka - obie pochodziły więc z rodzin ruskich, którym przypisuje się inteligencję i miękkość charakteru. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj bodaj dziedzictwo Dzieduszyckich, rodziny, która wydała długi szereg ludzi na granicy geniuszu, ale zarazem niemal nieobliczalnych, z Wojciechem Dzieduszyckim, mężem stanu, filozofem i znanym dowcipkarzem na czele. Tak więc byłbym wynikiem skrzyżowania dwóch linii: twardej, pracowitej zachodniej i miękkiej, ale za to inteligentnej, wschodniej.
12
13
Ojciec
Mój ojciec Adolf wywarł na mnie, o ile mogę zdać sobie z tego sprawę, znacznie większy wpływ niż moja matka. Urodzony w 1870 r. w Warszawie, studiował ekonomię polityczną w Getyndze, gdzie uzyskał w roku 1894 doktorat na podstawie pracy Beitrag żur Ge-schichte der gutsherrlich-bauerlichen Yerhaltnisses in Polen.
Ta rozprawa doktorska odegrała pewną rolę w moim życiu, więc zacznę od opowiedzenia, w jaki sposób straciłem przez nią rok studiów. Miałem w Poznaniu profesora, który przy egzaminie wymagał między innymi dość znacznej literatury - trzeba było znać jego podręczniki, gruby tom pt. Bank Polski i tym podobne. Wydawało mi się, że zrobi na nim dobre wrażenie, jeśli dodam do standardowej listy jeszcze tytuł książki mojego ojca, której nie czytałem, byłem zresztą pewny, że nikt jej nie czytał. Ku mojemu zdumieniu profesor widocznie ją czytał, bo oświadczył, że to jest znakomita praca i że muszę koniecznie przełożyć ją na język polski. Po czym, widocznie przychylnie do mnie nastrojony, zapytał, jaka jest główna teza mojego ojca. Kiedy okazało się, że jej nie znam, powiedział: „Młody człowieku, kłamstwem nie dochodzi się do niczego w nauce", i spalił mnie bez litości. Straciłem wtedy rok, ale dostałem nauczkę, której nie zapomniałem.
Może warto powiedzieć, czym ta teza ojcowska była. Dotyczyła dóbr Kock. Mój ojciec wykazał na podstawie zachowanych ksiąg rachunkowych i archiwów tych dóbr, że cały dochód właścicieli pochodził z pańszczyzny, a więc z darmowej pracy chłopów. Dziś rozumiem doskonale, dlaczego mój profesor uważał tę pracę za ważną. Zawierała w rzeczy samej dużo lepszy dowód wyzysku niż ten, który Marks usiłował dać za pomocą subtelnych spekulacji.
Bo też mój ojciec był między innymi naukowcem, że tak powiem z natury, badaczem, zaciekłym w szukaniu prawdy. Zaraz po doktoracie Uniwersytet Jagielloński miał mu ofiarow"ać katedrę. Ja wprawdzie za jego życia nie przeczytałem wspomnianej rozprawy, ale sądzę, że jeśli zapaliłem się do nauki, to między innymi pod jego
wpływem. Myśląc o nim dzisiaj widzę, że moja odraza do marksizmu i tym podobnych pochodzi w znacznej mierze od niego. Przecież według tych doktryn mój ojciec, typowy przedstawiciel Oświecenia, a więc według Marksa burżuazji, powinien był być niezdolny do uświadomienia sobie faktów niewygodnych dla jego klasy.
Ale mój ojciec był nie tylko naukowcem. Był postacią wszechstronną. Był na przykład czołowym polskim jeźdźcem sportowym, wciągu trzech lat 1896-1899 corocznym zwycięzcą w gonitwach pła-wieńskich, zdobywcą szeregu nagród. W rodzinie opowiadano, a nie mam powodów, by wątpić w prawdziwość tego podania, że jeden z jego gości dostał udaru serca, kiedy mój ojciec wjechał konno do jego pokoju na pierwszym piętrze.
Był także przedsiębiorcą z rasy tych, którzy tworzą nowe rzeczy. W ciągu swojego życia zbudował tyle budynków, że mógłby stworzyć małe miasteczko. Stworzył kilka zakładów przemysłowych, między innymi browar, wielkie tartaki i duże zakłady hodowli ryb (16 stawów). Był jednym z pierwszych właścicieli samochodu w okolicy. Był jedynym w naszej okolicy właścicielem pługu parowego - dwie ogromne lokomotywy drogowe ciągnęły tam i nazad wielki pług. (Dostawca tej maszyny tytułował ojca „Herr Dampflug-besitzer", co mnie jako chłopca śmieszyło). Gdziekolwiek podjął pracę, był ruch i życie, powstawały rzeczy nowe, rzadko widziane. Kiedy po pierwszej wojnie światowej przyjechał do domu z sąsiadem, zresztą Niemcem p. Schmidtem, znaleźli ruinę dorobku całego ich życia. Reakcja była taka, że Schmidt wrócił do Lwowa i majątek sprzedał, a mój ojciec pojechał tym samym fiakrem, który go przywiózł, po materiały do naprawy zerwanego dachu i zaczął budować od nowa.
Mój pogląd na rolę przedsiębiorcy (w przeciwieństwie do kapitalisty) jest co prawda oparty na rozważaniach teoretycznych, ale postać mojego ojca odegrała na pewno rolę w jego powstaniu. Zastąpienie takiego twórczego człowieka przez urzędnika wydawało mi się zawsze absurdem. Dzieje najnowsze wykazały, że miałem rację.
14
15
Motorem życia gospodarczego nie jest ani robotnik, ani kapitalista, a tym mniej urzędnik, ale przedsiębiorca.
Była w moim ojcu też strona rolnicza, powiedziałbym nawet chłopska. Śp. prof. Bujak dedykował jedną ze swoich książek „ojcu, który pół morgi odziedziczywszy, sto morgów dzieciom zostawił". To jest prawie portret mojego własnego ojca, jego prawdziwej i muszę się przyznać dla mnie niezrozumiałej pasji do powiększenia posiadłości. Nie był pod tym względem bez powodzenia - odziedziczywszy maleńki Czuszów, doszedł przez ożenek i kupno majątku Czerwiszcze na Polesiu do posiadania prawdziwego latyfundium. Inną cechą wiejską było przywiązanie do lasu. Podejrzewam, że leśnictwo było dla niego mimo wszystko najmilszą czynnością. Powiedział mi kiedyś, że nie ma nic szlachetniejszego niż praca dla lasu, bo jesteśmy pewni, że sami z niej nie skorzystamy, że to jest praca dla następnych pokoleń. Dodam, że dzień przed śmiercią spędził w siodle, objeżdżając swoje ukochane lasy.
Jeśli chodzi o światopogląd, mój ojciec był typowym inteligentem XIX wieku, wyznawcą Oświecenia, wierzył w postęp ludzkości przez światło nauki. To jednak bez śladu fanatyzmu, tak zresztą jak jego głęboki, ale pełny umiaru patriotyzm.
Wreszcie, last but not least, był człowiekiem światowym, noszącym się z wielką naturalną elegancją, bon viveur, smakoszem i kobiecia-rzem. Pod jego wpływem, mimo wszystkich wysiłków mojej matki, rychło straciłem wiarę (i moralność) chrześcijańską. Dodam jeszcze, że był człowiekiem głęboko dobrym, pełnym względów dla wszystkich. Jego postać stale mnie fascynowała i... dotąd fascynuje.
Matka
Moja matka była człowiekiem radykalnie odmiennego pokroju. W młodości musiała być nie lada pięknością, skoro mój ojciec ją wybrał, a mógł wybierać, bo wszędzie, gdzie się pojawiał, serca kobiece zaczynały bić szybciej. Myślę, że biorąc ją za żonę nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, że idzie w dożywotni jasyr. Bo charak-
ter mojej matki określa się najlepiej mówiąc, że to była władcza natura, kobieta obdarzona niezłomną wolą, żelaznym charakterem. Górowała nad swoim otoczeniem, rządziła bezapelacyjnie moim ojcem, nami dziećmi i dworem. Zarazem to była postać feudalna, jakby żywcem przeniesiona w nasze czasy ze średniowiecza. To średniowiecze zostało tak sfałszowane i oplute przez burżuazję, że współczesny człowiek nie ma dla niego najmniejszego zrozumienia. Ja mam, a jeśli mam, to dzięki żywej w mojej pamięci postaci mojej matki.
W tej pamięci trwa kilka wspomnień. Jedno z nich dotyczy modlitw. Mieliśmy w domu na parterze okrągłej wieży kaplicę, w której odprawiano modlitwy wieczorne. Zwoływał nas na nie dzwon i biada temu, kto by jego głosu nie posłuchał. Otóż, na tych modlitwach nie przewodniczył ani mój ojciec, który zresztą robił co mógł, aby nie być obecnym, ani nasz kapelan domowy, ale zawsze i wyłącznie moja matka, chyba że biskup był gościem w domu. Pierwsze miejsce zajmowała także przy stole i każdy powinien był wiedzieć, że to ona przyjmuje. To dotyczyło nie tylko nas dzieci, ale i mojego ojca, którego moja matka potrafiła surowo skarcić, gdy przyszedł w święto nie dość świątecznie ubrany. Pamiętam też iście feudalne sądy, w których podsądny bywał skazany na degradację z drugiego stołu na trzeci, albo z sumy niedzielnej na mszę poranną, a jeśli chodzi o nas dzieci, nieraz na dotkliwą chłostę.
Ale surowa była przede wszystkim dla siebie. Zachowuję w żywej pamięci codzienne pojenie koni, które odbywało się o pół do piątej rano, a przewodniczyła w nim nieodmiennie, latem i zimą, moja matka. Nie przypominam sobie wypadku, w którym by była spóźniona - to od niej nauczyłem się zapewne trochę punktualności jaką mi przyjaciele przypisują.
Była gorliwą i surowo umartwioną tercjarką karmelitanek bosych. Głęboko wierząca, żyła wyłącznie dla Służby Bożej. Wyobrażam sobie, że postawa mojego bon viveur'a ojca musiała być jej największą tragedią, a moje wstąpienie do zakonu przeżyła jako wielkie szczęście. Jak przystało na kobietę feudalną, nie miała wyższego wy-
16
17
kształcenia, ale była dobrze oczytana. Władała nieźle piórem - wydała dwa przekłady z francuskiego: życiorysy św. Jana od Krzyża i św. Teresy z Awilli.
Rodzeństwo
Było nas dzieci czworo, w porządku chronologicznym: ja, Aleksander (Olo), Olga i Adolf (Adzio) - ten ostatni o siedem lat ode mnie młodszy. Przy tym moja siostra i ja wdaliśmy się fizycznie w matkę, a obaj bracia Aleksander i Adolf byli raczej podobni do ojca. Jednak różniliśmy się między sobą znacznie - myślę, że każde z nas było dość swoistym typem. O sobie trudno mi oczywiście pisać, ale oto parę wspomnień o rodzeństwie.
Aleksander jest jednym z najbardziej oryginalnych pisarzy politycznych swojego pokolenia. Aby tylko jedno wymienić, jest bodaj jedynym Polakiem, który równocześnie przyznawał się na serio do wiary katolickiej i do równie szczerej przyjaźni względem Moskwy bolszewickiej, tak dalece, że nawet najintligentniejsi komuniści nie wiedzieli, co z nim począć. Ale to nie wszystko. Jest także autorem Dziejów głupoty w Polsce, książki z tradycyjnego punktu widzenia skandalicznej, bo skrajnie antyromantycznej. W Polsce wolno zwykle być czymkolwiek się chce, ale nie wolno nie być romantykiem, nie mierzyć sił na zamiary. Był też nie tylko wybitnym przemysłowcem, przez jakiś czas dyrektorem browaru oświęcimskiego, ale i czołowym historykiem przemysłu polskiego, posłem na sejm PRL itp.
Stał oczywiście pod pewnym wpływem naszego ojca, konserwatysty, ale ten nigdy nie poszedł tak daleko jak on i w gruncie rzeczy nie potępiał całkiem polskiego romantyzmu. Inna filiacja to tzw. Stań-czycy, konserwatyści krakowscy i polski pozytywizm, doktryna pozytywnej pracy gospodarczej zamiast powstańczych zrywów.
Jakkolwiek by było, mój brat Aleksander jest postacią niezwykłą, niemal unikatem między polskimi pisarzami politycznymi jego okresu. Ludzi, którzy nie idąc tak daleko jak on, sympatyzowali z jego
myślą było co prawda kilku, między innymi mój drugi brat Adolf, bracia Ksawery i Mieczysław Pruszyńscy i paru innych współpracujących nieraz z Buntem Młodych Jerzego Giedroycia.
Drugi mój brat, Adzio, jest postacią niemal legendarną jako żołnierz - i nic dziwnego. Wziął udział we wszystkich kampaniach dostępnych Polakowi: w polskiej, norweskiej, francuskiej afrykańskiej i włoskiej. Przeprowadził szereg naprawdę niezwykłych akcji bojowych zdobywając Virtuti Militari i dwa razy Krzyż Walecznych. Ale kto w nim widzi tylko żołnierza, niewiele w nim zrozumiał. Ja go znałem z bliska. Miałem z nim jeszcze długą, zasadniczą rozmowę na parę dni, zanim poległ pod Ankoną. Oto co mogę o nim powiedzieć. Był przede wszystkim wielkiej klasy intelektualistą francuskiego typu, nieprawdopodobnie wprost oczytanym, o niezwykle szerokich zainteresowaniach kulturalnych. Kiedy poległ, jego towarzysze broni oddali mi biblioteczkę znalezioną w jego jeepie - był porucznikiem, dowódcą plutonu lekkich pojazdów pancernych. Ta biblioteczka stanowiła prawdziwy pomnik dla niego. Był w niej Dante, Szekspir i Goethe, była wielotomowa historia Rzymu Grego-roviusa, słownik greki klasycznej - razem z podręcznikami nawigacji astralnej i służby wewnętrznej. Niestety siostry robiące porządek w mojej celi, dobre gospodynie, uznały, że trzeba ten zespół książek uporządkować według formatów, i rozproszyły biblioteczkę w moim parotysięcznym księgozbiorze. Niech Pan Bóg nas broni od sumiennych gospodyń!
Śmierć Adzia na polu bitwy wstrząsnęła mną głęboko, nie tylko dlatego, że to był mój brat, ale może przede wszystkim dlatego, że odsłaniała w przerażający sposób koszt i pozorny bezsens wojny. Przeżyłem wtedy to samo, co niemiecki myśliciel Rickert opisał tak wymownie po śmierci jego ucznia Laska, świetnego młodego filozofa, zabitego przez kule rosyjskiego sołdata.
Co jednak z Adzia zna się najmniej, to jego zasadniczą postawę duchową, motywację jego wyczynów. Ja ją dobrze poznałem w czasie włoskiej kampanii. To była, bez żadnej przesady i żadnych zastrzeżeń, postawa średniowiecznego rycerza. Adzio był, jak Olo, ka-
2 — Bocheński: Wspomnienia
18
19
walerem maltańskim, a więc członkiem organizacji uchodzącej na ogól za rodzaj wytwornego klubu i nic więcej. Otóż Adzio był może jedynym, a w każdym razie rzadkim maltańczykiem, który brał ideał Zakonu straszliwie i krwawo na serio. Kiedy go pytano, jakie są warunki przyjęcia, zwykł był odpowiadać: „trzy lata wojny z Saracena-mi". Jestem przekonany, że to nie był dowcip, że jego wielkie czyny bojowe zawdzięczamy temu właśnie, jego poczuciu, że jest do nich zobowiązany przez ideał Zakonu.
Byłem niedawno na wyspie Rodos, gdzie 600 kawalerów maltańskich broniło się miesiącami przeciw stutysięcznej armii tureckiej. Wzięci zostali ostatecznie głodem i zdradą. Patrząc na mury ich twierdzy uświadomiłem sobie, że ów romantyzm wyklinany przez Ola, a dziś przez tylu innych, jest nie tylko składnikiem polskiej ideologii, że należy do skarbca naszej wspólnej kultury europejskiej. Kawalerowie z Rodos apelowali, tak samo jak nieraz Polacy do Zachodu, a Zachód podobnie jak nam posyłał piękne słowa. Mimo to walczyli do końca, bo nie walczyć byłoby czymś, czego się nie robi ,.ęa ne ęefaitpas", jak Adzio zwykł był mówić, czymś niezgodnym z honorem.
Był naprawdę rycerzem bez trwogi i zmazy. Jego podkomendni i koledzy opowiadali mi po jego śmierci nie tylko o działaniach bojowych, ale także, a może przede wszystkim, o nadzwyczajnej wielkoduszności w codziennym życiu wojennym. Brał na siebie stale za swoich żołnierzy najtrudniejsze, najprzykrzejsze, najbardziej niebezpieczne i męczące zadania.
Jeśli chodzi o jego religijność, muszę przyznać, że jej nie rozumiem. Jedno jest pewne, że nie była podobna do niczego, co spotykamy zwykle w tej dziedzinie. Oto dwa fakty świadczące o tym. Między wojnami był ranny w pojedynku i odmówił stanowczo, by jego ranę opatrzono w kaplicy. Lekarz Żyd, który miał tego dokonać, nie mógł się nadziwić. Powiedział mi: „przecież wasza religia zabrania pojedynków, nie?" Adzia religia widocznie ich nie zabraniała, nie pozwalała jednak na opatrunek w kaplicy. Kiedyś na froncie włoskim doszło do dość ostrej dyskusji między nami. Próbowa-
łem mu wyłożyć moje pojmowanie chrześcijaństwa, zgodnie z którym Pan Bóg stworzył nieprzyjaciela, abyśmy go bili po głowie - takim jest w rzeczy samej moje przekonanie. Adzio, oburzony, oskarżył mnie o zupełne niezrozumienie chrześcijaństwa, bo ono jest, pamiętam jego słowa, „uniwersalną amnestią". I proszę pamiętać, że to nie mówił tchórz uchylający się w imię religii od służby wojskowej, ale jeden z najświetniejszych żołnierzy polskich drugiej wojny światowej. Religię reprezentowała w mojej rodzinie moja siostra Olga. Po matce odziedziczyła niebywały charakter, ale najbardziej zdumiewające u niej było to, że potrafiła przetworzyć go do gruntu. Była jedną z najgłębiej wierzących i zarazem najpogodniejszych osób, jakie w życiu spotkałem. Cynik, którym poniekąd jestem, ma szacunek do niewielu ludzi, ale moja siostra jest na pewno jednym z nich. Niestety poznałem ją naprawdę za późno, aby mogła wywrzeć na mnie większy wpływ.
Dom
Urodziłem się w Czuszowie, w powiecie miechowskim, w ziemi kieleckiej, a więc w dawnym zaborze rosyjskim, niedaleko od Krakowa. Gdy miałem cztery lata, moi rodzice przenieśli się do Ponikwy w powiecie brodzkim, w ówczesnej Galicji Wschodniej. Nie mam więc prawie żadnych wspomnień z Czuszowa. Wiem tylko z opowiadań, że w okresie Królestwa Kongresowego zbudowano szosę prowadzącą z sąsiedniego miasteczka Proszowic do Krakowa i że tę szosę znieśli ze względów strategicznych Moskale. Wynik ich gospodarki był taki, że zgodnie z tym, co słyszałem, koń utopił się za mojego życia w błocie na rynku proszowickim. Moją głęboką antypatię do Moskwy wyssałem więc, że tak powiem, z mlekiem matki.
Mam za to sporo wspomnień z Ponikwy. Najpierw słowo o położeniu geograficznym. Ze Lwowa szła na wschód szosa i linia kolejowa do Krasnego-Buska. Tam rozgałęziała się: jedna gałąź prowadziła na południowy wschód do Złoczowa, druga na wschód do Brodów. Z Brodów do Złoczowa było, o ile dobrze pamiętam, 36 kilo-
20
21
metrów szosą. Na jedenastym kilometrze jednokilometrowe odgałęzienie w lewo prowadziło do nas, do stawu. Ten staw leżał na czarnym szlaku, na drodze ciągle powtarzających się najazdów tatarskich. Za stawem szedł łańcuch Woroniaków, który szedł dalej łukiem na zachód i kończył się na drodze między Ponikwą a Złoczo-wem wzgórzem podhoreckim. Na tym wzgórzu stał zamek Sobie-skich, panujący nad okolicą, prawdziwy rygiel zamykający dostęp do kraju. Podobno i ten zamek zburzyli barbarzyńcy. Dolina była błotnista. Sama nazwa „Brody" o tym świadczy. Bagna były także u górnego końca stawu ponikiewskiego. Zbaraż był niedaleko. Jako chłopiec wyobrażałem sobie często, że gdzieś w tych okolicach musiał zginąć pan Pod-bipięta, że Skrzetuski przedzierał się pewnie przez górną bagnistą
część stawu.
Trudno wymagać zaiste, aby dziecko wychowane w takiej okolicy, w cieniu tylu dramatów, entuzjazmowało się „kulturą" islamu, eunuch-komizmem i „filozofiami" kapitulacji przed złem. Myślę także, że filosemityzm, sympatia do Izraela moja i mojej całej rodziny pochodzi ze świadomości, że Izrael walczy z tym samym pohań-cem, co nasi przodkowie w tej okolicy.
Wracając do drogi prowadzącej do naszego domu, szosa z Brodów kończyła się na tamie przy stawie, nad którym leżały dwie wsi: na prawo Wołochy z kościołem łacińskim, na lewo Ponikwą z cerkwią unicką. Idąc dalej za stawem natrafiało się na zaścianek szlachecki, Hucisko Brodzkie, którego mieszkańcy mieli być wymordowani podczas drugiej wojny światowej, i dalej na Podkamień.
O tym Podkamieniu wypada mi parę słów powiedzieć. Nazwa pochodzi od ogromnego kamienia przyniesionego pewnie przez lodowce aż na szczyt pagórka. Obok niego stał wielki klasztor oo. dominikanów, w którym miało być aż czterysta cel (w czasie rozbiorów zakon liczył w Rzeczypospolitej ponad 2000 członków). Z okien tej potężnej budowli widać było prawosławny klasztor w Poczajowie. Odwiedzając Podkamień czułem zawsze, że jestem na granicy Europy, Poczajów to był już inny, obcy świat. Jak dalece obcy, niech świadczy następujące zdarzenie. Pewnego wieczoru, gdy ojcowie odpra-
wiali nieszpory, wszedł do podkamienickiego kościoła pijany prawosławny zakonnik, czernieć, i zaczął ryczeć przeraźliwie głusząc śpiew ojców i zebranego ludu. Myślę, że kogoś, kto przeżył coś w tym rodzaju, nikt nie nabierze na historyjki o Europie aż do Uralu. Europa, nasza Europa, kończyła się w Podkamieniu.
Trzeba mi jednak powrócić do opowiadania o drodze. Skręcając w prawo mijało się zaraz młyn („pierwszy młyn", bo było ich trzy). Kilkadziesiąt kroków dalej stał na wzniesieniu za żelazną z dwu stron otwartą barierą dom moich rodziców. Dokładniej mówiąc to były trzy domy: na prawo patrząc od stawu budynek główny, na lewo w głębi tak zwany pawilon jednopiętrowy - dokładna kopia ostatniego członu budynku głównego, a bliżej parterowy budynek kuchenny.
Budynek główny, w którym żyliśmy, zaczynał się od strony stawu potężną okrągłą czteropiętrową wieżą, przed którą była jednopiętrowa przybudówka zawierająca trzy pokoje. Dalej budynek był parterowy i zawierał tylko sześć wielkich pokojów: ze strony wejścia zaczynając od stawu przedpokój, kancelarię mojego ojca i jeszcze jeden wielki pokój, którego nazwy nie pomnę, z drugiej strony sala jadalna, salon i bilard. Ostatni człon tego budynku był jednopiętrowy i zawierał na parterze tak zwany zimny salon - niepodobna go było w zimie dostatecznie ogrzać - a po stronie wejścia pokój dziecinny, sypialnię rodziców i dużą łazienkę.
Wszystkie ubikacje na parterze tego budynku były absurdalnie wysokie, oceniam, że miały co najmniej pięć metrów wysokości. Okna były dostosowane do ich rozmiarów. W każdym pokoju był kominek. Muszę powiedzieć, że trudno było żyć w takim budynku, który był całkiem oczywiście pomyślany jako ramy dla paradnych przyjęć, nie dla codziennego życia, o które budowniczowie tego domu widocznie niewiele dbali. Wiadomo, „zastaw się, a postaw się". Mentalność nam, a przynajmniej mnie, dzisiaj zupełnie obca.
Muszę jednak powiedzieć, że ten dom, choć nie wykończony, był postawny. Mówię, że był nie wykończony, bo brakowało całkiem jasno centralnego gmachu, który by połączył pierwszy budynek z drugim. Mój ojciec zamierzał przed drugą wojną światową zapełnić
22
23
tę lukę kamienną kolumnadą i zaczął już zwozić kolumny, ale nie doczekał się ukończenia prac. Mimo niewykończenia to był piękny dom ze ślicznym widokiem na wielki stuhektarowy staw i obie wioski z ich kościołami na wzgórzach. Słyszę, że bolszewicy nie tylko zburzyli dom, ale także wysuszyli staw, niszcząc bezpowrotnie jedną z piękniejszych miejscowości na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej. Sprofanowali także groby moich rodziców w krypcie kościoła. To jest też jeden z powodów, dlaczego przez tyle lat nie próbowałem pojechać do Polski. Do moich stron, do Ponikwy, w najlepszym nawet razie nie puściliby mnie okupanci. Dla mnie, jak dla Niemców, ojczyzna, Heimat, to nie jakiś wielgachny kraj, ale okolica mojego ojca, zakątek, w którym spędziłem dzieciństwo. A do niego jechać nie mogłem, i nawet gdybym mógł, nie pojechałbym, aby uniknąć widoku ruin.
Wracając do sprofanowania grobów moich rodziców, postawiłem im pomnik w wiosce fryburskiej Botterens, gdzie fundacja rodzinna posiadała działkę na wzgórzu nad zajazdem. Tym pomnikiem jest blok granitowy z następującym napisem:
PIAE MEM ADOLPHI ET
MARIAE E COM DYNIN
BORKOWSKI BOCHEŃSKI
QUOR SEPYLCHRA AP
PONIKWAM IN POLONIA
DESACRATA S FILIUS
IOSEPHYS IN FRIBYR
VN PROF AQ MCMLYII P Przy sprzedaży działki zachowanie pomnika zostało hipotecznie
zastrzeżone.
Parafia
Nie mam wielu wspomnień z najmłodszych lat - rzecz ciekawa, że w mojej pamięci utkwiły głównie wydarzenia techniczne, instalacja generatora elektrycznego, pojawienie się pierwszej maszyny do
pisania (ogromnej, marki Underwood) i samochodu. Zapamiętałem sobie też postacie obu faktorów mojego ojca, Kargera i Majera. Kar-ger był człowiekiem czynu i nosił wielką czarną brodę, Majer był rudy, był buchalterem i myślicielem ich spółki. Byli nie tylko agentami ojca, ale i jego doradcami w każdej ważnej sprawie gospodarczej. Jedno zabawne wspomnienie dotyczy ojcowskiej biblioteki (która dała mi, nawiasem mówiąc, uświadomienie seksualne). Odkrywszy w niej tom pt. Psychologia byłem przekonany, że zawiera coś o psach.
W moich wspomnieniach z tych czasów panują jednak nabożeństwa niedzielne, które były dla mnie bodaj głównym wydarzeniem tygodnia. Nie tylko zresztą dla mnie, ale i dla całej wioski. To były obyczaje, których człowiek dzisiejszy zapewne pojąć nie może, bo przeżywamy, przy rosnącym uspołecznieniu wszystkich innych dziedzin życia, dziwny zanik społecznego wymiaru religii.
W naszym kościele była najpierw msza ranna, na którą chodzili ci, którzy musieli zapewnić służbę w czasie sumy. Przypisanie do tej grupy było uważane za surową karę. To przypomina mi zresztą powiedzenie śp. ks. prymasa Hlonda, który zapytany przeze mnie, co myśli o nawróceniu się Dmowskiego, powiedział, dobrze pamiętam, „Ładne nawrócenie! Mam doniesienia od proboszcza, że w niedziele chodzi na mszę poranną zamiast na sumę!" Takie to były czasy.
Wydaje mi się, że parafia ponikiewska była pod tym względem ponadprzeciętna, a to dzięki temu, że mieliśmy w ciągu długiego czasu naprawdę tyrańskiego proboszcza. Aby tylko to wspomnieć, kiedy stwierdził, że jakieg...
Siegaj_nieba