Ward John - Los Kamienia 01 - Sekret alchemika.pdf

(658 KB) Pobierz
322216895 UNPDF
John Ward
SEKRET ALCHEMIKA
L O S K A M I E N I A C Z Ę Ś Ć I
Opowieść o literaturze i magii
322216895.001.png
1
Przyjaźń z Piekła rodem
Nad wielką kamienną bramą widniał napis:
Lasciate ogni speranza voi ch’entrate
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją 1 - pomyślał Jake Giacometti. Niezbyt
zachęcające słowa. Chłopiec, który stał właśnie na scenie, najwyraźniej wziął je sobie do
serca. Był to wysoki, tyczkowaty młodzieniec, wyglądający jak zrobiony z tworzywa, które
wcześniej rozciągano na gorąco. Wrażenie to potęgował przyciasny kostium, spod którego
wystawały nadgarstki i kostki. Młody człowiek miał ponadto okropny zwyczaj wykręcania
rąk w czasie mówienia, a wyraz twarzy sugerował, że jej właściciel lada moment wybuchnie
płaczem. Może istotnie, pomyślał Jake. Chłopcu nie udał się występ: jąkał się i powtarzał
słowa, robił przerwy, szwankowały tempo i wysokość głosu. Z miejsca za kulisami Jake
widział połowę jurorów, usadowionych przy długim stole, nad którym ogromny transparent
obwieszczał wielkimi literami
XXV Doroczny Międzynarodowy
Konkurs im. Dantego Alighieri
pod spodem zaś widniało mniejszym drukiem w kilku językach
zorganizowany dzięki wsparciu
Wydziału Kultury i Edukacji Europejskiego
Funduszu Rozwoju Regionalnego
Nad transparentem wisiał gigantyczny plakat przedstawiający profil mężczyzny w
czymś, co wyglądało jak hełm albo zimowa czapka zrobiona z szalika. Twarz była poważna i
wyniosła, z zaciśniętymi ustami, wydatnym patrycjuszowskim nosem i wysuniętą szczęką
kojarzącą się nieodparcie z dziadkiem do orzechów. Napis pod portretem głosił:
Dante Alighieri
1265-1321
Co ja tu robię? - to pytanie Jake zadał sobie nie po raz pierwszy. Pomysł był z gatunku
tych, które wydają się świetne na samym początku: pięć dni we Florencji, z dala od rodziców,
jako reprezentant Szkocji... To ostatnie zadecydowało, choć po prawdzie był jedynym
wystarczająco zbzikowanym człowiekiem w Szkocji (a raczej wśród tej niewielkiej grupki
Przekład Adama Mickiewicza. Wszystkie pozostałe cytaty z Boskiej Komedii Dantego w przekładzie
Edwarda Porębowicza
1
zamieszkałych tam Włochów, którzy słyszeli o konkursie), żeby mieć ochotę recytować
obcojęzyczną średniowieczną poezję przed tłumem nieznajomych.
Tyczkowaty chłopak, porzuciwszy wszelką nadzieję (a rzut okiem na jury wystarczał,
by się przekonać, że nie bez powodu), brnął rozpaczliwie dalej. Wybrał fragment, w którym
Dante - na samym początku wycieczki z przewodnikiem po Piekle w Boskiej Komedii - o
mało co nie kończy wędrówki na brzegu Acheronu: gdy tylko wsiada do łodzi, ciężar jego
żywego ciała sprawia, że łódź zaczyna się zanurzać, a piekielny przewoźnik Charon chce go
wyrzucić. Pomaga dopiero interwencja Wergiliusza, przewodnika Dantego, a dokładniej -
przemowa o znajomościach na wysokich szczeblach i specjalnych zezwoleniach.
Jake zaczął marzyć o tym, żeby Charon okazał się nieugięty i uparł się przewozić
wyłącznie dusze zmarłych - nie byłoby wtedy poematu, a on nie musiałby siedem stuleci
później stać za kulisami, trzęsąc się z nerwów w oczekiwaniu na swoją kolejkę. Niemniej
występował na scenie dostatecznie wiele razy, by wiedzieć doskonale, że zawsze tak właśnie
czuje się w tym momencie, aczkolwiek wolałby zapewne, żeby przed nim występował ktoś
choć trochę bardziej inspirujący - porażka bywa zaraźliwa w tego rodzaju grach. Miał
nadzieję, że dziewczyna stojąca koło niego - następna w kolejce - będzie lepsza.
Zerknął w jej kierunku i ze zdziwieniem zauważył, że śledzi bardzo uważnie występ
chłopca. Z zaciśniętymi pięściami recytowała bezgłośnie słowa, które on powinien
wypowiedzieć - jakby była trenerem trzymającym kciuki za niezbyt zdolnego zawodnika. Z
całą pewnością znacznie lepiej znała ten fragment tekstu. Przy każdej pomyłce zaciskała zęby
i potrząsała gniewnie głową. Zaskakująco ładna, w taki surowy sposób, pomyślał Jake,
aczkolwiek zupełnie nie w jego typie. Tak jakby istniało coś takiego jak twój typ, upomniał
go sarkastyczny jak zawsze wewnętrzny sędzia. Kogo chcesz oszukać, panie Królu Świata po
raz pierwszy Sam na Wyprawie?
Tyczkowaty chłopak wreszcie skończył - publiczność nagrodziła go rzęsistymi
brawami, wyrażając w ten sposób ulgę, ale członkowie jury siedzieli z wzrokiem utkwionym
w stole. Chłopiec natychmiast uciekł ze sceny, mimo że miał tam pozostać, żeby powitać
kolejnego zawodnika w geście międzynarodowej przyjaźni.
Jake odwrócił się ku dziewczynie; miał nadzieję, że nie przejęła się tym złamaniem
protokołu - takie drobiazgi potrafią nieźle wybić z rytmu. Dotknął lekko jej ramienia, chcąc
jej dodać odwagi, ale odwróciła się wściekle, spoglądając, jakby zamierzała go spoliczkować.
Na widok ręki wyciągniętej w przyjaznym geście, najwyraźniej jednak zmieniła zdanie:
najpierw wyglądała na zaskoczoną, potem z poważną miną ujęła jego dłoń. Dopiero gdy Jake
wyszeptał: „powodzenia”, pozwoliła sobie na cień niepewnego uśmiechu.
Helen De Havilland weszła na scenę nieoczekiwanie ucieszona gestem Jake’a. Nie
była przyzwyczajona do spontanicznego okazywania uczuć, zwłaszcza ze strony całkiem
obcych osób - wśród jej bliskich obowiązywała chłodna rezerwa. Przez moment
przypomniała sobie, że nie zawsze tak było, ale nie miała czasu zatrzymać się na tej myśli,
ponieważ oto znalazła się w świetle reflektorów, ukłoniła się jurorom i zaczęła:
Nessun maggior dolore che ricordarsi del tempo felice nella miseria...
(Nie ma dotkliwszej boleści niźli dni szczęścia wspominać w niedoli...)
Były to słowa, które przywykła uważać za własne: wiedziała doskonale, co znaczą.
Niepokój o występ dziewczyny opuścił stojącego za kulisami Jake’a w chwili, gdy
wypowiedziała pierwsze słowa: mówiła pewnie, pięknym, czystym głosem. Rozpoznał
fragment o Paolu i Francesce i uśmiechnął się ze zrozumieniem, ponieważ nagle dotarły do
niego wszystkie erotyczne niuanse tej opowieści - aczkolwiek głównie dzięki temu, że
nauczyciel włoskiego mu je kiedyś wyjaśnił. Subtelności nie były najsilniejszą stroną Jake’a.
Recytacja dziewczyny była wspaniała, pełna uczucia. Jake nieomal widział na własne
oczy nieszczęsną parę: śliczną Francescę da Rimini i Paola, przystojnego młodszego brata jej
okropnego męża. Oto niewinnie czytają razem książkę - opowieść o szlachetnym Lancelocie i
jego zakazanej miłości do Ginewry, żony króla. Każde z nich rozmyśla o kochankach z
opowieści i o własnej sytuacji. Są samotni we dwoje i tak blisko siebie, że ich ciała niemal się
stykają... I gdy kochankowie w powieści się całują, oni przez przypadek podnoszą wzrok w
tym samym momencie i każde z nich widzi w oczach drugiego tę samą myśl. Na ich twarzach
pojawia się rumieniec, „drżąc przywierają do swych ust”, i jak delikatnie ujmuje to Dante:
Quel giorno piú non vi leggemo avante
(W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej)
Gdy Helen skończyła, nastał moment ciszy, po czym teatr rozbrzmiał kaskadą
entuzjastycznych braw. Na twarzach jurorów malował się zachwyt; również oni wstali i
zaczęli klaskać. Przewodniczący jury, starszy siwowłosy mężczyzna w kolorowej chustce pod
szyją i ze srebrną gwiazdką jakiegoś odznaczenia państwowego w klapie, skinął na
dziewczynę, żeby podeszła, i pochyliwszy się nad stołem, uścisnął ją serdecznie, całując w
policzki i wylewnie ściskając ręce. Chwilę trwało, zanim wszystko się uspokoiło i Jake mógł
wyjść na scenę.
Jak zwykle trema ulotniła się w chwili, gdy wyszedł zza kulis. Dziewczyna stała przed
nim, skupił więc wzrok na niej, kierując się w stronę oświetlonego reflektorem miejsca. Była
odmieniona - promieniała, jak gdyby przyjęła w siebie żar publiczności i pozwoliła mu
rozgorzeć ogniem we własnym wnętrzu. Wyciągnęła ręce do Jake’a w geście zaproszenia i
objęła go niczym dawno niewidzianego przyjaciela, przyciskając policzek do jego twarzy, aż
poczuł zapach jej włosów. „Powodzenia” - szepnęła, muskając ustami jego ucho.
Jake recytował jak w natchnieniu, jakby stał się Odyseuszem, wielkim bohaterem
greckim, i nie stał już na scenie, ale na pokładzie statku, wygłaszając słowa zachęty do załogi:
Bracia! - mówiłem - śród hazardów tyla
Zaszli na świata podwieczorne skraje...
Publiczność nie istniała; zamiast niej widział oddanych towarzyszy, z którymi dzielił
tyle przygód; widział, jak gromadzą się ponownie wokół niego, postarzali, czujący na plecach
oddech śmierci; widział, jak w ich oczach zapalają się iskierki, gdy opowiada im o swoim
najnowszym planie, o ostatecznej przygodzie, o podróży poza granice świata, aż do samego
Raju. Pędzili teraz na zachód przez nieopisane oceany, dostrzegli przed sobą - w oddali, jak
przez mgłę - górę wyższą od wszystkich, jakie kiedykolwiek oglądali, znaleźli się już blisko
ostatecznej przystani i załoga radowała się... w tym momencie rozpętała się burza i zatopiła
okręty - „z przeznaczeń Sądu”.
Niezły jest, pomyślała Helen. Zatrzymała się za sceną nie tyle, żeby słuchać, ile żeby
przyjrzeć się publiczności, aczkolwiek wiedziała, że to bezcelowe. Jego oczywiście tam nie
będzie, upomniała samą siebie, ale nadal przebiegała wzrokiem po twarzach obecnych.
Prawdopodobieństwo, że ojciec przyjedzie aż z Londynu, żeby ją zobaczyć, było znikome,
wiedziała o tym doskonale. Przede wszystkim skąd miałby wiedzieć, że startuje w tym
konkursie? Mógł zadzwonić do ciotek, podpowiadała optymistycznie usposobiona cząstka jej
osobowości, aczkolwiek to również było mało prawdopodobne, jako że jej ciotki stróże -
starsze siostry mamy - nie lubiły ojca i nie ufały mu, uważając go (nie bez powodu, musiała
przyznać Helen) za oszusta i łowcę posagów.
Mógł jednak zadzwonić w sprawie kolekcji, upierała się, gdyż pragnęła za wszelką
cenę wynaleźć jakiś powód, który sprowadziłby go tu dziś wieczór. W czasie krótkiego
małżeństwa z matką Helen (obecnie przebywała w Ameryce, przerzucała się z kolejnych
małżeństw na terapie w najróżniejszych drogich klinikach) wykonał niezłą robotę, katalogując
rozliczne skarby rodzinne pozostające w ukryciu sejfów bankowych w Genewie.
Zorganizował nawet kilka wystaw, ozdabiając gołe ściany i pełne przeciągów korytarze
straszliwych châteaux, w których jej rodzina mieszkała w swym szwajcarskim odosobnieniu.
Helen określała te posiadłości mianem „mauzoleów”.
Wystawy te rodzina potępiała jako „niewyobrażalnie prostackie”, dopóki nie okazało
się, że przynoszą wymierne zyski i poprawiają społeczny status rodziny, która w związku z
tym postanowiła pozwolić Geraldowi De Havilland zachować w życiu jego córki skromną
pozycję konsultanta z dziedziny sztuki i organizatora wystaw. Ciotki, aczkolwiek były
niepoprawnymi snobkami, znały wartość dobrego kupca.
A zatem, rozmyślała Helen, mógł zadzwonić do ciotek w sprawie kolekcji, a one
mogły mu powiedzieć, że ona jest w tej chwili we Florencji, no a on mógł po prostu wpaść,
żeby się z nią zobaczyć. Nie, nie wpadłby, poprawiła się, prawdomówna nawet w marzeniach.
Kochała swojego ojca, ale nie miała złudzeń co do jego wartości jako rodzica. Wiedziała
doskonale, do jakiego stopnia jest nieodpowiedzialny i nieuważny... ale przynajmniej był
żywym człowiekiem, co trudno powiedzieć o ciotkach. Tak samo nigdy nie były młode - w
wieku czterdziestu pięciu lat zostały stworzone z fiszbinów i kółek zębatych jakąś
opatentowaną metodą.
No ale przecież ojciec mógł po prostu odwiedzić Florencję, ponieważ był tu ten sklep
na Via Gabriele, niedaleko stąd, prowadzony przez partnera w interesach - jak on się
nazywał? Na pewno nie po włosku... Warlock? Nie, Orloc, tak, oczywiście, Victor Orloc...
Ojciec mógłby przyjechać, żeby się z nim spotkać, i mógł zadzwonić do ciotek, a one by mu
powiedziały, że ona jest tutaj, no a on zobaczyłby na ulicy plakat, przypomniał sobie i...
Gromkie oklaski przerwały tok jej myśli - chłopak skończył recytację. Helen porzuciła
marzenia i przyłączyła się do braw.
Po konkursie spotkali się ponownie w długiej kolejce nagrodzonych, oczekujących z
wymuszoną cierpliwością, aż powolny wiekowy dygnitarz wręczy im dyplomy, medale i
nagrody. Wymieniali spojrzenia pełne rozbawionego znudzenia, przewracania oczami i
wykrzywiania ust.
Gdy wreszcie pozwolono im iść do sali z poczęstunkiem, odbyło się to tak, jakby
woda przerwała tamę. Puściły wreszcie nerwy trzymane na wodzy podczas występów i
przedłużającej się ceremonii wręczania nagród, co objawiło się wielkim upustem emocji.
Zapanowała atmosfera powszechnej przyjaźni: uczestnicy łączyli się w małe grupki, podawali
sobie talerze z jedzeniem i szklanki z napojami, śmiejąc się przy tym i żartując w
najróżniejszych językach.
Nawet Helen, która bała się rówieśników i z reguły trzymała się od nich z dala, dała
się ponieść ogólnemu nastrojowi radości. Rozpoznała w chłopcu stojącym tuż koło niej tego,
który recytował fragment o Odyseuszu, więc pozdrowiła go grzecznie po włosku:
- Buona sera, Ulisse, come sta ?
Jake przypomniał sobie, że Helen występowała jako Francesca da Rimini, więc
odpowiedział uprzejmie:
- Sto bene, grazie Francesca, e lei? Ha parlato molto bene.
- Grazie tanto, anche lei.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin