Roberts Nora - Niebieski diament 01 - Zaginona gwiazda.rtf

(432 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

ZAGINIONA GWIAZDA

ROZDZIAŁ 1

Dzień, w którym do biura Cade'a Parrisa wkroczyła kobieta z jego snów, zdecydowanie nie należał do udanych. Poprzednie­go dnia odeszła jego sekretarka i choć pożytek był z niej nie­wielki, bo bardziej dbała o swój manicure niż o cokolwiek inne­go, Cade przecież potrzebował kogoś, kto trzymałby rękę na pulsie i wrzucał papiery do właściwych szuflad. Nawet podwy­żka, którą zaproponował z czystej rozpaczy, nie odwiodła jej od nagłej i kategorycznej decyzji, żeby rzucić wszystko w diabły i zostać sensacyjnym odkryciem piosenkarskim.

Tak więc, przyszła gwiazda country zmierzała właśnie roz­klekotaną furgonetką w stronę Nashville, a biuro Cade'a wyglą­dało jak kilometry koszmarnej drogi, która, (taką miał przy­najmniej nadzieję) będzie musiała pokonać jego zdradliwa se­kretarka.

Już przez ostatnie dwa miesiące myśli jej zdawały się krążyć wokół wszystkiego, tylko nie pracy. Cade utwierdził się jeszcze w podejrzeniach, kiedy w jednej z szuflad na dokumenty znalazł kanapkę z wędzoną kiełbasą (takie odniósł wrażenie, kiedy zo­baczył plastykową torebkę, zawierającą jakąś rozmiękłą papkę). A wszystko to pod literą L - chyba jak lunch?

Nawet nie chciało mu się kląć. Nie ruszył się też z miejsca, żeby odebrać telefon, którego uporczywie powtarzający się dzwonek dochodził z biurka w recepcji. Zaczął właśnie przepi­sywać raporty, a ponieważ, niestety, nie był w tym zbyt biegły, nie chciał sobie przerywać.

Agencja Detektywistyczna Parrisa to nie było jakieś szcze­gólnie imponujące przedsiębiorstwo. Jemu jednak w zupełności wystarczało, podobnie jak zaniedbane, dwupokojowe biuro na ostatnim piętrze wąskiego budynku z cegły w północno - zachód niej dzielnicy Waszyngtonu, o wyjątkowo źle funkcjonującej kanalizacji.

Nie łaknął puszystych dywanów i wypolerowanych parkie­tów. Dorastał w takich luksusach, wśród wielkiej pompy i para­dy, i kiedy skończył dwadzieścia lat, miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie. Teraz, w wieku lat trzydziestu, mając za sobą jedno nieudane małżeństwo oraz rodzinę, której nadzieje srodze zawiódł, wybierając sobie takie a nie inne zajęcie, uważał się, ogólnie rzecz biorąc, za człowieka sukcesu.

Zdobył licencję, cieszył się reputacją detektywa. Mury dobrze wykonuje swoją robotę, oraz miał całkiem przyzwoite dochody, które pozwalały jego agencji utrzymać się na powierzchni.

Choć, prawdę mówiąc, z tym akurat było w tej chwili dość krucho. Cade lubił to określać jako chwilowy zastój.

Większość spraw, jakimi się zajmował, wiązała się z ubezpie­czeniami albo z konfliktami rodzinnymi - trochę poniżej tych frapujących atrakcji, jakie sobie wyobrażał, kiedy postanowił zostać detektywem. Właśnie zakończył dwie sprawy, w których chodziło o drobne szwindle ubezpieczeniowe i których rozwi­kłanie nie wymagało ani specjalnego wysiłku, ani inteligencji.

Nic nowego na razie się nie kroiło, a tymczasem ten chciwy krwiopijca, jego gospodarz, po raz kolejny podniósł mu czynsz, silnik w samochodzie zaczął ostatnio wydawać jakieś wysoce niepokojące odgłosy, a klimatyzacja szwankowała. Nie mówiąc już o tym, że dach znowu przeciekał. Chwycił donicą z żółkną­cym filodendronem, który zostawiła mu jego zdradliwa sekretar­ka, i postawił ją na podłodze, pod miejscem, z którego lała się ciurkiem woda. Może do reszty zatopi tę paskudną roślinę.

Jakiś głos zaczął się nagrywać na automatyczną sekretarkę. To był głos jego matki. Mój Boże, pomyślał, czy jest na tym świecie ktoś, komu udało się kiedykolwiek uciec przed matką?

„Cade, kochanie, mam nadzieję, że nie zapomniałeś o balu w ambasadzie. Chyba pamiętasz, że masz towarzyszyć Pame­li Lovett. Jadłam dziś lunch z jej ciotką. Powiedziała mi, że po krótkim wypadzie do Monaco Pamela wygląda wręcz cu­downie”.

- Taak, taak, taak - mruknął i mrużąc oczy, zapatrzył się w ekran komputera. Nie lubił żadnych mechanicznych urządzeń i raczej im nie ufał.

Usiadł, nie przestając patrzeć w ekran, a tymczasem jego matka trajkotała jak najęta: „Czy oddałeś smoking do czyszcze­nia? Znajdź czas, żeby się ostrzyć, ostatnim razem, kiedy cię widziałam, byłeś straszliwie zarośnięty”.

I nie zapomnij umyć się za uszami, pomyślał z goryczą, po czym wyłączył sekretarkę. Wiedział doskonale, że matka za nic na świecie nie pogodzi się z faktem, iż styl życia rodziny Parrisów nigdy nie był i nie będzie jego stylem. Nie miał ochoty ani na obiady w klubie, ani na pokazywanie znudzonym panienkom z dobrego domu uroków jego miasta. I nie miał też zamiaru zmienić zdania pod wpływem jej perswazji.

Pragnął ekscytujących przygód i choć przepisywanie raportu o rzekomo nadwerężonym karku jakiegoś biednego niedołęgi raczej nie było domeną Sama Spade'a, wykonywał bez szemra­nia swoją robotę. Na ogół jednak nie czuł się ani bezużyteczny, ani znudzony czy nie na miejscu. Lubił uliczny gwar za oknami, chociaż okno otwarte było tylko z powodu skąpstwa gospoda­rza: budynek nie miał centralnego systemu chłodzenia, a klima­tyzator na jego piętrze był akurat zepsuty. Upał panował nielu­dzki i deszcz padał do pokoju, ale gdyby zamknął okno, w biu­rze natychmiast zrobiłoby się niewiarygodnie duszno.

Pot spływał mu po plecach. Z narastającą irytacją stwierdził, że wszystko zaczyna go swędzieć. Zdjął marynarkę i koszulę i został tylko w podkoszulku. Jego smukłe palce błądziły nie­pewnie po klawiszach klawiatury komputera. Co jakiś czas mu­siał odgarniać włosy, które łaskocząc, opadały mu na czoło. Matka miała jednak rację. Powinien się ostrzyc.

Kiedy po raz kolejny wilgotny kosmyk opadł mu na oczy. Cade postanowił nie zwracać na niego uwagi, tak jak przestał zwracać uwagę na upał, szum ulicy i uporczywe kapanie z sufitu. Tkwił przy komputerze, metodycznie wciskając klawisze - uderzająco przy­stojny mężczyzna z grymasem niechęci na twarzy.

Urodę odziedziczył po Parrisach. Miał bystre, zielone oczy. których spojrzenie, w zależności od nastroju, potrafiło być ostre jak sztylet albo miękkie jak nadmorska mgła. Włosy, które prosiły się o fryzjera, były ciemnobrązowe i miały skłonność do układania się w fale. Teraz na przykład zwijały się w loczki na karku i nad usza­mi, co zaczynało być dość irytujące. Nos miał Cade prosty, arysto­kratyczny, a usta pełne i skore do uśmiechu, kiedy był rozbawiony. A także do grymasów, kiedy był w złym nastroju.

Mimo że od wstydliwego okresu wczesnej młodości, w któ­rym przypominał cherubinka, rysy mu się wyostrzyły, to jednak na jego twarzy pozostały ślady uroczych dołeczków. Cade nie mógł się już doczekać, kiedy wejdzie w średni wiek i wtedy, jeśli będzie miał szczęście, dołeczki zmienią się w poważne bruzdy.

Chciał mieć męską, surową urodę, a tymczasem wciąż wy­glądał jak model z okładki luksusowego magazynu, dla którego pozował, mając dwadzieścia kilka lat, mimo wielkich protestów rodziny.

Znowu zadzwonił telefon. Tym razem usłyszał głos siostry. Beształa go z furią za to, że nie przyszedł na jakiś beznadziejny koktajl na cześć jakiegoś popieranego przez nią senatora o spa­sionym brzuchu.

Pomyślał, że najchętniej wyrwałby sznur z gniazdka i wyrzu­cił tę przeklętą, automatyczną sekretarkę, wraz z natarczywym głosem jego siostry, przez okno, na ruchliwą Wisconsin Avenue.

A potem deszcz, który wzmagał tylko morderczą duchotę, zaczął mu kapać na głowę. Komputer zamigotał i zgasł bez żadnej wyraźnej przyczyny poza czystą złośliwością. W tej sa­mej chwili kawa, którą dawno nastawił i o której zupełnie zapo­mniał, zaczęła kipieć z nienawistnym sykiem.

Zerwał się i chwytając ekspres, oparzył sobie rękę. Zaklął wściekle i upuścił szklany dzbanek, który roztrzaskał się na podłodze, opryskując wszystko wrzącą kawą Jednym szarpnię­ciem otworzył szufladę i chwycił pęk ligninowych chusteczek, rozcinając sobie przy okazji kciuk o śmiercionośne ostrze pilni­ka do paznokci jego dawnej - a teraz bez wątpienia skazanej na wieczne potępienie - sekretarki.

Kiedy kobieta jego snów wkroczyła do biura, wciąż przekli­nał i krwawił, a do tego właśnie przewrócił filodendron na środ­ku pokoju, więc nawet nie podniósł na nią wzroku.

Nic więc dziwnego, że stała po prostu w progu, ociekając deszczem, z twarzą bladą jak śmierć i oczyma szeroko otwarty mi z przerażenia.

- Przepraszam pana. - Głos miała zachrypnięty, jakby go od dłuższego czasu nie używała. - To chyba jednak nie to biuro.

- Cofnęła się lekko i wielkimi, ciemnymi oczyma, spojrzała na wizytówkę na drzwiach. Zawahała się, a potem znowu zwróciła się do Cade'a: - Czy to pan Parris?

Przez jeden oślepiający moment nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Czuł, że gapi się na nią bezwstydnie, ale nie mógł nic na to poradzie. Serce po prostu zamarło mu w piersi i ugięły się pod nim kolana. A jedyne, co przyszło mu do głowy, to; „Więc jesteś nareszcie. Czemu cię tak długo nie było, u licha?”

Żeby się nie ośmieszyć, z najwyższym trudem przybrał obo­jętną, a nawet cyniczną minę detektywa.

- Tak? - mruknął i przypomniał sobie, że ma w kieszeni chustkę do nosa, więc owinął nią obficie krwawiący kciuk.

- Miałem tu mały wypadek.

- Widzę. - Wciąż wpatrywała się w jego twarz. - Chyba przyszłam nie w porę. Nie byłam umówiona, ale pomyślałam sobie, że może...

- Mój kalendarz i tak jest pusty...

Chciał, żeby weszła do środka. Bez względu na jego odru­chową, absurdalną reakcję, wciąż była potencjalną klientką. A poza tym jednego był absolutnie pewny; żadna z dam, które kiedykolwiek przekroczyły próg biura Sama Spadea, nie była bardziej doskonała.

Nieznajoma była piękną blondynką i była przerażona. Mokre włosy opadały jej na ramiona, i były proste jak strugi deszczu. Oczy miała czekoladowe, a jej twarz w kształcie serca, której przydałoby się trochę więcej koloru, była delikatna jak u wróżki. Miała wdzięcznie zarysowane policzki i pełne usta, poważne i nie umalowane.

Deszcz zmoczył jej kostium i buty - wszystko w najlepszym gatunku, odznaczające się tą spokojną elegancją, właściwą tylko najlepszym, markowym salonom mody. Płócienna torba, którą obiema rękami tuliła kurczowo do piersi, była na tle niebieskie­go jedwabiu bluzki kompletnie nie na miejscu, a zarazem wyglądała bardzo intrygująco.

Dama w tarapatach, pomyślał rozbawiony, a usta lekko mu drgnęły. Czy nie taką właśnie kurację przepisał mu lekarz?

- Czemu pani nie wejdzie i nie zamknie drzwi, panno...? Serce dwukrotnie szybciej załomotało jej w piersi. Mocniej ścisnęła w rękach torbę.

- Czy pan jest prywatnym detektywem?

- Tak przynajmniej jest napisane na drzwiach. - Cade zno­wu się uśmiechnął, bezczelnie używając swoich dołeczków, i patrzył, jak dziewczyna przygryza prześliczną, dolną wargę. Niech go diabli, sam miał ochotę wgryźć się w nią zębami.

Taka reakcja, pomyślał z pewną ulgą była całkiem naturalna. Żądza to uczucie, które zawsze jest w stanie zrozumieć.

- Wejdźmy do biura. - Jednym spojrzeniem ogarnął naj­świeższe zniszczenia: stłuczone szkło, rozsypaną ziemię z doni­czki, kałużę kawy. - Zaraz to wszystko sprzątnę.

- W porządku. - Zaczerpnęła tchu, przekroczyła próg i za­mknęła za sobą drzwi. Pomyślała, że i tak gdzieś trzeba zacząć.

Stąpając ostrożnie nad całym tym gruzowiskiem, przeszła do sąsiedniego pokoju. Stało w nim tylko biurko i kilka foteli, po­chodzących najpewniej z garażowej wyprzedaży. Pomyślała, że raczej nie powinna zwracać uwagi na wystrój. Poczekała, aż mężczyzna usiądzie za biurkiem, odchyli się w krześle i znowu uśmiechnie się do niej szybkim, pokrzepiającym uśmiechem.

- Czy pan... Czy mogłabym... - Zacisnęła mocno powieki, próbując się skoncentrować. - Czy mogłabym zobaczyć pańskie referencje?

Bardziej jeszcze zaintrygowany, wyjął licencję i podał ją nie­znajomej. Zauważył przy tym, że ma dwa piękne pierścionki, po jednym na każdej ręce - cytryn o kwadratowym szlifie w anty­cznej oprawie i drugi, z trzech barwnych, szlachetnych kamieni. Miała też kolczyki, stanowiące komplet z drugim pierścion­kiem. Zauważył to, kiedy założyła włosy za ucho i zaczęła sta­rannie studiować jego licencję, jakby ważyła każde słowo.

- Czy zechciałaby mi pani powiedzieć, jakie ma pani proble­my, panno...?

- Myślę... - Oddała mu licencję, a potem znowu obiema rękami chwyciła torbę. - Myślę, że chciałabym pana wynająć. - Czekoladowe oczy znowu spoczęły na jego twarzy i zaczęły ją studiować równie uważnie jak przed chwilą licencję. - Czy zajmuje się pan też osobami zaginionymi?

Kto ci zginął, kochanie? - pomyślał. Ze względu na nią oraz na ten mały plan, który rodził się w jego głowie, miał nadzieję, że nie chodzi tu o męża.

- Owszem, zajmuję się takimi przypadkami.

- A jakie jest pańskie... honorarium?

- Dwieście pięćdziesiąt za dzień, plus wydatki. - Kiedy ski­nęła głową, sięgnął po formularz i wziął pióro. - Kogo mam dla pani odnaleźć?

Nieznajoma westchnęła urywanie.

- Mnie. Chcę, żeby pan odnalazł mnie.

Patrząc na nią, zastukał ołówkiem w tekturową podkładkę.

- Chyba już to właśnie zrobiłem. Mam pani wystawić rachu­nek czy chce pani teraz zapłacić ?

- Nie. - Jakoś' udało jej się dotąd utrzymać na powierzchni, ale teraz czuła, że wątła gałąź, której się uchwyciła, kiedy świat usunął jej się spod nóg, zaczyna niepokojąco trzeszczeć;. - Ja nic nie pamiętam. Nic... Ja... - Głos zaczął jej się załamywać. Puściła torbę i ukryła twarz w dłoniach. - Nie wiem, kim jestem. Naprawdę nie wiem, kim jestem. - A potem rozpłakała się. - Nie wiem, kim jestem - zaczęła powtarzać przez łzy.

Cade wiedział, jak postępować z rozhisteryzowanymi kobie­tami. Dorastał wśród pań, które reagowały potokami łez i rozpa­czliwym szlochem na wszystko, od złamanego paznokcia po rozbite małżeństwo. Wstał wobec tego zza biurka i uzbrojony w pudełko chusteczek do nosa przykucnął przed nieznajomą.

- Uspokój się, kochanie. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. - Mówiąc to, z dużą wprawą ocierał jej mokrą twarz. Potem poklepał ją po ręce, pogłaskał po głowie i spojrzał w za­płakane oczy.

- Przepraszam, ale nie mogę...

- Niech się pani wypłacze - powiedział. - Zaraz się pani lepiej poczuje. - Podniósł się i poszedł do łazienki wielkości szafy, żeby nalać wody do papierowego kubka.

Kiedy na kolanach nieznajomej leżały już trzy pogniecione kubki i cały stos mokrych chusteczek, z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie.

- Przepraszam. Dziękuję. Już mi lepiej. - Z zaróżowiony­mi ze wstydu policzkami zgarniała mokre chusteczki i kubki. Cade wziął od niej śmieci i wrzucił do kosza, a potem oparł się o biurko.

- Może teraz zechce mi pani o wszystkim opowiedzieć ?

Skinęła głową, a potem splotła palce i zaczęła je z trzaskiem wyłamywać.

- Ja... Nie mam dużo do powiedzenia. Po prostu nic nie pamiętam. Ani kim jestem, ani co robią, ani skąd pochodzę. Żadnych przyjaciół, znajomych, rodziny. Nic. - Znowu zaczerpnęła tchu, a po­tem powoli odetchnęła. - Kompletnie nic - powtórzyła.

To jak sen, który miał się wreszcie ziścić, pomyślał Cade. Piękna kobieta bez przeszłości przychodzi z deszczu prosto do jego biura. Spojrzał na torbę, którą wciąż trzymała na kolanach. Zaraz dojdą i do tego.

- A może mi pani powie, co pani w ogóle pamięta?

- Obudziłam się w pokoju - w małym hoteliku na Szesnastej Ulicy. - Odchyliła głowę na oparcie fotela, zamknęła oczy i spróbo­wała się skoncentrować. - Choć nawet to nie jest całkiem jasne. Leżałam skulona na łóżku, a klamka była zablokowana krzesłem. Padał deszcz. Słyszałam to wyraźnie. Byłam dziwnie zamroczona i zdezorientowana, ale serce biło mi tak mocno jakbym się obudziła z jakiegoś koszmaru Na nogach wciąż miałam buty. Pamiętam moje zdumienie, że położyłam się do łóżka w butach. Pokój był mroczny i duszny. Wszystkie okna były zamknięte. Czułam się taka zmęczona i ociężała, że poszłam do łazienki, żeby sobie obmyć twarz.

Otworzyła oczy i podniosła na niego wzrok.

- Zobaczyłam moją twarz w lustrze - małym, odrapanym, z ciemnymi plamami w miejscach, gdzie powinno być na nowo posrebrzone. I ona nic mi nie mówiła. Moja twarz. - Podniosła rękę i przesunęła nią po policzku i po podbródku. - Moja twarz nic mi nie mówiła. Nie mogłam sobie przypomnieć żadnego imienia, które by się z nią wiązało, żadnych planów, myśli czy przeszłości. Nie mogłam sobie przypomnieć, w jaki sposób znalazłam się w tym okropnym pokoju. Przejrzałam szuflady i zaj­rzałam do szafy, ale nic w nich nie było. Żadnych ubrań. Bałam się tam zostać, ale nie wiedziałam, dokąd mogłabym pójść.

- A ta torba? Czy to wszystko, co pani miała ze sobą?

- Tak. - Jej dłonie znowu zacisnęły się na płóciennych rącz­kach. - Nie miałam przy sobie żadnej torebki, portfela czy klu­czy. W kieszeni znalazłam tylko to. - Sięgnęła do kieszeni ża­kietu po mały strzępek papieru.

Cade wziął od niej karteczkę i zerknął na pospiesznie nagry­zmoloną notatkę:

Bailey, sobota o 7, dobrze?

MJ

- Nie mam pojęcia, co to znaczy. Widziałam gazetę. Dziś mamy piątek.

- Aha. Proszę to napisać - powiedział Cade, wręczając jej podkładkę i pióro.

- Co?

- Proszę jeszcze raz napisać to, co jest na karteczce.

- Och. - Przygryzając wargę, spełniła polecenie. Chociaż wcale nie musiał tego robić, żeby dojść do jedynego możliwego wniosku, wziął od niej podkładkę i porównał obie karteczki.

- Skoro nie jest pani MJ, to pewnie jest pani tą Bailey.

- Co takiego?

- Sądząc po piśmie MJ, on - albo ona - to mańkut. A pani jest praworęczna. Pani pismo jest staranne i proste, a MJ pospie­szne i zamaszyste. Wszystko przemawia za tym, że pani to Bailey.

- Bailey. - Spróbowała zaakceptować to imię oraz wiążące się z nim nadzieje i smak na nowo odzyskanej tożsamości. Ale brzmiało tak sucho i obco. - Ono nic dla mnie nie znaczy - wes­tchnęła.

- Ale znamy imię i możemy się do pani zwracać po imieniu. I mamy też jakiś punkt zaczepienia. Powiedz mi, Bailey, co zrobiłaś potem?

Rozkojarzona, zamrugała nerwowo.

- Ach, ja... W sąsiednim pokoju była książka telefoniczna. Znalazłam w niej adresy agencji detektywistycznych.

- A dlaczego wybrałaś akurat mnie?

- Ze względu na nazwisko. Brzmiało tak twardo i zdecydo­wanie. - Po raz pierwszy na jej twarzy ukazał się uśmiech. Blady, ale zawsze uśmiech. - Zaczęłam telefonować, ale potem pomyślałam sobie, że pewnie będą mnie chcieli spławić. Więc będzie rozsądniej, jeżeli po prostu przyjdę... Poczekałam w ho­telu aż do otwarcia biur, a potem przeszłam się trochę, i na koniec wzięłam taksówkę. No i jestem.

- Czemu nie pojechałaś do szpitala? Albo nie wezwałaś lekarza?

- Myślałam o tym. - Spuściła wzrok i popatrzyła na swoje dłonie. - Ale tego nie zrobiłam.

Pomyślał, że w jej opowieści brakowało wielu rzeczy. Ob­szedł biurko, otworzył szufladę i wyjął z niej batonik.

- Nie wspomniałaś ani słowem o tym, że wstąpiłaś gdzieś na śniadanie. - Patrzył, jak ze zdumieniem i rozbawieniem ogląda czekoladkę. - To cię trochę pokrzepi, zanim będziemy mogli sobie pozwolić na coś większego.

- Dziękuję. - Szybkimi, zręcznymi ruchami rozwinęła folię i wyjęła batonik. Może ten dziwny skurcz w żołądku to był głód.

- Panie Parris, może jest ktoś, kto się o mnie martwi. Moja rodzina, przyjaciele. Może mam dziecko. Nie wiem. - Wbiła wzrok w jakiś punkt nad jego ramieniem. - Chociaż, chyba nie. Nie wierzę, żeby można było zapomnieć o swoim dziecku. Nie­mniej jednak ktoś może się denerwować i dziwić, dlaczego nie wróciłam na noc do domu.

- Mogłaś pójść na policję.

- Nie chciałam iść na policję. - Tym razem jej głos brzmiał twardo i zdecydowanie. - Nie, dopóki... Nie, nie chce w to mie­szać policji. - Otarła palce czystą chusteczką, a potem zaczęła ją drzeć w wąskie paski. - Może szuka mnie ktoś, kto wcale nie jest moim przyjacielem czy rodziną. Kt...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin