Jack Higgins - Feniks We Krwi.doc

(640 KB) Pobierz
JACK HIGGINS

JACK HIGGINS

 

 

"Feniks we krwi"

 

Tytuł oryginału A PHOENIC IN THE BLOOD

 

Copyright (c) 1964 by Henry Patterson

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla DAVIDA BOLTA z podziękowaniem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pod nimi rozciągało się wielkie miasto, z tysiącami światełek

żarzących się w ciemności jak ogniki papierosów.

- Co za wspaniały widok - powiedział Jay.

- I wspaniałe zakończenie wieczoru.

- Czy bardzo ci się podobało?

- Czy mi się podobało? Gdybyś tylko wiedział...

W jej głosie dała się słyszeć nuta smutku; Jay starał się

dostrzec wyraz twarzy Caroline w przyćmionym blasku padającym z

tablicy rozdzielczej. Patrzyła na światła leżącego w dole miasta.

-    Kiedy wyjdę za mąż, będę miała pięcioro dzieci - co najmniej

pięcioro. I nie opuszczę ich ani na chwilę - nigdy.

Przez ułamek sekundy miał ochotę dotknąć ją w ciemności.

Wyznać, że też jest samotny i wszystko rozumie. Ale powiedział

tylko:

-    Lepiej zawiozę cię już do domu.

Zapalił silnik i ruszył.

 

Rozdział pierwszy

Jay Williams wjechał land-roverem na parking koło muzeum,

wyłączył silnik, wysiadł i założył szynel. Był wysokim mężczyzną

o    brązowej skórze, ubranym w brytyjski mundur polowy; mocna,

kanciasta twarz i zaskakująco niebieskie oczy świadczyły o

mieszan-ce krwi, co było częste wśród Jamajczyków. Jedynie

rozpłaszczony, przypominający szpachelkę nos i kręcone czarne

włosy wskazywały na cechy negroidalne.

Ruszył ścieżką okrążającą budynek, dotarł do tarasu i stanął przy

balustradzie z rękami głęboko wsuniętymi w kieszenie; jego postać

kontrastowała z otoczeniem, jakby obraził się na życie i trzymał

z dala od niego.

Ciągnący się poniżej teren lekko opadał; daleko, przez mgłę Jay

widział zarys drzew i jeziora. Z wnętrza budynku dobiegały słabo

słyszalne dźwięki pianina. Mężczyzna wszedł do impo-nującego holu

w gregoriańskim stylu, którego ściany zdobiły lustra.

Oprawiony w ramki plakat zapraszał na popołudniowe koncerty w

wykonaniu pianistki Sary Penfold. Wstęp wolny. Jay otworzył drzwi

i po cichu wśliznął się do środka.

Znalazł się w sympatycznym, podłużnym salonie, którego jedną

ścianę stanowiły francuskie okna. Zajął miejsce w ostatnim

rzędzie i skupił się na grze panny Penfold.

Artystka interpretowała właśnie sonatę Schuberta. Unikała po-

myłek i znakomicie wyczuwała tempo. Niestety, nie potrafiła

jednak 9

 

ożywić muzyki. Wyczuł to w ciągu kilku sekund i zaczął przyglądać

się publiczności.

W sali było piętnaście do dwudziestu osób. Kilku brodaczy w

sztruksowych marynarkach, pozujących na intelektualistów, zaję-ło

miejsca w pierwszym rzędzie. Robili wrażenie zasłuchanych.

Czwórka uczniów w pasiastych szalikach skupionych przy oknie

prowadziła cichą rozmowę. Obecność pozostałych można było

tłumaczyć schronieniem się przed padającym na zewnątrz deszczem.

Jay zapalił papierosa. Kątem oka zarejestrował obok jakieś

poruszenie. Usłyszał cichutki szept:

-    Tu się nie pali. Mogą pana wyprosić.

Szybko zgasił niedopałek, spojrzawszy w tamtym kierunku.

Uwagę zwróciła mu siedząca o dwa krzesła dalej uczennica. Robiła

wrażenie pochłoniętej muzyką.

-    Bardzo dziękuję - odpowiedział również cicho.

Spojrzała na niego, skinęła głową i ponownie ją odwróciła. Jay

poczuł dziwne podniecenie. Dziewczyna miała najbardziej pociąga-

jącą twarz, jaką kiedykolwiek widział. Przypatrywał się jej

ukrad-kiem. Miała na sobie typowy szkolny mundurek, pilśniowy

kapelusz z szerokim rondem i wstążką w barwach szkoły, a na

nogach znoszone brązowe buciki. Obok, na podłodze, leżała teczka.

Sąsiad-ka najspokojniej w świecie jadła drugie śniadanie.

Panna Penfold zakończyła uduchowioną interpretację poloneza

Chopina dramatycznym uniesieniem rąk. Kiedy zamilkły ostatnie

akordy, z dalszego rzędu krzeseł dobiegło chrapanie. Jay odwrócił

głowę i zobaczył uśpionego dżentelmena. Jego oczy napotkały wzrok

dziewczyny. Pospiesznie popatrzyli w drugą stronę i zaczęli

klaskać, ale w dużej sali brawa brzmiały anemicznie. Panna

Penfold zeszła z estrady i nie pojawiła się więcej, mimo próśb

o bis, zgłaszanych przez brodatych mężczyzn.

Słuchacze nie wykazywali ochoty do opuszczenia sali. Jay

posiedział parę minut, po czym zdecydował się wyjść. Przeszedł

na taras i zapalił zgaszonego wcześniej papierosa. Patrzył na

drzewa i jezioro. Kierowany nagłym impulsem zszedł po schodach

i ruszył ścieżką po zboczu w dół. Dotarł do kępy drzew i minął

ją - stąd rozciągał się widok na taflę wody.

Silny wiatr buszował wśród drzew, które zdawały się przed nim

kłaniać. Wszedł na drewniany pomost prowadzący-nad jezioro 10

 

i oparł się o zamykającą go balustradę. Starał się przebić

wzrokiem mglistą zasłonę deszczu, zasłaniającą drugi brzeg.

Przez gałęzie dostrzegł wieżę starego kościoła - jakby nie do

końca uformowaną i nierealną. Otaczało go nostalgiczne piękno.

Poczuł przypływ przyjemnego smutku.

Rozległo się stąpanie - ktoś wszedł na pomost. Kroki przybliżały

się, ale Jay nie odwrócił głowy. Czyjś głos powiedział "cześć";

dziewczyna, która siedziała niedaleko niego podczas koncertu,

oparła się o barierkę.

-    Czy podobał ci się recital? - zapytał.

Potrząsnęła przecząco głową.

-    Moim zdaniem był okropny. Trzeba sobie zadać pytanie, do

czego dążą dziś akademicy. A co pan sądzi?

Jay wzruszył ramionami.

-    Nie możemy zbyt wiele wymagać. Jakby nie było, wstęp był

wolny.

Odwróciła się w jego kierunku. Poczuł dziwne, kłopotliwe

podekscytowanie na widok atrakcyjnej młodej buzi.

- To nie jest wystarczające wytłumaczenie - rzekła. - Jeśli ktoś

decyduje się występować publicznie, powinien robić to jak należy.

Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy.

- Pewnie masz rację, ale ja bym tego głośno nie mówił. Wiele

samorodnych talentów poczułoby się niepewnie.

Roześmiała się.

- Ma pan rację. Ja zawsze muszę mieć swoje zdanie. Gdyby pan

tylko wiedział, jak trudno mi się powstrzymać od mówienia prawdy.

- Lekcja pierwsza. Zawsze trzeba być ostrożnym, jeśli chodzi o

prawdę. Zadziwiające, jak bardzo inni jej nie znoszą.

Uśmiechnęła się jeszcze raz:

-    Wspaniale. Też tak sądzę, a pan jest pierwszym człowiekiem,

który się ze mną zgadza.

-    Czy często chodzisz na popołudniowe koncerty?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Moja szkoła jest zbyt daleko. Zwykle nie mam czasu, ale dziś

zwolniono nas wcześniej. W gruncie rzeczy nie przyjechałam na

recital. Lubię ten park. Pięknie wygląda jesienią.

- Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem - powiedział Jay. -Nie

oczekiwałem czegoś podobnego w ponurym, leżącym na pół-nocy

mieście.

11

 

Dziewczyna spojrzała na niego.

- Nigdy jeszcze pan tu nie był? Tu jest cudownie. Korporacja

kupiła ten park i zaadaptowała stary dom na muzeum. Tam właśnie

odbył się recital.

- Dosyć dziwne miejsce, jak na muzeum - odparł. - To znaczy,

położone na uboczu i odludne.

- Powinien pan zobaczyć je w lecie. Wtedy pełno tu przy-

jezdnych.

Rozległ się ostry krzyk mewy przelatującej tuż nad powierzchnią

jeziora. Dziewczyna popatrzyła za nią i powiedziała:

-    Chciałabym po śmierci być mewą fruwającą w deszczu nad

powierzchnią wody.

Podniosła twarz ku niebu, wystawiając ją na deszcz.

-    To właśnie lubię najbardziej. Ciszę. Samotność. I ten deszcz

-uwielbiam deszcz.

Zamknęła oczy i stała w ekstazie z podniesioną głową, a jej buzię

pokrywały strużki wody. Miał wrażenie, że rozpaczliwie goni za

życiem i wierzy, że znajdzie je w deszczu.

Sięgnął po chusteczkę i powiedział:

- Proszę, wytrzyj twarz. Za chwilę woda spłynie ci po plecach. -

Już spływa - odrzekła z taką miną, że ogarnęła go nieopano-wana

wesołość. - Chodźmy, poprowadzę pana dookoła jeziora. Na tamtym

brzegu jest prześlicznie. Las dochodzi do samej wody, są też

wysepki z łabędziami i dzikim ptactwem. .

Poszli szutrową ścieżką biegnącą wzdłuż brzegu; wiejący od

jeziora wiatr niósł wilgotną woń butwiejących liści.

-    Czy ten zapach nie jest cudowny? - zapytała. - Czy w taki

dzień jak dziś nie ma się uczucia, że warto żyć?

Nie odpowiedział - nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Miała

rację. To był cudowny dzień. Chciało się żyć; ten zachwycający

dzieciak musiał mu to uświadomić.

Zaintrygowała go przede wszystkim niewiarygodną znajomością

życia. Poczuciem jedności z wiatrem i drzewami, niebem i

deszczem. Kiedy dotarli na drugi brzeg, deszcz zamienił się w

ulewę. -  Szybciej, bo przemokniemy - powiedziała i zaczęła biec.

Jay ruszył za nią, ale ciężki szynel krępował mu ruchy. Zdążyła

się już ukryć pod wielkim bukiem, wyprzedzając go o kilkanaście

metrów.

12

 

-    Podobno mężczyźni to silniejsza płeć - powiedziała z tri-

umfem.    .

Zdjął płaszcz i otrząsnął zeń krople wody.

-    Spróbuj biegać w wojskowych butach i szynelu. Zobaczysz, że

to nie takie proste.

Spojrzała na jego naramienniki.

- Korpus Wywiadowczy? - Wyraźnie zrobiło to na niej wraże-nie. -

Co pan robi w Rainford?

- Odbywam służbę wojskową.

- Czy trochę nie za późno?

- Fakt, jestem staruszkiem. Mam dwadzieścia trzy lata. Kilka razy

otrzymywałem odroczenie, by móc studiować na uniwersytecie.

Nazywam się Jay Williams i poszukuję rosyjskich szpiegów.

Roześmiała się i odrzekła bezpretensjonalnie:

-    Caroline Grey. Ale dwadzieścia trzy lata to nie jest

starość, Mój dziadek zwracałby się do pana "mój chłopcze". A w

Rainford nie ma żadnych szpiegów. To miasto żyje z przemysłu

tekstylnego, a tekstylia szpiegów nie interesują.

Zastrzeliła go. Przez moment nie był w stanie wymyślić od-

powiedzi? Dostrzegł w jej oczach błysk rozbawienia; wybuchnęła

śmiechem, którego dłużej nie mogła już powstrzymać.

- Czy ma pan dyplom?

Potwierdził skinieniem głowy:

- Jestem doktorem filozofii.

- To wspaniale. Co pan studiował?

- Historię.

- Dlaczego? - zapytała, marszcząc czoło.

Wzruszył ramionami.

- Większość sądzi, że to raczej bezużyteczne. Ja to lubię, i

tyle. -   Wystarczająca motywacja, by się czymś zająć. -

Rozpogodziła twarz.

Jay był zdziwiony - ta dziewczyna stanowiła zaskakującą mie-

szankę dojrzałości i niewinności, prostoty i mądrości.

Odwróciła głowę, patrząc w kierunku wysepek.

-    Co pan zamierza robić po wyjściu z wojska?

Zapalił papierosa i odrzekł z namysłem:

-    Właściwie nie wiem. Do tej pory koncentrowałem się na

robieniu doktoratu, nie zastanawiając się, co będzie później. 13

 

-    A powinien pan. Po to właśnie człowiek ma rozum. I pan go

z pewnością ma. Trzeba wytyczyć sobie konkretny cel i pracować,

by go osiągnąć.

Jay słuchał z rozbawieniem, ale zdawał sobie sprawę, że dziew-

czyna miała rację. Zamyślona wrzucała do wody patyczki. Zastana-

wiał się, w jaki sposób wyjaśnić komuś tak młodemu, że często

życie nie jest takie, jakie być powinno, lecz jakie jest. Może

to dziwnie brzmi, ale taka jest prawda. Kilka kaczek przemknęło

po wodzie żałośnie kwacząc w nadziei, że ktoś je nakarmi.

Dziewczyna przyku-cnęła. Poły jej płaszcza opadły na trawę.

Zaczęła przywoływać ptaki. - Szkoda, że zjadłam wszystkie

kanapki. Te biedactwa są

głodne.

- Ludzie karmią je bez przerwy. - Jay schylił się i pomógł jej

wstać. - Zamoczysz płaszcz. Zapalenie płuc nie jest

najprzyjemniej-szym sposobem na opuszczenie tego świata -

przynajmniej nie dla kogoś tak młodego jak ty.

Szczere, niebieskie oczy przyjrzały mu się badawczo. Zorien-tował

się, że ciągle trzyma ją za rękę. Uśmiechnął się z zakłopota-niem

i puścił dziewczynę.

-    Nie jestem taka młoda. - Odwróciła twarz. - Mam piętnaście

lat. Ściśle mówiąc, za pięć miesięcy skończę szesnaście.

Deszcz przeszedł w lekką mżawkę.

-    Ruszmy się lepiej - powiedział Jay. - .Muszę wrócić do

jednostki, bo wyślą patrole na poszukiwania.

W milczeniu poszli brzegiem jeziora i skręcili w kierunku muzeum.

Jay poczuł zakłopotanie, ponieważ przez chwilę wyczuł jej

kobiecość. Caroline nie była tego świadoma; kiedy ukradkiem

spojrzał na nią, był pewny, że w jej oczach znowu czai się

śmiech. Po schodach dotarli na parking. Jay zatrzymał się przed

swoim samochodem.

- Tu się musimy pożegnać.

- Land-rover, to wspaniałe! Zawsze czymś takim chciałam się

przejechać! W którą stronę pan jedzie?

- Nie wybieram się do centrum. Jadę w kierunku Haxby.

-    Ależ to cudownie. Mieszkam w Haxby. Nie będę tracić

godziny na przystanku autobusowym.

Uznał, że to przeznaczenie. Otworzył drzwi i pomógł jej wsiąść.

Po chwili z parkingu wydostali się na aleję wiodącą do głównej

drogi. 14

-

Założę się, że wiem, gdzie pan stacjonuje - powiedziała

dziewczyna. - W Greystones. Ludzie z rady parafialnej byli

przera-żeni, kiedy dowiedzieli się, że armia kupuje ten teren.

Myśleli, że cała miejscowość będzie czymś w rodzaju garnizonu,

a w sobotnie wieczory koło baru "Pod Wysokim Mężczyzną" będą

ciągle bójki. Muszę jednak przyznać, że zachowujecie się bardzo

spokojnie. Od jak dawna pan tam jest?

- Jakieś dwa tygodnie, ale koszary istnieją od dwóch miesięcy. -

Czym się zajmujecie? A może to tajemnica?

- Nie. Można powiedzieć, że znowu chodzimy do szkoły.

- Jakie macie lekcje?

- Rosyjski. Brakuje ludzi znających ten język, więc wojsko

próbuje to nadrobić.

Skrzywiła się.

-    Mam dość kłopotu z francuskim i łaciną. Jak długo potrwa

nauka?

-    Nie wiem dokładnie. Co najmniej dziewięć miesięcy, może

więcej.

-    Dobrze. To znaczy, że zostanie pan tu na dłużej.

Nie znalazł właściwej odpowiedzi, więc przez resztę drogi kon-

centrował się najeździe. Przed samym Haxby dojechali do przyjem-

nie wyglądającego domu z szarego kamienia, stojącego z dala od

drogi, w ogrodzie o powierzchni pół hektara. Dziewczyna dotknęła

ramienia Jaya - zatrzymał się. Uśmiechnęła się szeroko:

-    Strasznie miło było pana poznać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin