Anne McCaffrey
Niebiosa Pern
Przekład: Katarzyna Przybyś
Tytuł oryginału: The Skies of Pern
SCAN-dal
Książkę tę pośwęcam doktorowi Stevenowi M. Beardowi,w podzięce za to, że dał mi do rąk własny świat.
Nie nam osądzać, czy los szczodrobliwy, Lecz z tym, co nam zsyła, będziem sobie radzić.
Odkrywcy Pernu, trzeciej planety w układzie słonecznym Rukbatu w gwiazdozbiorze Strzelca, nie zwrócili uwagi na nieregularną orbitę satelity krążącego w systemie.
Koloniści osiedlili się na planecie, przystosowali do jej specyfiki i rozproszyli się po najbardziej gościnnym kontynencie południowym.
Katastrofa spadła nagle w postaci deszczu grzybopodobnych organizmów, które żarłocznie pożerały wszystko z wyjątkiem kamienia, metalu i wody. Z początku straty były przerażające. Na szczęście dla nowej kolonii, „Nici”, jak nazywano zabójcze deszcze, nie były niezniszczalne; ginęły w kontakcie z wodą i ogniem.
Z pomocą inżynierii genetycznej i wrodzonej pomysłowości osadnicy odpowiednio przekształcili miejscowe formy życia, przypominające legendarne smoki. Te olbrzymie stworzenia, w chwili narodzin nawiązujące telepatyczną więź z człowiekiem, stały się najskuteczniejszą na Pernie obroną przeciwko Niciom. Po przeżuciu i strawieniu rudy zawierającej fosfmę potrafiły dosłownie ziać ogniem, spalając zabójcze pasożyty w powietrzu, przed opadnięciem na ziemię. Umiały nie tylko latać, ale także się teleportować, dzięki sprawnym manewrom unikając napowietrznych zderzeń podczas walki z Nićmi. Mogły telepatycznie porozumiewać się z jeźdźcami i innymi smokami, tworząc niezwykle skuteczne formacje bojowe, czyli skrzydła.
Od jeźdźców smoków wymagano szczególnych uzdolnień i całkowitego poświęcenia. Jeźdźcy stali się więc osobną grupą, zupełnie
różną od tych, którzy uprawiali ziemię i chronili ją przed zniszczeniami rozsiewanymi przez Nici, oraz od tych, którzy parali się rzemiosłem w różnych perneńskich cechach.
Z upływem stuleci osadnicy zapomnieli o swoich korzeniach i o rozpaczliwej walce z Nićmi, które opadały na planetę, gdy nieregularna orbita Czerwonej Gwiazdy przecinała elipsę Pernu. Zdarzały się także długie okresy Przerw, kiedy Nici nie pustoszyły ziemi, a perneńscy jeźdźcy dochowywali wiary swoim potężnym przyjaciołom, czekając chwili, gdy znów będą potrzebni do ochrony ludzi, którym zaprzysięgli służbę.
Gdy po jednej z długich Przerw powróciła groźba Nici, liczba jeźdźców zdążyła zmaleć już tak bardzo, że zamieszkali w jednym jedynym weyrze: Bendenie. Bohaterska Władczyni Weyru Lessa, dosiadająca złotej królowej Ramoth, odkryła, że smoki potrafią poruszać się w czasie tak samo jak w przestrzeni i podejmując rozpaczliwe ryzyko, cofnęła się w czasie o czterysta Obrotów, by sprowadzić pięć pozostałych Weyrów w przyszłość, do obrony Pernu.
W tej sytuacji podjęto próby zbadania Południowego Kontynentu, gdzie dokonano wielkiego odkrycia. Jaxom, jeździec białego Rutha, jego przyjaciel F’lessan, jeździec spiżowego Golantha, czeladniczka Jancis z Cechu Kowali i Piemur, Harfiarz nieprzypisany do żadnej warowni, badając Lądowisko pierwszych osadników dokonali niezwykle ważnego odkrycia; natrafili na Assigi, czyli Audiosystem Sztucznej Inteligencji Gromadzący Dane.
W oparciu o miliardy plików z danymi, przywiezionymi na Pern przez pierwszych osadników, Assigi zaczął dostarczać informacje do wszystkich Cechów. Opracował także metodę uwolnienia Pernu od okresowego zagrożenia wywoływanego przez wędrownego satelitę, nieprawidłowo określanego jako Czerwona Gwiazda.
F’lar i Lessa, odważni i dalekowzroczni przywódcy Weyru, pierwsi zaczęli zachęcać Władców Warowni i Cechów, by skończyć z dominacją Nici i rozpocząć nową erę w dziejach Pernu. Uzyskali zgodę prawie wszystkich, zwłaszcza że dzięki Assigi każdy mógł korzystać z nowych metod pracy i technologii ułatwiających życie i poprawiających zdrowie.
Byli jednak i tacy fanatycy, którzy uznali Assigi za „obrzydlistwo” i próbowali położyć kres wspaniałemu projektowi. Ponieśli jednak klęskę. Młodzi jeźdźcy i technicy, wykształceni i przeszkoleni przez komputer, z pomocą smoków przenieśli ze statków pierwszych osadników, w dalszym ciągu krążących po orbicie Pernu, trzy silniki z napędem na antymaterię i umieścili je w potężnym uskoku na powierzchni Czerwonej Gwiazdy. Zaplanowaną z pewnym opóźnieniem eksplozję można było zaobserwować prawie na całym Pernie, którego mieszkańcy radowali się na myśl, że wreszcie pozbędą się Nici.
Rozwiązanie to nie położyło natychmiastowego kresu Opadom, ponieważ rój Nici przyciągnięty wcześniej przez Czerwoną Gwiazdę, jeszcze nie całkiem opuścił przestrzeń wokół Pernu. Jeźdźcy i harfiarze wyjaśniali wszystkim, którzy zechcieli ich wysłuchać, że jest to ostatnie Przejście Czerwonej Gwiazdy, a potem Nici nie będą już więcej trapić mieszkańców planety.
Nadszedł czas, by zacząć snuć plany na przyszłość wolną od tego zagrożenia. Można było przy tym wykorzystać informacje zawarte w banku danych Assigi, zawierającym wiele przydatnych a jednocześnie prostych rozwiązań technicznych, które przyczynią się do poprawy życia wszystkich mieszkańców Pernu. Nawet jeźdźcy, którzy przez całe wieki bronili planety, muszą znaleźć sobie nowe zajęcia. Pojawiają się nowe pytania: o wybór rozwiązań technicznych, które ułatwią życie nie niszcząc kultury Pernu, a także o miejsce jeźdźców i ich wspaniałych przyjaciół w nowym społeczeństwie, wolnym od groźby Nici.
Dyżurny czeladnik w pomieszczeniach dla więźniów w Kopalni 23 u podnóża zachodniego łańcucha wzgórz pierwszy dostrzegł jasny, niebieskawy warkocz na południowo–zachodnim nieboskłonie. Miał wrażenie, że zjawisko zbliża się w jego stronę, więc krzykiem zaalarmował otoczenie i popędził w dół po schodach wieży strażniczej.
Jego krzyki usłyszeli górnicy wychodzący z szybów, brudni i zmęczeni po całym dniu wydobywania rudy żelaza. Oni również dostrzegli światło pędzące w stronę zabudowań. Rozproszyli się z hałasem, kryjąc się gdziekolwiek: pod wagonikami z rudą, za usypiskami urobku i pod suwnicą; niektórzy pobiegli z powrotem do szybu. Przetoczył się nad nimi basowy grzmot, choć na niebie nie było ani jednej chmurki. Niektórzy potem twierdzili, że do ich uszu dotarł wysoki świst. Wszyscy zgadzali się co do kierunku, z którego nadleciał obiekt — południowy zachód.
Wysoki kamienny mur wokół więziennego podwórka nagle się rozpadł. Wyrzucone do góry kamienie zaczęły opadać na cały teren kopalni. Górnicy rzucili się na ziemię, chroniąc głowy przed uderzeniami odłamków. Rozległ się drugi wybuch i okrzyki przerażenia dochodzące z więziennych kwater. Zaleciało rozgrzanym do białości metalem — znajoma woń w miejscu, gdzie wytapia się rudę żelaza i wysyła się ją w sztabach do siedzib cechów Kowali — tyle że zapach był dziwnie kwaśny. Niestety nikt później nie potrafił go dokładnie opisać.
Szczerze mówiąc, gdy rozległo się ostrzeżenie czeladnika, spośród kilkuset pracowników kopalni, tylko jeden człowiek nie stracił głowy. Shankolin, od kilkunastu lat odpracowujący wyrok więzienia w kopalniach Cromu, od dawna czekał na sposobność do ucieczki. Naturalnie usłyszał huk walącego się muru i przez ułamek sekundy widział białoniebieską poświatę w małym okienku wyciętym w ciężkich drzwiach, stanowiących jedyne wyjście z budynku. Skoczył na lewo i ukrył się pod drewnianą pryczą niemal w tym samym momencie, gdy coś dużego, gorącego i śmierdzącego przebiło ścianę w miejscu, gdzie ułamek sekundy przedtem była jego głowa. Jakiś przedmiot z sykiem przerył przejście między pryczami, przebił deski, zgruchotał narożny wspornik i wyleciał na zewnątrz. Pozbawiony podpory dach zawalił się częściowo. Ktoś zaczął krzyczeć z bólu i wołać o pomoc. Ktoś inny jęczał ze strachu.
Shankolin wypełzł spod pryczy i krótkim spojrzeniem obrzucił dziurę wybitą przez meteoryt — jedyną prawdopodobną przyczynę takich zniszczeń. Dostrzegł w dali potrzaskany mur więzienny i zareagował błyskawicznie. Przedostał się przez rozbitą ścianę i popędził w stronę muru, pilnie wypatrując, czy nie dostrzeże strażników na murze albo na wieżyczkach po obu jego końcach. Jednak wszyscy opuścili stanowiska, prawdopodobnie w chwili gdy dostrzegli meteoryt nadlatujący w stronę kopalni.
Podciągnął się na rękach na szczyt muru i co sił w nogach popędził przez pagórki ku najbliższej kępie rzadkich krzaków. Przycupnął za nimi i uspokajając oddech, nadsłuchiwał odgłosów zamieszania dochodzących z kopalni. Ranny wciąż krzyczał z bólu; prawdopodobnie strażnicy najpierw się nim zajmą, a dopiero potem policzą więźniów. Pewnie będą chcieli przyjrzeć się meteorytowi z bliska, bo jeśli zawiera metal, może przedstawiać dużą wartość. Przynajmniej tak słyszał, kiedy ustąpiła jego głuchota. Nieraz słuch go zawodził, ale i tak dowiadywał się wszystkiego, co trzeba. Nigdy nie dał po sobie poznać, że ustąpiły skutki działania rozsadzającego czaszkę dźwięku, który wydał odrażający Assigi, kiedy Shankolin wkroczył do jego pomieszczenia na czele ludzi wybranych przez jego ojca, Mistrza Norista, by zniszczyć to obrzydlistwo i położyć kres jego szkodliwym wpływom.
Shankolin odzyskał oddech i stoczył się w dół po łagodnym zboczu. W końcu uznał, że jest na tyle bezpieczny, by zgiąć się w pół i przebiec pod osłonę rzadkiego lasu. Bez przerwy się rozglądał, nadsłuchując odgłosów ewentualnego pościgu. Pochylony, popędził w dół niebezpiecznego urwiska; słyszał, jak żwir i małe kamyki spadają przed nim ze stromizny.
Cały był pochłonięty jedną myślą: tym razem uda mu się uciec. Koniecznie musiał odzyskać wolność, by powstrzymać nieuchronny postęp, jaki czyni Ohydny Assigi, niszcząc Pem, który przetrwał tak długo. Opowiadał mu o tym ojciec cichym, przerażonym głosem.
Mistrz Norist był przerażony, gdy władcy Weyrów Pernu uwierzyli, że ten bezcielesny głos naprawdę może im powiedzieć, jak zamienić orbitę Czerwonej Gwiazdy. Wówczas nie zbliżałaby się do Pernu na tyle blisko, by zrzucać na planetę zaborcze, nienasycone Nici. Nici pożerały wszystko: bydło, ludzi i rośliny; mogły w okamgnieniu pochłonąć grube drzewo. Shankolin dobrze o tym wiedział. Widział kiedyś podobny przypadek, kiedy pracował w załodze naziemnej w cechu Szklarzy. Nici rzeczywiście pożerały ludzi i wszystko co żyje, ale Ohydny Assigi był gorszy, bo zatruwał ludzkie umysły i serca, a jego bezcielesny głos rozsiewał zdradliwą zarazę.
Ojciec Shankolina był załamany i przerażony tymi wszystkimi nieprawdopodobnymi rzeczami, które Assigi opowiadał Władcom Warowni i Cechmistrzom: o różnych maszynach i metodach stosowanych jakoby przez przodków, o procesach i urządzeniach — nawet do wytapiania szkła — mogących znacznie ułatwić życie Perneńczyków.
Już wtedy, gdy wszyscy wychwalali cudowne możliwości tego Assigi, ojciec Shankolina wraz z kilkoma innymi ważnymi osobistościami dostrzegł niebezpieczeństwo ukryte w tych wszystkich gładkich, kuszących obietnicach. Tylko głupcom może się wydawać, że byle głos zawróci Gwiazdę z jej toru.
Shankolin był dokładnie tego samego zdania co ojciec. Gwiazdy nie schodzą z orbit. Zgadzał się, że Władcy Weyrów to głupcy, którzy nie wiadomo dlaczego chcą zniszczyć jedyny powód, dla którego smoki przydają się jako obrońcy planety. Zgadzał się też dlatego, że nadchodził koniec jego terminowania. Bardzo pragnął, by ojciec go zaakceptował i wyznaczył swoim następcą, ucząc tajników barwienia szkła na przepiękne kolory, które potrafi uzyskać jedynie Mistrz Szklarz. Trzeba wiedzieć, który piasek barwi masę szklaną na niebiesko, a który nadaje jej kolor połyskliwego, głębokiego karminu.
Zgłosił się więc na dowódcę grupy, która miała zaatakować Ohydnego Assigi i skończyć jego władzę nad umysłami skądinąd inteligentnych osób.
Nawet nie zauważył, że idzie po dnie strumienia. Prawy but natrafił na oślizły kamień; Shankolin upadł na ostrą skałę i rozciął sobie twarz. Otumaniony upadkiem, z trudem podniósł się na kolana.
Od lodowatej wody zabolały go kostki nóg i nadgarstki, to go otrzeźwiło. Spostrzegł, że do strumienia spadają krople krwi i odpływają z prądem, barwiąc wodę na różowo. Zbadał palcami rozcięcie i skrzywił się, kiedy wyczuł, że zaczyna się na skroni, idzie z boku nosa i zagłębia się w policzek, poszarpany jak krawędź kamienia, o który się skaleczył. Krew spływała mu z policzka. Wstrzymał oddech i zanurzył twarz w zimnej wodzie. Powtórzył tę czynność kilka razy, aż lodowate zimno nieco zahamowało upływ krwi. Później oddarł dół koszuli i tym prowizorycznym bandażem przewiązał sobie czoło. Przechylił głowę sprawdzając, czy nie nadchodzi pogoń. Nie słyszał nawet ptaków ani szelestu węży. Gdyby rzucił się do biegu, mógłby je wypłoszyć. Wstał ociekając wodą i wciągnął w nozdrza łagodny wiaterek.
Głuchota, trwająca wiele obrotów, wyostrzyła inne jego zmysły. Węch już raz ocalił mu życie, choć nie zdołał uratować czubka jednego z palców u rąk. Poczuł cuchnący gaz kopalniany na chwilę przed zawałem. Zginęło wtedy dwóch górników.
Z policzka kapała mu krew. Oddarł następny kawałek koszuli i przycisnął do rany. Rozglądał się na wszystkie strony, zastanawiając się, co robić.
W górniczej warowni byli ludzie, którzy się chlubili, że wytropią każdego zbiegłego górnika. Krople krwi ułatwiłyby im zadanie. Rozejrzał się z niepokojem, ale woda wszystko spłukała. To dobrze, że upadł na środku strumienia; tu nikt nie znajdzie śladów.
Może meteoryt opóźnił pogoń. Może było więcej rannych i nie zwołano więźniów na apel. Może meteoryt okazał się ważniejszy. Podobno Cech Kowali dobrze płaci za takie znaleziska. A więc pewnie zmarnują trochę czasu na wysłanie wiadomości do najbliższej siedziby Cechu. A on w tym czasie zdąży dotrzeć do rzeki.
Jeśli pójdzie wodą, nie zostawi ani krwawych śladów, ani zapachu. Strumień w końcu dojdzie do rzeki, a rzeka do Morza Południowego. Trzeba będzie jakoś utrzymać bandaż na policzku, aż się zrobi strup. W głowie kręciło mu się od upadku. Trzeba znaleźć kij, żeby się na nim opierać i sprawdzać głębokość wody. Nieco dalej na brzegu leżał solidny kawałek konara, na tyle gruby, by nadawać się do tego celu. Kilka ostrożnych kroków po dnie i dosięgnął drąga. Uderzył nim kilka razy w kamień, żeby sprawdzić, czy nie jest spróchniały. W porządku, nada się.
Wędrował przez bezksiężycową noc, od czasu do czasu ślizgając się w mulistych miejscach albo niespodzianie wpadając w wypłukane przez wodę jamy, których nie udało mu się wymacać kijem. Kiedy policzek przestał krwawić, wsadził bandaż do kieszeni. Płótno na czole przywarło do zaschniętej krwi, więc zostawił je w spokoju.
O świcie nogi w ciężkich, nasiąkniętych wodą górniczych butach zziębły mu do tego stopnia, że stracił w nich czucie i potykał się co chwila. Dzwonił zębami z zimna. W dodatku strumień był teraz szerszy i głębszy, woda sięgała Shankolinowi coraz częściej do pasa zamiast do kolan i nie dało się iść dalej jego korytem. Pochwycił zwieszające się nad wodą gałęzie jakiegoś krzewu, wygramolił się na brzeg i ukrył w gęstwinie. Zwinął się w kłębek, by zachować tę odrobinę ciepła, która tliła się jeszcze w jego ciele.
Nic nie zakłóciło jego spokoju, aż wreszcie obudził go ból pustego żołądka. Był późny ranek, słońce stało już wysoko. Zaszedł o wiele dalej niż myślał. Siermiężne robocze ubranie prawie wyschło, ale symbol górniczej warowni, jakim oznaczono materiał podczas tkania, zdradziłby go jako uciekiniera. Potrzebował czegoś do jedzenia i do ubrania, wszystko jedno w jakiej kolejności.
Ostrożnie wychynął z krzaków i ku swojemu niepomiernemu zdziwieniu dostrzegł chatę na drugim brzegu strumienia, który teraz stał się rzeką. Obserwował budynek przez długi czas, aż uznał, że nikogo nie ma ani w środku, ani w pobliżu. Przeszedł rzekę w bród, choć kamienie raniły mu posiniaczone stopy i znów ukrył się w krzakach. Wreszcie nabrał pewności, że nie dobiegają go żadne odgłosy świadczące o obecności ludzi.
Chata była pusta, ale zamieszkana. Mogła należeć do jakiegoś pasterza, bo na dużym legowisku były skóry, wytarte od długiego używania. Najpierw jedzenie! Nie tracił czasu na umycie bulw, które znalazł w koszu przy palenisku. Potem zobaczył zimny, szary tłuszcz w żelaznej patelni ustawionej na brzegu kominka. Zanurzył w nim surowe warzywa, zadowolony, że osolony tłuszcz nadał im trochę smaku. Nasyciwszy na moment najgorszy głód, zajął się poszukiwaniem odzieży i jeszcze czegoś do jedzenia. W młodości za nic nie wykradłby jabłka ani nawet wiśni z cudzego ogrodu. Ale teraz sytuacja zmieniła się tak bardzo, że nic nie pozostało z moralnych zasad, które ojciec wpoił mu za pomocą kija. Miał obowiązek do spełnienia: trzeba było naprawić zło i sprawdzić w praktyce teorię — albo ją odrzucić.
Skręciło go w brzuchu od surowego, tłustego jedzenia. Trzeba żuć powoli albo wszystko przepadnie. Trudno jest ukryć specyficzną woń wymiocin. W szczelnym, zabezpieczonym przed owadami pojemniku znalazł trzy czwarte okrągłego sera. Wiedział, że nie na długo mu to wystarczy w czasie ucieczki, ale zależało mu, by zostawić jak najmniej śladów. Właściciel chaty może nie zauważyć zniknięcia paru bulw i odrobiny smalcu z patelni, ale ubytek solidnego kawałka sera to już inna sprawa. Znalazł więc na dnie szuflady stare ostrze od noża i odciął spory plaster, wystarczający na jeden posiłek, ale nie aż tak duży, żeby od razu zauważyć brak — przynajmniej taką miął nadzieję. Nieomal jako nagrodę za wstrzemięźliwość znalazł następne metalowe pudełko, a w nim tuzin podróżnych racji żywnościowych. Wziął dwie. Pewnie znajdzie jeszcze więcej jedzenia, jeśli nie da się ponieść chciwości. W taką sprawiedliwość zaczął ostatnio wierzyć.
Zdjął z czoła bandaż. Zabolało, choć przedtem namoczył go w zimnej rzecznej wodzie. W jednym czy dwóch miejscach pokazało się trochę świeżej krwi, ale nie było jej wiele, więc wystawił nieosłoniętą niczym ranę na działanie świeżego górskiego powietrza. Wrócił do chaty, żeby rozejrzeć się za ubraniem, ale nic nie znalazł, zabrał więc jedną starą skórę. Nie liczył, że po drodze znajdzie schronienie pod dachem, a nocami wciąż dokuczał chłód, mimo że piąty miesiąc był już za pasem.
Przed odejściem przyjrzał się ścieżkom, rozchodzącym się w kilka stron. Jego uwagę przykuł odblask metalu, skoczył więc w stronę rzeki pewien, że ktoś go wytropił. Niełatwo przyszło mu odnaleźć przyczynę odblasku, ale w końcu okazało się, że to dulki niewielkiej łódki, prawie niewidocznej pod krzewami zwisającymi nad powierzchnią wody. Przywiązano ją do gałęzi postronkiem, który od ciągłego ocierania się o kamień był już tak przetarty, że wystarczyło jedno szarpnięcie, by zerwać ostatnie włókna.
Szarpnął więc, ostrożnie wsiadł do łódki i wypchnął ją kijem na środek rzeki. Pewnie warto byłoby znaleźć wiosła, ale coś pchało go, by znaleźć się jak najdalej od chaty i odpłynąć w dół rzeki. Łódka była na tyle duża, że zginając kolana mógł się położyć na dnie i ukryć przed wzrokiem ewentualnego obserwatora.
W nocy, gdy wypatrzył żary oświetlające gospodarstwo — spore, ale nie na tyle duże, by trzymać wher–stróża — wypchnął łódkę na brzeg. Przywiązał ją postronkiem, który naprawił podczas długiego, całodniowego spływu, używając pasków oddartych od koszuli.
Znowu miał szczęście. Najpierw znalazł kosz ptasich jaj wiszący na gwoździu nad bocznymi drzwiami do obór. Wypił zawartość trzech, a następne trzy delikatnie wsadził pod koszulę, którą związał na brzuchu. Wtedy zauważył koszulę i spodnie suszące się na krzakach przy płaskich nadrzecznych kamieniach, gdzie prawdopodobnie kobiety chodziły prać. Wybrał pasującą na niego odzież i poprzesuwał pozostałe sztuki tak, by wydawało się, że kilka z nich po prostu wpadło do rzeki i odpłynęło z prądem.
Wszedł po raz drugi do obory. Zwierzęta wyczuły obcego i zaczęły się niepokoić, ale udało mu się znaleźć otręby i starą, pogiętą miskę. Jutro ugotuje sobie owsiankę, doda parę jajek i będzie miał dobry, gorący posiłek. Nagle usłyszał głosy i skoczył do łodzi. Odepchnął japo cichu na środek rzeki i położył się na dnie, żeby go nie widziano.
Noc pochłonęła głosy i słyszał teraz tylko bełkot rzeki, po której bezszelestnie płynęła jego łódź. Nad głową błyszczały gwiazdy. Stary harfiarz, który uczył młodzież w Cechu Szklarzy, powiedział mu kilka nazw. Wspominał też, że podczas Końca Obrotu na niebie pojawiają się jasne, hakowate smugi pozostawione przez meteoryty i Duchy. Shankolin nie dał się przekonać, że te smugi to duchy zmarłych smoków, ale kilkoro dzieci w to uwierzyło.
Najjaśniej świecące gwiazdy nigdy nie zmieniały swojej pozycji. Rozpoznał Wegę — a może był to Canopus? Nie pamiętał, jak nazywały się inne gwiazdy na wiosennym niebie. Próbował sobie przypomnieć nazwy i okoliczności, w jakich się ich uczył, a wtedy jego umysł nieubłaganie wrócił do Assigi i wszystkich krzywd, jakie ta… ta rzecz mu wyrządziła. Dopiero niedawno się dowiedział, że jego ojciec od dawna jest zesłańcem — znalazł się na wyspie na Morzu Wschodnim wraz z kilkoma gospodarzami i rzemieślnikami, którzy próbowali unicestwić Ohydę.
Teraz, gdy urządzenie umilkło, można będzie przekonać ludzi, żeby nabrali rozsądku. Czerwona Gwiazda przynosiła ze sobą Nici. Jeźdźcy smoków zwalczali Nici na niebie, a ludzie spokojnie żyli między Przejściami. Taki był odwieczny porządek rzeczy i powinno się go pilnować. Shankolin poczuł się zbity z tropu, gdy dowiedział się o porwaniu Mistrza Robintona, którego głęboko szanował. Minęło jednak kilka Obrotów do czasu, gdy stopniowo odzyskał słuch i mógł się dowiedzieć więcej o tym wydarzeniu. Nigdy nie zrozumiał do końca, dlaczego Mistrza Harfiarzy znaleziono martwego w pomieszczeniu należącym do Ohydy. Ale Ohyda też nie żyła — „zakończyła działalność”, jak mówili górnicy. Czy Mistrz Robinton odzyskał rozsądek i ją wyłączył? Czy też ona zabiła Mistrza Robintona? Shankolin koniecznie chciał dowiedzieć się prawdy.
Kiedy spłynie do końca rzeki Crom — może Warownia Keogh znajdzie się już wtedy daleko — będzie mógł wszystko zaplanować | i przekonać się, do jakiego stopnia Ohyda zniszczyła perneńskie trądycje i styl życia.
Wiosną, gdy śniegi stopnieją, a drogi obeschną z błota, zaczynają się Zgromadzenia. Łatwo będzie wmieszać się w tłum i może uda się znaleźć odpowiedź na te pytania. Słuch miał coraz lepszy, słyszał już nawet ostre krzyki ptaków. Kiedy pozna najnowsze wydarzenia, będzie mógł zaplanować następne posunięcia.
Na pewno nie wszyscy Perneńczycy chcą zagłady tradycji i wierzą w kłamstwa, które zrodziła Ohyda. Przypomniał sobie imiona osób, które odczuwały niepokój na myśl o tak zwanych udogodnieniach, podstępnie podsuwanych ludziom przez Assigi. Teraz, w jedenaście Obrotów po zakończeniu działalności przez Ohydę, wiele rozsądnie myślących ludzi na pewno zdaje sobie sprawę, że Czerwona Gwiazda nie mogła zejść ze swojej drogi tylko dlatego, że jakieś trzy stare silniki wybuchły w rozpadlinie na jej powierzchni! Szczególnie w sytuacji, gdy opady Nici wciąż trwały i trwać powinny, jednocząc Pern przeciwko wspólnemu zagrożeniu, tak jak to się działo od wieków.
— Nie wiem, na co komu te nieporządki, które toto porobiło z rachubą czasu — powiedział pierwszy mężczyzna, z ponurą miną rozmazując palcem rozlany sos.
— Lepiej zobacz, jaki nieporządek sam zrobiłeś na stole — wytknął mu drugi.
— Nie miał prawa mieszać się do rachuby czasu — upierał się pierwszy z naciskiem.
— Kto? — nie zrozumiał drugi. — Jaki on? Jakie toto?
— No przecież Assigi.
— O co ci chodzi?
— No bo się mieszał, nie? W trzydziestym ósmym, to znaczy ledwie w dwa tysiące pięćset dwudziestym czwartym — gospodarz wykrzywił się, aż grube czarne brwi spotkały się nad szeroką kolumną mięsistego nosa. — Ni z tego, ni z owego musielim dodać jakieś czternaście Obrotów.
— On tylko uaktualnił czas — poprawił go Drugi, zdziwiony gwałtownością swojego towarzysza, który z początku wydawał się całkiem sympatyczny. Chętnie słuchał muzyki i znał teksty wszystkich piosenek, które harfiarze grali na Zgromadzeniu, nawet tych najnowszych. Jednak trzeci bukłak wina źle widać wpłynął na jego humor i na zdrowy rozsądek, skoro zaczął go drażnić upływ czasu, czy też sposób, w jaki liczono Obroty.
— Przybyło mi przez to lat.
— Ale nie rozumu — pogardliwie wycedził Drugi. — Poza tym sam Mistrz Harfiarz powiedział, że wszystko się zgadza, bo to wszystko przez te roz… no, te roz… — przerwał i beknął, żeby zatuszować kłopoty z wymową i przypomnieć sobie właściwy zwrot. — No, pomylili się z liczeniem czasu, bo raz Nici opadały tylko przez czterdzieści Obrotów zamiast pięćdziesięciu jak zwykle i ludzie zapomnieli wziąć poprawkę na te roz…
— Rozbieżności — wtrącił trzeci mężczyzna i spojrzał na nich z wyższością.
Drugi strzelił palcami, rozpromienił się i posłał Trzeciemu dziękczynne spojrzenie.
— Nie chodzi o to, co kiedyś zrobił — ciągnął Pierwszy — tylko o to, co nam stale robi. Nam wszystkim — okrągłym gestem dłoni ogarnął roześmiany i rozśpiewany tłum na Zgromadzeniu, niepomny na zagrożenia, jakie nad nim stale wisiały.
— A co nam stale robi? — stojąca nieopodal kobieta usiadła za stołem o kilka miejsc dalej, po przeciwnej stronie niż Pierwszy i Drugi.
— Zmusza nas do wszystkiego, nie patrząc, czy chcemy tych ulepszeń, czy nie — odpowiedział powoli Pierwszy, próbując przyjrzeć się jej przy tej odrobinie światła, która docierała do ich stołu. Kobieta była chuda, brzydka, miała zaciśnięte usta, cofniętą dolną szczękę i wielkie oczy, w których lśnił ukryty gniew lub uraza.
— Jak na przykład lampy? — spytał Drugi i wskazał na najbliższe światło. — Bardzo przydatne. O wiele wygodniejsze niż ciągła bieganina z żarami.
— Żary należą do tradycji — odparła kobieta nadąsanym głosem, który poniósł się daleko w ciemność za stołami. — Żary dano nam tutaj, by je hodować i chronić.
— Żary są naturalne i od wieków oświetlały nasze warownie i domy — powiedział głęboki, pełen niezadowolenia głos. Przestraszona kobieta gwałtownie wciągnęła powietrze i obronnym ruchem osłoniła gardło dłonią.
Pierwszy i Drugi, przekonani że ich rozmowa nie dociera do niepożądanych uszu, przelękli się również. Odetchnęli dopiero, gdy z cienia wynurzył się potężnie zbudowany mężczyzna. Powoli podszedł do stołu, a rozmówcy z podziwem obserwowali jego ogromną sylwetkę. Usiadł obok Trzeciego — teraz było ich wszystkich pięcioro. Miał na głowie dziwaczny skórzany kapelusz, który zasłaniał czoło, ale nie maskował blizny biegnącej od nosa przez cały policzek. Brakowało mu czubka wskazującego palca lewej ręki. W tej naznaczonej blizną twarzy i stanowczym zachowaniu było coś, co zmusiło pozostałych do milczenia.
— Ostatnio Pern bardzo wiele stracił, a mało zyskał — mężczyzna wskazał lampę zdrową ręką. — I to wszystko tylko dlatego, że jakiś głos — tu zrobił pogardliwą przerwę — tego zażądał.
— Pozbylim się Czerwonej Gwiazdy… — Drugi poruszył się niespokojnie.
Piąty spojrzał na niego nieruchomym wzrokiem z tak wielką ironią, że można było jej niemal dotknąć.
— Nici dalej opadają — powiedział głębokim, niepokojącym głosem bez śladu intonacji.
— No tak, ale to nam wyjaśnili — powiedział Drugi.
— Może tobie to wystarczy, ale nie mnie.
Dwóch mężczyzn siedzących przy sąsiednim stole popatrzyło na nich z zainteresowaniem i gestem spytało Pierwszego, czy mogą się dosiąść. Pierwszy potakująco skinął głową. Szósty i Siódmy pospiesznie zajęli puste miejsca obok gromadki rozmówców.
— Głos umarł — powiedział Pierwszy, gdy nowo przybyli usiedli i uwaga całej grupy ponownie skupiła się na nim. — Zakończył działalność.
— Powinien ją zakończyć, zanim zatruł i zdeprawował umysły wielu ludzi — dodał Piąty.
— Ale zostawił po sobie tyle rzeczy — rozpaczała kobieta — tyle rzeczy, z których można zrobić zły użytek.
— Chodzi wam o te wszystkie urządzenia i nowe metody produkcji, na przykład elektryczność, która rozprasza ciemność? — Trzeci nie mógł się oprzeć, by nie zażartować z tych ponuraków.
— To nie miało żadnego sensu, że ta… rzecz wyłączyła się sama w chwili, kiedy właśnie zaczynała się na coś przydawać — powiedział Pierwszy z urazą w głosie.
— Ale zostawiła jakieś plany! — w głosie Czwartego była podejrzliwość.
— Aż za dużo planów — zgodził się z nim Piąty, a jego głęboki głos przeszedł w złowieszcze, smętne rejestry.
— Jakie plany? — spytał Trzeci. Oczy Czwartej zaokrągliły się ze strachu i przejęcia.
— Chirurgia! — Trzy sylaby wypowiedziane głębokim głosem zabrzmiały dramatycznie, jak coś niemoralnego.
— Chirurgia? — zmarszczył brwi Szósty. — A co to jest?
— Grzebanie się w środku człowieka — odpowiedział Pierwszy, obniżając głos, by dopasować się do Piątego.
Szósty zadygotał.
— No wiecie, nieraz trza ciąć, żeby wyjąć źrebaka z kobyły, zanim go zdusi. — Inni popatrzyli na niego podejrzliwie, więc dodał:
— Tylko przy rasowych źrebakach, co ich szkoda stracić. A raz widziałem, jak uzdrowiciel ciął wyrostek. Powiedział, że bez tego kobita by umarła. Nic nie czuła, ani...
LBarcz