Connelly Michael - Martwy księżyc.rtf

(1328 KB) Pobierz

Michael

Connelly

 

 

Przełożył Łukasz Praski

WARSZAWA 2001

Tytuł oryginału: VOID MOON

Copyright © 2000 by Hieronymus, Inc. All rights reserved.

Projekt okładki:

Zombie Sputnik Corporation

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Redakcja: Jacek Ring

Redakcja techniczna: Jolanta Trzcińska

Łamanie: Agnieszka Dwilińska

Korekta: Jadwiga Piller

ISBN 83-7255-952-X

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

OPOLGRAF Spółka Akcyjna

45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12

DLA LINDY, za pierwsze piętnaście lat

Wokół nich rozbrzmiewała kakofonia podnieconych, owładnię­tych chciwością głosów. Gwar nie mógł jednak naruszyć ich świata.

Odwróciła głowę, by spojrzeć na swoją szklankę stojącą na sto­liku. Uniosła ją; nie licząc lodu i wisienki, była pusta, ale to nie miało znaczenia. On także podniósł swoją szklankę, w której zo­stał ledwie łyk piwa i trochę piany.

-              Za szczęśliwy koniec - powiedziała.

Z uśmiechem skinął głową. Wiedziała, że ją kocha.

-              Za koniec... Za miejsce, gdzie pustynią jest ocean.

Odwzajemniła uśmiech, stukając się z nim. Uniosła szklankę i wisienka wpadła jej do ust. Posłała mu wymowne spojrzenie, gdy ocierał z wąsów pianę. Kochała go. Byli sami przeciw całemu pieprzonemu światu, lecz uważała, że nie są bez szans.

Po chwili przestała się uśmiechać, kiedy pomyślała, jak fatal­nie rozegrała sprawę. Powinna się domyślić jego reakcji, jego sprzeciwu. Powinna powiedzieć mu dopiero po wszystkim.

-              Max - powiedziała, poważniejąc. - Pozwól mi to zrobić. Serio. Ostatni raz.

-              Nie ma mowy. Ja pójdę.

Z głębi kasyna dobiegł okrzyk na tyle głośny, by przerwać od­dzielającą ich od reszty świata barierę. Popatrzyła w tę stronę i uj­rzała jakiegoś Teksańczyka w kowbojskim kapeluszu, który tańczył przy jednym ze stołów do gry w kości, tuż pod balkonikiem wzno­szącym się ponad salą kasyna. Teksańczykowi towarzyszyła kobieta o bujnych włosach, panienka na telefon, która pracowała w kasy­nach od dnia, gdy Cassie pierwszy raz rozdawała w Tropicanie.

Cassie ponownie spojrzała na Maksa.

-              Nie mogę czekać, aż stąd wyjedziemy. Może przynajmniej rzucimy monetą.

Wolno pokręcił głową.

-              Wykluczone. To moja rzecz.

Max wstał, spojrzała na niego. Był przystojny i smagły. Podoba­ła się jej mała blizna na jego podbródku, nigdy niepokryta zaro­stem.

-              Chyba już czas - rzekł Max.

Popatrzył na kasyno, nie zatrzymując oczu na niczym, dopóki jego wzrok nie spoczął na balkoniku. Cassie podążyła za jego spojrzeniem. Stał tam jakiś ciemno ubrany mężczyzna, przygląda­jący się ludziom w dole niczym ksiądz trzódce swych wiernych.

Próbowała znów się uśmiechnąć, ale nie potrafiła unieść kąci­ków ust. Coś było nie tak. Zmiana planów. Zamiana ról. Zdała so­bie sprawę, jak bardzo chce tam iść, jak bardzo będzie jej brako­wać tego dreszczyku. Wiedziała, że naprawdę chodzi jej o nią, nie o Maksa. Nie troszczyła się o Maksa. Była egoistką.

-              Gdyby coś się stało... - powiedział Max. - Zobaczymy się w swoim czasie.

Teraz posłała mu otwarcie wzburzone spojrzenie. Takie poże­gnanie nie należało do rytuału. Ostentacyjna negacja.

-              Max, o co chodzi? Dlaczego tak się denerwujesz?

Max zerknął na nią i wzruszył ramionami.

-              Chyba dlatego, że to ostatni raz.

Usiłował się uśmiechnąć, potem dotknął jej policzka i pochylił się. Pocałował ją, najpierw muskając wargami policzek, ale zaraz odnalazł jej usta. Sięgnął ręką pod stół i zasłonięty przed spojrze­niami innych, przesunął palcem po wewnętrznej stronie jej nogi, po szwie dżinsów. Po chwili bez słowa odwrócił się i wyszedł z sali. Patrzyła, jak idzie przez kasyno, zmierzając do windy. Nie obej­rzał się. To należało do rytuału. Nigdy nie wolno oglądać się za sie­bie.

Rozdział 1

Dom przy Lookout Mountain Road stał dość daleko od ulicy, wciśnięty tyłem w strome zbocze kanionu. Dzięki temu od sze­rokiej frontowej werandy do białego płotu biegnącego wzdłuż uli­cy rozciągał się długi, płaski trawnik. W Kanionie Laurel rzadko można było zobaczyć tak dużą i płaską połać trawy przed lub za domami. Właśnie trawnik miał być głównym atutem przetargo­wym przy sprzedaży posesji.

Według ogłoszenia z rubryki handlu nieruchomościami w „Ti­mesie”, dom miał być udostępniony oglądającym od czternastej do siedemnastej. Cassie Black zaparkowała przy krawężniku dzie­sięć minut przed wyznaczoną godziną. Stwierdziła, że na podjeź­dzie nie ma żadnych samochodów, a w domu brak oznak życia. Nie było należącego do właścicieli białego volvo kombi, które zwykle tu parkowało. Cassie nie wiedziała, co z drugim samochodem, czarnym bmw, ponieważ mały garaż z boku domu był zamknięty. Uznała jednak brak volvo za znak, że domownicy wyjechali, posta­nawiając nie pokazywać się podczas oglądania domu. Świetnie. Cassie wolała, żeby ich nie było. Nie była pewna, co by zrobiła, gdyby oboje z dziewczynką zostali w domu.

Cassie czekała w swoim boxsterze do czternastej, a potem za­częła się niepokoić. Doszła do wniosku, że musiała pomylić godzi­nę albo co gorsza dom został już sprzedany i żadnego pokazu nie będzie. Otworzyła gazetę leżącą na fotelu pasażera, by jeszcze raz sprawdzić ogłoszenie. Nie pomyliła się. Spojrzała na tabliczkę „Na sprzedaż” przybitą do słupka na trawniku i porównała nazwisko pośrednika z nazwiskiem wymienionym w ogłoszeniu. Wszystko się zgadzało. Z plecaka wyciągnęła telefon komórkowy i usiłowała dodzwonić się do agencji handlu

nieruchomościami, lecz się nie udało. Nic dziwnego - była w Kanionie Laurel, a w prawie żadnym z osiedli na stokach wzgórz Los Angeles nie można było uzyskać czystego połączenia przez telefon komórkowy.

Nie pozostawało jej więc nic innego, jak czekać, oglądając sto­jący za trawnikiem dom. Według ogłoszenia był to oryginalny kali­fornijski bungalow zbudowany w 1931 roku. W przeciwieństwie do nowszych domów w okolicy ten był głęboko cofnięty w stronę stoku wzgórza i miał własny charakter. Był mniejszy niż sąsiadują­ce budynki - widocznie projektanci chcieli wynagrodzić to dużym trawnikiem i otaczającą posesję przestrzenią. Przy budowie in­nych domów w osiedlu wykorzystano każdy cal działki, wychodząc z założenia, że najważniejsza jest przestrzeń we wnętrzu.

Stary bungalow miał długi, szary, pochyły dach zakończony dwoma oknami mansardowymi. Cassie wiedziała, że za jednym z nich znajduje się sypialnia gospodarzy, a za drugim pokój dziew­czynki. Ściany zewnętrzne pomalowano na rudawy brąz. Przez ca­łą długość frontu ciągnęła się szeroka weranda, wejście stanowiły pojedyncze oszklone drzwi. Zazwyczaj rodzina zasłaniała roletami szybę w drzwiach, lecz dziś rolety nad drzwiami i frontowym oknem były podniesione, .więc Cassie mogła zajrzeć do salonu. W środku paliło się górne światło.

Podwórko od frontu niewątpliwie było placem zabaw. Trawę za­wsze starannie strzyżono. Wzdłuż ogrodzenia z lewej strony posta­wiono huśtawkę i drabinki. Cassie wiedziała, że mieszkająca tu dziewczynka wolała się huśtać zwrócona plecami do domu i twa­rzą do ulicy. Często o tym myślała, zastanawiając się, czy ów zwy­czaj może mieć jakieś głębsze znaczenie psychologiczne.

Pusta huśtawka wisiała zupełnie nieruchomo. Cassie zobaczyła piłkę i czerwony wózek, również spokojnie czekające na dziew­czynkę. Pomyślała, że być może podwórko jest jednym z powodów, dla którego rodzina zdecydowała się na przeprowadzkę. W porów­naniu z centrum Los Angeles, Kanion Laurel stanowił oazę umiar­kowanego bezpieczeństwa w rozrastającym się mieście. Mimo to w żadnej z dzielnic nikt nie lubił, gdy dziecko bawiło się poza do­mem, blisko ulicy - miejsca, gdzie mogła spotkać je krzywda, skąd mogło nadejść zagrożenie.

W ogłoszeniu nie było mowy o podwórku. Cassie zajrzała do ga­zety i jeszcze raz przeczytała anons.

 

 

PROSIMY SKŁADAĆ OFERTY!

Klasyczny dom kalifornijski, 1931 rok

2 sypialnie, przestronny salon/jadalnia, duża, zielona działka.

Okazja! Bardzo pilne!

Atrakcyjna, obniżona cena!

Cassie zauważyła tabliczkę „Na sprzedaż” przy okazji rutyno­wego objazdu trzy tygodnie wcześniej. Widok ten wprowadził w jej życie pewien niepokój, który objawiał się bezsennością i niemożnością skupienia uwagi w pracy. W ciągu trzech tygodni nie sprzedała ani jednego samochodu, odnotowując najdłuższy okres swej nieobecności na tablicy sprzedaży.

O ile Cassie się orientowała, dzisiejszy pokaz był pierwszym otwarciem domu dla potencjalnych kupców, zatem treść ogłosze­nia wydała się zagadkowa. Zastanawiała się, dlaczego właściciele chcą tak pilnie pozbyć się posesji i obniżyli cenę już po trzech ty­godniach, jakie upłynęły od wystawienia domu na sprzedaż. Coś tu nie grało.

Trzy minuty po ustalonej godzinie otwarcia domu na podjeź­dzie zatrzymał się wóz, którego Cassie nie znała - bordowy volvo sedan. Wysiadła z niego szczupła blondynka w wieku czterdziestu kilku lat. Miała na sobie sportowy, lecz schludny strój. Otworzyła bagażnik, z którego wyjęła tabliczkę „Zapraszamy do oglądania domu” i położyła ją na krawężniku. Cassie spojrzała w lusterko na osłonie przeciwsłonecznej, poprawiając włosy i naciągając perukę z tyłu głowy. Wysiadła z porsche i podeszła do kobiety, która za­wieszała tabliczkę.

-              Pani Laura LeValley? - zapytała Cassie, odczytując nazwisko z tabliczki „Na sprzedaż”.

-              Zgadza się. Przyjechała pani obejrzeć dom?

-              Tak, chciałabym go zobaczyć.

-              Najpierw muszę otworzyć. Ładny samochód. Nowy?

Pokazała puste miejsce z przodu porsche, gdzie powinna być tablica rejestracyjna. Przed wyjazdem Cassie zdjęła tablice w ga­rażu w domu. Był to jedynie środek ostrożności. Nie była pewna, czy pośrednicy w handlu nieruchomościami nie spisują numerów rejestracyjnych, by potem namierzyć albo zbadać sytuację poten­cjalnych nabywców. Nie miała ochoty, by ją namierzyli. Właśnie dlatego włożyła perukę.

-              Hm, tak - odrzekła. - Dla mnie nowy, ale naprawdę jest uży­wany. Ma rok.

-              Ładny.

Boxster prezentował się doskonale, lecz w istocie był to wóz odebrany klientowi za niepłacenie rat i miał na liczniku prawie trzydzieści tysięcy mil. Składany dach przeciekał, a odtwarzacz kompaktowy przeskakiwał na najmniejszych wybojach. Szef Cassie, Ray Morales, pozwalał jej korzystać z porsche, a sam ustalił z jego właścicielem, że ten do końca miesiąca przyniesie pienią­dze albo zobaczy swój samochód wystawiony na sprzedaż. Cassie przypuszczała, że nie zobaczą grosza od tego faceta. Tonął w dłu­gach po uszy. Zaglądała do dokumentów. Gość zapłacił sześć pierwszych rat, spóźniając się za każdym razem, a następnymi sze­ścioma w ogóle się nie przejął. Ray popełnił błąd, biorąc od niego weksel i sprawdzając tylko, czy klient nie jest dłużnikiem żadnych instytucji kredytowych. Już wtedy powinien nabrać podejrzeń. Ale facet namówił Raya, by przyjął weksel i dał mu kluczyki. Raya naprawdę irytowała myśl, że dał się podejść. Pojechał osobiście nadzorować holowanie boxstera, gdy zabierali go spod domku dłużnika na wzgórzu wznoszącym się nad Sunset Plaza.

Kobieta z agencji nieruchomości wróciła do samochodu po teczkę, po czym zaprowadziła Cassie wyłożoną kamieniami ścież­ką na werandę.

-              Właściciele będą dzisiaj w domu? - spytała Cassie.

-              Nie, lepiej, kiedy nikogo nie ma. Wtedy każdy może zajrzeć, gdzie chce, powiedzieć, co naprawdę myśli. Nikt nie czuje się ob­rażony. Różne są ludzkie upodobania. To, co dla jednego jest cu­downe, dla innego może być okropne.

Cassie uśmiechnęła się uprzejmie. Kiedy stanęły przed drzwia­mi, Laura LeValley wyjęła z teczki małą kopertę, z której wyciąg­nęła klucz. Otwierając drzwi, nie przestawała trajkotać.

-              Reprezentuje panią jakiś pośrednik?

-              Nie, na razie się rozglądam.

-              Lepiej się orientować, jak wygląda rynek. Ma pani obecnie prawo własności?

-              Słucham?

-              Czy jest pani właścicielem nieruchomości? Chce pani coś sprzedać?

-              Ach, nie. Wynajmuję. Mam nadzieję, że coś kupię. Coś małe­go, w rodzaju tego domu.

-              Ma pani dzieci?

-              Nie, jestem sama.

Laura LeValley otworzyła drzwi i zawołała, by się upewnić, że w domu naprawdę nie ma nikogo. Gdy odpowiedziała jej cisza, wpuściła Cassie pierwszą.

-              W takim razie ten dom powinien być idealny. Wprawdzie są tylko dwie sypialnie, ale za to dużo otwartej przestrzeni. Moim zdaniem to czarujące miejsce. Zaraz się pani przekona.

Znalazły się w środku i Laura LeValley postawiła teczkę, poda­ła Cassie dłoń i jeszcze raz oficjalnie się przedstawiła.

-              Karen Palty - skłamała Cassie, ściskając rękę agentki.

Laura LeValley krótko opisała wszystkie zalety domu. Z tecz­ki wyjęła plik luźnych kartek ze szczegółowymi informacjami o sytuacji posesji i podała dokumenty Cassie, nie milknąc ani na chwilę. Cassie skinęła z roztargnieniem głową, lecz prawie w ogó­le jej nie słuchała, uważnie przypatrując się meblom i innym sprzętom należącym do mieszkającej w domu rodziny. Długo przyglądała się zdjęciom wiszącym na ścianach i stojącym na sto­likach i komodach. Laura LeValley zachęciła ją, by weszła dalej i rozejrzała się, a sama zaczęła przygotowywać na stole w jadalni materiały informacyjne i listę, na którą mieli się wpisywać oglą­dający dom.

Dom był starannie posprzątany i Cassie zastanawiała się, w ja­kim stopniu przyczynił się do tego fakt, że mieli go oglądać poten­cjalni kupcy. Minąwszy krótki korytarzyk, weszła na schody pro­wadzące do dwóch sypialni i łazienki na piętrze. Postąpiła kilka kroków w głąb dużej sypialni i rozejrzała się. Pokój miał duże okno wykuszowe wychodzące na stromy skalisty stok z tyłu domu. Z dołu dobiegł głos Laury LeValley, która zdawała się doskonale odgadywać, na co Cassie patrzy i o czym myśli.

-              Nie grożą tu żadne lawiny błotne. Skała za oknem to wulka­niczny granit. Nie ruszyła się z miejsca chyba od dziesięciu tysięcy lat i niech mi pani wierzy, raczej nigdzie się nie wybiera. Jeżeli jednak naprawdę interesuje panią ta posesja, proponowałabym przeprowadzenie ekspertyzy geologicznej. Będzie pani spać spo­kojniej, jeżeli zdecyduje się pani kupić.

-              Dobry pomysł! - zawołała do niej Cassie.

Cassie uznała, że dość już napatrzyła się na pokój. Wyszła, przecięła korytarz i skierowała kroki na górę, do sypialni dziecka. Pokój również był posprzątany, ale zagracony pluszowymi zwierza­kami, lalkami Barbie i innymi zabawkami. W rogu pokoju stały sztalugi, na których wisiał rysunek wykonany kredką, wyobraża­jący szkolny autobus i kilka patykowatych figurek ludzkich w oknach. Autobus stał przy budynku, w którego garażu zapar­kował wóz strażacki. Budynek straży pożarnej. Dziewczynka miała prawdziwy talent.

Cassie wyjrzała na korytarz, by sprawdzić, czy nie nadchodzi Laura LeValley, a potem podeszła do sztalug. Przewróciła kilka kartek, oglądając poprzednie rysunki. Jeden z nich przedstawiał dom z dużym trawnikiem przed frontem. Obok tabliczki „Na sprzedaż” stała figurka dziewczynki, z której ust wychodził dymek z napisem „Buu!”. Cassie wpatrywała się przez chwilę w rysunek, po czym zaczęła oglądać resztę pokoju.

Na ścianie po lewej wisiał oprawiony w ramki plakat filmowy „Mała syrenka” i ułożony z różnobarwnych drewnianych liter na­pis „JODIE SHAW”. Cassie stała na środku pokoju, starając się wszystko wchłonąć i zapamiętać. Jej wzrok spoczął na niedużej fo­tografii w ramkach stojącej na białej komodzie. Na zdjęciu była uśmiechnięta dziewczynka przytulona do Myszki Mickey pośród tłumu w Disneylandzie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin