JOHN
CONNOLLY
NIESPOKOJNI
Przełożyła Magdalena Mierowska
Tytuł oryginału THE UNQUIET
Dla Emily Bestler,
z wielkim uczuciem i podziękowaniami
za wytrwanie ze mną
I
I dokąd może pójść zmarły człowiek?
Na to pytanie odpowiedź tylko zmarli znają.
Nickel Creek, When in Rome
Prolog
Nasz świat jest pełen złamanych rzeczy: złamanych serc, złamanych obietnic, złamanych ludzi. Nasz świat jest również kruchą konstrukcją, miejscem o strukturze plastra miodu, gdzie przeszłość wżera się w teraźniejszość, gdzie ciężar krzywdy krwi i starych grzechów burzy życia i zmusza dzieci, by spoczęły ze szczątkami swoich ojców wśród zdruzgotanych ruin tego, co nastąpiło.
Mnie złamano i ja też łamałem. Teraz zastanawiam się, ile krzywdy można wyrządzić innym, zanim wszechświat przedsięweźmie działanie, zanim jakaś zewnętrzna siła nie zadecyduje, że już dosyć wycierpiano. Kiedyś myślałem, że jest to kwestia równowagi, jednak już tak nie uważam. Myślę, że to, co ja zrobiłem, było zupełnie nieproporcjonalne do tego, co uczyniono mnie, ale taka jest natura zemsty. Ona ulega eskalacji. Nie można jej kontrolować. Jedna krzywda powoduje następną i następną, i jeszcze jedną, aż do momentu, kiedy ten pierwotny uraz jest prawie zapomniany w chaosie wszystkiego, co następuje.
Kiedyś byłem mścicielem. Już nigdy więcej nim nie będę.
Lecz nasz świat jest pełen złamanych rzeczy.
Plaża w miejscowości Old Orchard
w stanie Maine, 1986
Zgadula wyjął zwitek banknotów z kieszeni, poślinił kciuk i dyskretnie przeliczył dzienny urobek. Słońce zachodziło, odbijając się w wodzie odblaskami płonącej czerwieni jak krew i ogień. Na promenadzie nadmorskiej jeszcze spacerowali ludzie, popijając gazowane napoje albo jedząc gorącą kukurydzę z masłem, a w oddali na plaży widać było sylwetki spacerowiczów trzymających się za ręce lub przechadzających się samotnie. Ostatnio pogoda zmieniła się, wieczorne temperatury znacznie spadły, a ostry wiatr - zwiastujący jeszcze większą nadchodzącą zmianę - bawił się ziarnkami piasku przy zapadającym zmroku i letnicy już nie ociągali się z odejściem, jak to wcześniej bywało. Zgadula czuł, że jego czas tam się kończył, bo jeżeli goście już nie zatrzymywaliby się przy nim, to nie miałby nic do roboty i gdyby nie mógł pracować, to nie byłby Zgadulą. Byłby tylko niewysokim staruszkiem stojącym przed rozklekotanym stoiskiem z wywieszkami, wagą, ozdóbkami i świecidełkami, bo bez audytorium podziwiającego tę wystawę jego umiejętności mogłyby wcale nie istnieć. Tłum turystów zaczynał przerzedzać się i niedługo to miejsce nie będzie atrakcyjne dla Zgaduli i jego towarzyszy: handlarzy ulicznych, sprzedawców pięciocentowych biletów na karuzelę, kuglarzy, jarmarcznych aktorów i innych cwaniaków. Będą zmuszeni wyruszyć w poszukiwaniu bardziej przyjaznej krainy albo zaszyć się w jakiejś dziurze na zimę i przeżyć za pieniądze zarobione w lecie.
Zgadula czuł morze i piasek na skórze, zapach słony i afirmujący życie. Zawsze na to reagował, nawet po tych wszystkich wielu latach. Morze dawało mu środki do życia, bo przyciągało tłumy, a on na te tłumy czekał, ale jego sympatia dla morza miała głębsze przyczyny niż tylko pieniądze, które mu przynosiło. Nie, on dostrzegał coś z własnej natury w morzu, w zapachu swego potu, który był echem jego odległego źródła i źródłem wszystkiego, bo wierzył, że człowiek, który nie reagował na zew morza, był człowiekiem przegranym.
Kciukiem fachowo przeliczył banknoty, delikatnie poruszając ustami, dodawał w pamięci. Kiedy skończył, dodał do bieżącej sumy, potem porównał z zarobkami z tego samego okresu w zeszłym roku. Był do tyłu, tak jak w zeszłym roku zarobił mniej niż w poprzednim, a rok wcześniej mniej niż dwa lata temu. Ludzie byli teraz bardziej cyniczni i rzadziej przystawali z dziećmi przy dziwnym, małym staruszku, by obejrzeć jego skromny występ. Musiał pracować jeszcze ciężej, zarabiając jeszcze mniej, chociaż nie tak mało, by zacząć rozważać porzucenie wybranego zawodu. W końcu, co innego mógłby robić? Może zmywać stoły w barze? Pracować za ladą u Mickeya D., jak niektórzy bardziej zdesperowani, znajomi emeryci, którym zostało sprzątanie po kwilących niemowlętach i nieuważnych nastolatkach. Nie, to nie było dla Zgaduli. Szedł swoją drogą już prawie czterdzieści lat i z tego jak się czuł, wnosił, że ma przed sobą jeszcze parę lat, zakładając, że będzie oszczędzony przez wielkiego rozdającego w niebie. Miał wciąż bystry umysł, a jego oczy, skryte za okularami w czarnych oprawkach, ciągle potrafiły dostrzec wszystko, co musiał wiedzieć, by móc nadal zarabiać na swoje skromne utrzymanie. Niektórzy mogliby nazwać to, co posiadał, darem, ale on tak nie uważał. To była umiejętność, rzemiosło doskonalone i rozwijane rok po roku, ślad zmysłu, który pozostawał silny u naszych przodków, ale teraz został stępiony przez wygody nowoczesnego życia. To, co posiadał, było pierwotnym elementem, jak przypływy i prądy w oceanie.
Dave „Zgadula” Glovsky przyjechał do Old Orchard Beach w 1948. Miał wtedy trzydzieści siedem lat i od tego czasu zarówno jego sposób reklamy, jak i narzędzia pracy pozostały
właściwie takie same. Jego mały stragan na promenadzie nadmorskiej składał się głównie ze starego drewnianego krzesła zawieszonego na łańcuchach przy wadze typu R. H. Forschner. Żółty szyld, ręcznie namalowany pobieżną, nagryzmoloną kreską, przedstawiał twarz Dave'a, reklamował jego zawód i adres dla tych ludzi, którzy może nie byli całkiem pewni, gdzie się znajdowali, ani co widzieli, jak już tam dotarli. Szyld informował: Zgadula, Wesołe Miasteczko Palace, plaża OLD ORCHARD, Maine.
Zgadula był stałym elementem życia w Old Orchard. Był tak samo częścią letniska jak piasek w napojach gazowanych i tradycyjne, ze słoną wodą, toffi, które wyciągały plomby z zębów. To było jego miejsce i on znał je bardzo dokładnie. Przyjeżdżał tu już tak długo uprawiać swój fach, że natychmiast zauważał pozornie nieistotne zmiany w tym swoim środowisku: a to coś świeżo pomalowane, a to zgolony wąs. Takie sprawy były dla niego ważne, bo dzięki nim zachowywał bystry umysł, a to z kolei dawało mu kawałek chleba. Zgadula rejestrował wszystko, co się działo wokół niego, i zachowywał szczegóły w swej przepastnej pamięci, gotowy wydobyć tę wiedzę w chwili, kiedy to mogło mu dać największy zysk. Właściwie jego przydomek był nieodpowiedni. Dave Glovsky nie zgadywał. Dave Glovsky zauważał. On oceniał. Taksował. Jednak, Dave „Zauważacz” Glovsky nie brzmiało za dobrze. Tak jak Dave „Oceniacz” Glovsky, więc był Dave „Zgadula” i tak już Dave „Zgadula” zostanie.
Zgadula potrafił podać wagę człowieka w granicach do półtora kilograma, a jak nie zgadł, wygrywało się nagrodę. Jeżeli to komuś nie odpowiadało - a byli tacy, którzy nie za bardzo chcieli, by ogłaszać ich wagę skoremu do żartów tłumkowi w pogodny letni dzień - rezygnował z usługi, ku zadowoleniu Zgaduli, który nie miał ochoty sprawdzać wytrzymałości swojej wagi za pomocą dyndających stu pięćdziesięciu kilogramów wszechamerykańskiej kobiecości, dlatego tylko, by dowieść swojej racji. Był równie szczęśliwy, kiedy mógł odgadywać czyjś wiek, datę urodzenia, zawód, markę samochodu (zagranicznego lub krajowego), nawet rodzaj ulubionych papierosów. Jeżeli mu się nie udało, klient odchodził wesoło do swoich spraw, dzierżąc plastykową zapinkę
12do włosów albo małe opakowanie gumek-recepturek, w szczęśliwym przeświadczeniu, że pogrążył śmiesznego starego człowieczka razem z jego pokręconymi dziecinnymi szyldami - no i kto tu był ten mądry? - i dopiero po chwili przychodziło olśnienie, że właśnie zapłacił mu pięćdziesiąt centów za przyjemność usłyszenia czegoś, o czym już wiedział przed przyjściem, a bonifikata w postaci dziesięciu gumek-recepturek miała wartość około jednego centa w hurcie. Ale mogło też być tak, że oglądając się wstecz na Zgadulę w jego białym podkoszulku z napisem „Dave Zgadula” - czarne litery były wprasowane gratis jako przysługa dla Dave'a w straganie z T-shirtami, parę stoisk dalej wzdłuż promenady, bo wszyscy znali Zgadulę - mógł dojść do wniosku, że to jednak bardzo bystry facet.
Bo Zgadula był bystry, tak inteligentny jak Sherlock Holmes albo Dupin czy ten mały Belg Poirot. Był obserwatorem, który potrafił oszacować warunki egzystencji drugiego człowieka po ubraniu, butach, sposobie, w jaki ten nosił pieniądze, po stanie dłoni i paznokci, dostrzegając rzeczy, które przyciągały jego uwagę i zainteresowanie, kiedy szedł promenadą, nawet najmniejsze pauzy czy zawahania, wymowę czy podświadome gesty zdradzające go na tysiąc rozmaitych sposobów. Po prostu patrzył z uwagą w czasach kultury, która już nie ceniła wcale takiego prostego aktu. Ludzie ani nie słuchali, ani nie widzieli, ale tylko myśleli, że widzą i słyszą. Tracili więcej, niż zauważali, ich oczy i uszy stale goniły za nowością, za każdą następną nowinką, którą podrzuca im telewizja, radio, kino, odrzucając stare, zanim nawet zaczynają rozumieć ich znaczenie i wartość. Zgadula nie był taki. Należał do innego zakonu, do starszego rocznika szczepu. Był nastrojony na odbiór widoków i zapachów, szeptów, które brzmiały głośno w jego uszach, delikatnych zapachów, które podrażniały włoski w śluzówce nosa i rejestrowały się jako światła i barwy w jego mózgu. Wzrok był tylko jednym ze zmysłów, których używał i często odgrywał tylko pomocniczą rolę wobec reszty. Jak ludzie bardzo dawno temu, nie polegał wyłącznie na swoich oczach jako głównym źródle informacji. Ufał wszystkim swoim zmysłom, wykorzystując je w pełni.
Jego umysł był jak radio zawsze nastawione na odbiór nawet najdelikatniejszych przekazów.
Naturalnie, niektóre rzeczy było łatwo odgadnąć: wiek i waga nie stanowiły problemu. Auta też nie sprawiały trudności, przynajmniej na początku, kiedy większość ludzi, którzy przyjeżdżali do Old Orchard na wakacje, miała auta wyprodukowane w Ameryce. Importowane samochody zaczęły przeważać później, ale nawet wtedy szanse były ciągle pół na pół na korzyść Zgaduli.
Rodzaje pracy? No cóż, pewne użyteczne szczegóły mogły pojawiać się w czasie błahej rozmowy, kiedy Zgadula przysłuchiwał się powitaniom ludzi, ich odpowiedziom i sposobie, w jaki reagowali na pewne słowa klucze. Przysłuchując się temu, co mówili, Dave analizował ich ubrania i skórę, szukał wiele mówiących symptomów: wystrzępiony lub poplamiony mankiet prawego rękawa koszuli wskazywał kogoś, kto mógł pracować w biurze, miał jednak skromne zajęcie, jeżeli musiał nosić roboczą koszulę na wakacjach; a dokładniejsze spojrzenie na ręce pozwalało odkryć odcisk pióra na kciuku i wskazującym palcu. Czasami koniuszki palców jednej albo obu dłoni były lekko spłaszczone, co w pierwszym wypadku mogło sugerować, że był to ktoś przyzwyczajony do tłuczenia na maszynie sumującej, a w drugim prawie na pewno zdradzało maszynistkę. Kucharze zawsze mieli małe oparzenia na przedramionach, ślady od grilla na nadgarstkach, odciski na wskazującym palcu od trzonka noża, zagojone lub prawie zasklepione ślady zacięć tam, gdzie ostrza zdołały ich zadrasnąć; no, a mechanika, który potrafiłby wyczyścić wszystkie ślady smaru z bruzd skóry, to Zgadula jeszcze nigdy nie spotkał. Potrafił poznać policjanta na pierwszy rzut oka i wojskowego tak, jakby był w pełnym umundurowaniu.
Jednak obserwacja bez zapamiętywania była bezużyteczna i Zgadula stale chłonął szczegóły z tłumów zalewających nadmorski brzeg, z urywków rozmów i zobaczonych w okamgnieniu rzeczy, które posiadali. Jeżeli byś chciał zapalić, to Dave by zapamiętał, że to była paczka Marlboro i że miałeś zielony krawat. Jeżeli byś zaparkował auto w polu jego widzenia, to byłbyś „Ford czerwone szelki”. Wszystko było skatalogowane na wypadek, gdyby miało się okazać przydatne,
bo chociaż Zgadula nigdy tak naprawdę nie mylił się w swoich zakładach, to jeszcze chodziło o taki drobiazg jak duma zawodowa i konieczność oferowania dobrego przedstawienia przyglądającym się ludziom. Zgadula nie utrzymał się przecież w Old Orchard przez dziesiątki lat, odgadując błędnie i potem zbywając turystów, oferując im gumki-recepturki na przeprosiny.
Umieścił w kieszeni to, co zarobił i rozejrzał się wkoło po raz ostatni, zanim zdecydował się zamknąć stoisko. Był zmęczony i trochę bolała go głowa, ale wiedział, że będzie mu brakowało tego miejsca, kiedy tłumy już odjadą. Zgadula wiedział, że są tacy, którzy opłakują obecny stan Old Orchard i sądzą, że piękna plaża została zrujnowana przez prawie sto lat rozwoju i pojawienie się kolejki górskiej, beczki śmiechu i karuzeli, przez zapach waty cukrowej, hot dogów i kremu do opalania. Może mieli rację, ale przecież było mnóstwo innych miejsc, gdzie tacy ludzie mogli sobie pojechać, a niewiele takich, gdzie można pobyć tydzień z dzieciakami i przeżyć stosunkowo tanio, ciesząc się morzem, piaskiem i jeszcze mieć przyjemność z ogrania takich ludzi jak Zgadula. To prawda, że Old Orchard nie było już takie jak kiedyś. Dzieciaki zrobiły się twardsze, może nawet trochę bardziej niebezpieczne. Miasto wyglądało bardziej tandetnie niż dawniej i towarzyszyła mu aura utraconej niewinności raczej niż niewinności odzyskanej. Rodzinne nabożne letnisko Ocean Park, które było częścią Old Orchard, wyglądało teraz jak relikt z innej epoki, kiedy to edukacja i praca nad doskonaleniem siebie były w takim samym stopniu częścią wakacji jak zabawa i odpoczynek. Zastanawiał się, jak wielu z tych, którzy przyjechali tu napić się taniego piwa i zjeść homara z tekturowego talerza, wiedziało, że to Metodyści założyli Stowarzyszenie Obozowiska w Old Orchard w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, przyciągając tłumy dziesięciu tysięcy lub więcej ludzi, którzy słuchali kaznodziei opiewających zalety pełnego cnót życia bez grzechu. Można by życzyć powodzenia tym, którzy próbowaliby przekonać dzisiejszych turystów, by zechcieli zrezygnować z popołudniowego opalania i posłuchać biblijnych opowieści. Nie trzeba być Davidem Zgadulą, żeby przewidzieć szanse takiego zakładu.
Pomimo to Zgaduli bardzo się podobało w Old Orchard. Dzięki swojemu małemu punktowi koncesjonowanej sprzedaży doznał zaszczytu spotkania takich ludzi, jak Tommy Dorsey i Louis Armstrong i miał na dowód tego fotografie na ścianie. Podczas gdy te spotkania stanowiły wielkie szczyty w jego karierze, to kontakty ze zwykłymi ludźmi dostarczały mu stałej przyjemności i pozwalały zachować młodość i bystrość umysłu. Bez ludzi Old Orchard znaczyłoby dla niego o wiele mniej, z morzem czy bez morza.
Zgadula zaczął już składać swoje szyldy i wagę, kiedy podszedł do niego jakiś mężczyzna: albo może prawdziwsze byłoby stwierdzenie, że Zgadula poczuł, jak ktoś się zbliża, zanim go w ogóle zobaczył: jego dawno nieobecni przodkowie nie polegali tylko na swych zmysłach, bawiąc się w zgadywanki w oświetlonych płomieniem jaskiniach. Nie, ich zmysły musiały być czujne i w pogotowiu, by ostrzegać przed przybyciem drapieżników i wrogów, a przetrwanie zależało od zaangażowania w otaczający ich świat.
W sekundzie Zgadula odwrócił się jak gdyby nigdy nic i zaczął analizować przybysza: pod czterdziestkę, ale wygląda starzej; dżinsy luźniejsze niż nakazuje obecna moda; biały T-shirt lekko poplamiony na brzuchu; mocne buty odpowiednie do jazdy na motorze, nie samochodem, ale bez śladów zużycia na podeszwach, które mogłoby wynikać z pirackiej jazdy; włosy ciemne, wypomadowane i zaczesane w kaczy kuper; rysy ostre i prawie delikatne; podbródek mały, głowa wąska i jakby ściśnięta pod wpływem wielkiego ciężaru, kości twarzy ukształtowane jak rama latawca pod skórą. Miał bliznę poniżej linii włosów: trzy równoległe linie, jakby zęby widelca zostały wbite w skórę i pociągnięte w dół w kierunku grzbietu nosa. Usta miał krzywe: jeden kącik stale opadający, a drugi lekko podniesiony, co dawało wrażenie, jakby przecięto symboliczne maski teatralne i ich niepasujące połówki przyczepiono do czaszki. Usta były zbyt duże. Można by je nawet nazwać zmysłowymi, ale nie był to człowiek, którego aparycja wyrażała takie emocje. Oczy miał brązowe, poznaczone małymi białymi plamkami, jak gwiazdy i planety zawieszone w ciemności. Pachniał wodą kolońską, ale pod nią czaił się zapach
przetopionych zwierzęcych tłuszczów, krwi i zgnilizny i odpadów uwalnianych w ostatecznym momencie, kiedy życie stawało się umieraniem.
Nagle Dave Zgadula pożałował, że nie zdecydował się zakończyć pracy piętnaście minut wcześniej, że jego stoisko nie było zamknięte i zaryglowane i że on sam nie oddalił się od swojej ukochanej wagi i szyldów na tyle, na ile zdołałby mężczyzna w jego zaawansowanym wieku. Ale nawet kiedy już próbował przerwać kontakt wzrokowy z nowo przybyłym, ciągle jeszcze czuł, że go analizuje, zbiera informacje na podstawie jego sposobu poruszania się, ubrania i zapachu. Mężczyzna sięgnął do jednej z przednich kieszeni swoich spodni i wyjął stalowy grzebień, którym przeciągnął po włosach prawą ręką, a lewą przygładził odstające kosmyki. Równocześnie przekrzywił lekko głowę na prawą stronę, jakby przeglądał się w lustrze, które tylko on widział, a Zgadula odczuł po chwili, że to on właśnie jest tym lustrem. Obcy wiedział wszystko o Davie i jego „darze”, i Zgadula próbując już się powstrzymać, nadal rozkładał gładzącego piórka mężczyznę na czynniki pierwsze, a człowiek ten wiedział, co się działo i bawił się, widząc siebie przez filtr spostrzeżeń starszego człowieka.
Czyste, wyprasowane dżinsowe spodnie, z brudnymi śladami na kolanach. Plama na T-shircie jak z zaschniętej krwi. Ziemia pod paznokciami. Zapach. Słodki Boże, ten zapach...
No i teraz obcy już stał przed nim, chowając grzebień do ciasnej kieszeni. Uśmiech rozszerzył się, pełen nieszczerej wylewności i człowiek przemówił.
- Jesteś tym, który odgaduje? - zapytał. Jego akcent trochę wskazywał na Południe, ale było też słychać wymowę z Nowej Anglii, z Maine. Próbował to ukryć, ale słuch Dave'a był bardzo wyczulony.
Jednak ten ślad akcentu z Maine też nie był wrodzony. Nie, to akcent człowieka, który potrafi współbrzmieć z otoczeniem, kiedy tego chce, który naśladuje sposób mówienia i zachowania innych ludzi, maskując się jak...
Tak jak potrafią to robić drapieżcy.
- Dość na dziś - powiedział Zgadula. - Wykończony jestem. Już nie mogę.
- Jeszcze jeden się zmieści - usłyszał w odpowiedzi i wiedział, że go nie proszono. Powiedziano mu to.
Rozejrzał się, szukając wymówki, powodu by odejść, ale wyglądało na to, że obcy kontrolował sytuację, bo nie było nikogo w zasięgu głosu, a uwaga tych, którzy przechodzili w pobliżu, była najwyraźniej skierowana gdzie indziej. Patrzyli na inne stragany, na morze, na poruszające się piaski. Patrzyli na samochody w oddali i twarze tych, których mijali. Patrzyli na promenadę i pod nogi, i głęboko w oczy swoich mężów czy żon, którzy już od dawna nie byli interesujący, a teraz kryli w sobie nieoczekiwane, choć ulotne, źródło fascynacji. I gdyby im powiedzieć, że w pewnym sensie sami postanowili nie zwracać uwagi na małego Zgadulę i człowieka, który stał przed nim, odrzuciliby tę myśl bez chwili zastanowienia. Jednak dla uważnego obserwatora - dla kogoś takiego jak Dave Zgadula - przelotny wyraz niepokoju na ich twarzach, kiedy mówili, wystarczyłby, żeby zadać kłam ich zaprzeczeniom. W tym momencie oni sami stali się trochę tacy, jak Zgadula: jakiś pradawny, pierwotny instynkt obudził się z uśpienia w ten jasny, letni wieczór przy krwawo zachodzącym słońcu. Pewnie mogli sobie wcale nie zdawać sprawy z tego, co robili, albo być może szacunek dla samych siebie i instynkt samozachowawczy nie pozwalały im przyznać się do tego, nawet wobec siebie samych, ale unikali tego człowieka z zaczesanymi do tyłu włosami. Emanowało z niego zagrożenie, niebezpieczeństwo i krzywda, więc woleli go nie zauważyć, byle nie zwrócić uwagi na siebie. Lepiej więc patrzeć w przeciwną stronę. Lepiej niech inny cierpi, niech obcy ściągnie na siebie jego niezadowolenie, niżby miał się zainteresować naszymi sprawami. Lepiej iść dalej, wsiąść do samochodu, odjechać bez jednego spojrzenia wstecz z obawy, że można by napotkać jego twarde spojrzenie, jego leniwy półuśmiech rozszerzający się powoli w miarę, jak zapamiętuje twarze, numery na tablicy rejestracyjnej, kolor lakieru, ciemne włosy żony, rozkwitające ciało dorastającej córki. Lepiej więc udawać. Lepiej nie zauważyć. Lepsze to, niż obudzić się w nocy i zobaczyć takiego człowieka, jak twardo patrzy na ciebie z góry, ujrzeć świeżą krew na jego rękach, a w sypialni obok wiele
mówiące światło i usłyszeć, jak coś cicho kapie na gołe deski podłogi, coś, co kiedyś było życiem, a teraz już nie jest....
Dave pojął, że ten człowiek nie różni się tak bardzo od niego samego. Jest obserwatorem, kataloguje cechy charakterystyczne ludzi, ale w wypadku tego obcego obserwacja stanowi wstęp do nieszczęścia. Teraz dokoła było słychać tylko szum fal, niknące głosy i hałas urządzeń z wesołego miasteczka, przytłumiający, zniekształcający to, co mówił obcy tonem domagającym się wyłącznej uwagi.
- Chcę, żebyś coś odgadł na mój temat - powiedział.
- Co chcesz wiedzieć? - zapytał Zgadula bez śladu życzliwości w głosie. Tym razem jej nie potrzebował. Byli sobie równi, w pewnym sensie.
Człowiek zacisnął prawą dłoń w pięść. Dwie monety ćwierćdolarowe pokazały się między ściśniętymi palcami. Podniósł pięść w stronę Dave'a, a ten wziął monety palcami, które wcale nie drżały.
- Powiedz mi, jak zarabiam na życie - mówił dalej obcy. -I chcę, żebyś się bardzo postarał. Niech to będzie najlepsza odpowiedź, jaką potrafisz dać.
Dave wyczuł ostrzeżenie. Mógł wymyślić coś niegroźnego, coś niewinnego. Kopiesz ziemię przy budowie dróg, może. Jesteś ogrodnikiem. Ty...
Ty pracujesz w ubojni.
Nie, to zbyt blisko. Nie wolno mi tego powiedzieć.
Rozszarpujesz żywe istoty. Zadajesz ból i zabijasz, ukrywasz dowody pod ziemią. I czasami one walczą. Widzę blizny dokoła twoich oczu i w miękkiej części pod szczęką. Masz pęczek nierównych kosmyków nad czołem i zaczerwienione miejsce u nasady, gdzie włosy nie odrosły równo. Co to było? Czy jakaś ręka się uwolniła? Czy jej palce złapały w desperacji i wydarły ci kępkę włosów z głowy? I pomimo bólu, czyż jakaś część ciebie nie odczuła przyjemności z tej walki, zadowolenia, że trzeba było popracować, by osiągnąć cenną zdobycz? No, i co z tymi nacięciami poniżej nasady włosów, skąd one? Jesteś gwałtownym człowie...
Marcos31