Ludlum Robert - Plan Ikar tom 1.rtf

(968 KB) Pobierz
"PLAN IKAR"

Robert Ludlum

 

 

PLAN IKAR

 

Tom I

 

 

Przełożył: Wiktor T. Górny

 

Warszawa 1992

 

Tytuł oryginału"The Icars Agenda"

 

 

 

 

 

* * *

 

Jamesowi Robertowi Ludlumowi

Witaj Przyjacielu

Niech Ci się w życiu wiedzie

 

* * *


Prolog

 

Sylwetka mężczyzny przemknęła do wnętrza ciemnego, pozbawionego okien pokoju. Zamknąwszy drzwi, postać szybkim krokiem przeszła po omacku po nieskazitelnie czystej, pokrytej czarnym winylem podłodze do mosiężnej lampki z lewej strony. Mężczyzna włączył światło; w wąskim, wyłożonym boazerią gabinecie zaroiło się od cieni. Pokój był mały i ciasnawy, ale nie pozbawiony ornamentów. Jednak objets d'art nie pochodziły ze starożytności ani też z przełomowych okresów sztuki nowożytnej, lecz stanowiły najnowocześniejszy sprzęt zaawansowanej technologii. "Prawa ściana lśniła odblaskami najszlachetniejszej stali, a cicho mruczące urządzenie wentylacyjne usuwające kurz zapewniało nieskazitelną czystość. Właściciel i jedyny użytkownik tego pokoju podszedł do krzesła przed komputerem i usiadł. Nacisnął wyłącznik i gdy ekran ożył, wystukał na klawiaturze hasło. Jaskrawozielone literki natychmiast odpowiedziały: - DOKUMENT MAKSYMALNIE ZABEZPIECZONY PODŁĄCZEŃ ZEWNĘTRZNYCH BRAK MOŻNA PISAĆ Postać zgarbiła się nad klawiaturą i w gorączkowym napięciu zaczęła wprowadzać dane.

 

Rozpoczynam ten dziennik teraz, bowiem następujące wydarzenia zmienią zapewne losy całego narodu. Pewien człowiek pojawił się pozornie znikąd jako poczciwy, nieświadomy swego powołania ani przeznaczenia Mesjasz. Los wyznaczył mu misję, której nie ogarnie rozumem i jeśli moje przewidywania są trafne, w dzienniku tym opiszę dzieje jego podróży... Jej początek mogę sobie tylko wyobrazić, lecz wiem, że zaczęła się w chaosie...”

 

* * *


KSIĘGA I

 

Rozdział 1

Maskat, Oman. Bliski Wschód Wtorek, 10 sierpnia, 18:30

 

Wzburzone wody Zatoki Omańskiej zwiastowały sztorm pędzący przez Cieśninę Ormuz ku Morzu Arabskiemu. Porę zachodu słońca oznajmiały modły wznoszone w minaretach przenikliwym, nosowym dyszkantem przez brodatych muezinów. Niebo ciemniało pod czarnymi, burzowymi kłębami, nadciągającymi złowrogo jak rozjuszone potwory. Dwieście mil dalej, na drugim brzegu morza, w Pakistanie, błyskawice raz po raz zapalały wschodni horyzont nad górami Makran w Turbacie. Na północy, za granicą z Afganistanem, nadal trwała okrutna wojna. Na zachodzie wrzała jeszcze bardziej bezsensowna wojna, w której walczyły dzieci prowadzone na śmierć przez obłąkanego tyrana Iranu. Na południu zaś leżał Liban, gdzie zabijano się bez skrupułów i gdzie każde ugrupowanie w religijnym zaślepieniu nazywało przeciwników terrorystami, gdy w istocie wszystkie bez wyjątku uprawiały barbarzyński terroryzm. Bliski Wschód płonął, tam zaś, gdzie niegdyś udawało się zapobiec pożogom, zabiegi te okazywały się już nieskuteczne. Gdy wody Zatoki Omańskiej wściekle pomrukiwały tego wczesnego wieczora, a niebo obwieszczało wybuch szału, ulice Maskatu, stolicy sułtanatu Oman, nie odbiegały nastrojem od nadchodzącej burzy. Po modlitwach tłumy zebrały się na powrót z płonącymi pochodniami, wylęgając z bocznych uliczek i mrocznych zaułków. W histerycznym zapamiętaniu kolumna skierowała się ku celowi protestu - oświetlonym reflektorami bramom Ambasady Stanów Zjednoczonych. Zdobiony różową sztukaterią fronton patrolowały obdarte, długowłose dzieciaki, ściskające niezdarnie broń automatyczną. Naciśnięcie spustu oznaczało śmierć, lecz w swym szaleńczym fanatyzmie wyrostki nie dostrzegały tej ostateczności, nauczono ich bowiem, że nie istnieje coś takiego jak śmierć, bez względu na to, co sami widzieli na własne oczy. Nagroda za męczeństwo była dla nich wszystkim, a im boleśniejsza ofiara, tym bardziej błogosławiony męczennik - cierpienie wroga nie liczyło się wcale. Ślepota! Obłęd! Mijał właśnie dwudziesty, drugi dzień tego szaleństwa, dwadzieścia jeden dni, odkąd cywilizowany świat kolejny raz stanął w obliczu ślepego szału. Burza fanatyzmu w Maskacie przyszła nie wiadomo skąd, lecz raptem ogarnęła całe miasto i nikt nie wiedział dlaczego. Nikt prócz garstki specjalistów obeznanych z ciemnymi arkanami podstępnych insurekcji, prócz kobiet i mężczyzn, którzy całymi dniami i nocami przeprowadzali badania, analizy, aż w końcu dokopywali się do korzeni zorganizowanej rewolty. Kto? Po co? Czego chcą i jak ich powstrzymamy? Fakty: Schwytano dwustu czterdziestu siedmiu Amerykanów i pod lufami automatów przetrzymywano jako zakładników. Jedenastu zastrzelono, a ich ciała wylatywały przez okna ambasady z brzękiem tłuczonego szkła, każdy zabity z innego okna. Ktoś powiedział tym dzieciom, jak podkreślać egzekucje elementem zaskoczenia. Przed żelaznymi bramami zahipnotyzowani krwią fanatycy z wrzaskiem zbierali wśród podekscytowanego tłumu zakłady. Które okno następne? Czy poleci trup mężczyzny, czy kobiety? Ile stawiasz? Nie zwlekaj! Na dachu ambasady, pod gołym niebem znajdował się luksusowy basen, okolony ażurowym, arabskim ogrodzeniem, którego konstrukcja bynajmniej nie przewidywała ochrony przed kulami. Właśnie wokół tego basenu klęczeli rzędami zakładnicy, a grupki ciemięzców krążyły z pistoletami automatycznymi wycelowanymi w ich głowy. Dwustu trzydziestu sześciu przerażonych, wycieńczonych Amerykanów czekających na egzekucję. Szaleństwo! Decyzje: Mimo szlachetnych ofert Izraelczyków, nie wolno ich w to mieszać! To nie lotnisko Entebbe i przy całym szacunku dla izraelskiego kunsztu antyterrorystycznego, rozlew krwi w Libanie sprawiał, że każda próba interwencji Izraela zostałaby przyjęta przez Arabów ze wstrętem: oto Stany Zjednoczone opłaciły terrorystów, by zwalczali terrorystów. Nie ma mowy. Oddziały szybkiego reagowania? Któż wspiąłby się na cztery piętra albo zeskoczył ze śmigłowców na dach i zdążył powstrzymać egzekucje, gdy .kaci tylko czekali na sposobność, aby zginąć męczeńską śmiercią? Blokada morska i gotowy do inwazji Omanu batalion piechoty morskiej? Cóż by to dało oprócz demonstracji miażdżącej przewagi? Wszak sułtan i jego ministrowie byli ostatnimi ludźmi na ziemi, którym zależałoby na rzezi w ambasadzie. Pokojowo nastrojona Policja Królewska usiłowała stłumić histerię, ale gdzież jej do grasujących, dzikich watah agitatorów. Po latach spokoju w mieście nie umiała się odnaleźć w tym chaosie; z kolei przerzucenie Armii Królewskiej z granic jemeńskich mogło wywołać fatalne następstwa. Oddziały wojska patrolujące ten rezerwat międzynarodowego terroryzmu brutalnością nie ustępowały swoim wrogom. Nie dość, że wraz z ich powrotem do stolicy tereny graniczne nieodwołalnie obróciłyby się w perzynę, to ulicami Maskatu popłynęłaby krew, a rynsztoki zatkałyby się trupami zarówno niewinnych, jak i złoczyńców. Szach mat. Rozwiązania: Ulec żądaniom oprawców? Wykluczone, o czym wiedzieli prowokatorzy, lecz nie ich marionetki - wyrostki, które święcie wierzyły w wykrzykiwane, dźwięczne slogany. Za żadną cenę rządy Europy i Bliskiego Wschodu nie pozwoliłyby sobie na uwolnienie przeszło 8000 terrorystów z takich ugrupowań jak Czerwone Brygady, OWP, BaaderMeinhof, IRA i całe kopy ich zwaśnionego, plugawego potomstwa. Tolerować bez końca rozgłos, wszędobylskie kamery i tomy artykułów przykuwających uwagę świata do tych żądnych reklamy fanatyków? Dlaczego nie? Nieustający rozgłos powstrzymywał niewątpliwie dalsze egzekucje zakładników, "czasowo zawieszone", aby "państwa wyzyskiwaczy" miały czas na podjęcie decyzji. Blokada informacyjna rozjuszyłaby jedynie zacietrzewionych kandydatów na męczenników. Cisza stworzyłaby potrzebę szoku. Szok idzie na pierwsze strony gazet, a mord najskuteczniej wywołuje szok. Kto? Co? Jak? Kto...? Oto zasadnicze pytanie, na które odpowiedź przyniosłoby rozwiązanie - rozwiązanie konieczne w ciągu najbliższych pięciu dni. Egzekucje zawieszono na tydzień, a dwa dni już upłynęły na gorączkowych dyskusjach zebranych w Londynie szefów służb wywiadowczych sześciu krajów. Wszyscy przybyli samolotami ponaddźwiękowymi zaledwie kilka godzin po podjęciu decyzji ścisłego współdziałania, każdy z nich bowiem doskonale zdawał sobie sprawę, że jego ambasada może być następna. Pracowali bez przerwy czterdzieści osiem godzin. Wyniki: Oman pozostał zagadką. Kraj ten uważano do tej pory za ostoję stabilności na Bliskim Wschodzie; sułtanat z wykształconym, światłym przywództwem, z rządem na tyle reprezentatywnym, na ile pozwalała święta muzułmańska rodzina. Władcy pochodzili z uprzywilejowanego rodu, który potrafił wszakże uszanować to, czym obdarzył ich Allach - nie tylko gwoli szczodrego dziedzictwa, lecz także z powodu poznania odpowiedzialności, w drugiej połowie dwudziestego wieku. Wnioski: Insurekcja została zaprogramowana z zewnątrz. Najwyżej dwudziestu z przeszło dwustu obszarpanych, rozwrzeszczanych gówniarzy zidentyfikowano jako obywateli omańskich. Toteż oficerowie służb tajnych wraz z informatorami w każdym z ekstremistycznych ugrupowań osi Morze Śródziemne - Bliski Wschód niezwłocznie przystąpili do pracy, odnawiając kontakty, nie szczędząc bakszyszu ani pogróżek.

- Kto za tym stoi, Aziz? Tylko garstka pochodzi z Omanu i większość z nich to prostaczki. Nie bądź głupi, Aziz. Pożyj jak sułtan. Cena nie gra roli. Nie pożałujesz!

- Masz sześć sekund, Mahmet! Za sześć sekund twoja prawa ręka będzie leżeć na podłodze i to bez nadgarstka! Potem poleci lewa, Odliczam, złodzieju. Gadaj! Sześć, pięć, cztery...Krew. Nic. Zero. Obłęd. I nagle przełom. Dokonał się za sprawą sędziwego muezina, kapłana, którego słowa i pamięć były tak chwiejne jak chwiałoby się jego mizerne ciało smagane pędzącym teraz od Cieśniny Ormuz wichrem. - Nie szukajcie tam, gdzie podpowiada wam logika. Szukajcie gdzie indziej.

- Gdzie?

- Tam, gdzie żalów nie zrodziła bieda ani zacofanie. Tam, gdzie Allach nie skąpił łask na tym Świecie, choć może nie na drugim. - Proszę jaśniej, najczcigodniejszy muezinie.

- Allach nie życzy sobie takiej jasności stań się wola Jego! Może On nie jest stronniczy - niechaj więc tak zostanie.

- Ależ na pewno macie powody, czcigodny muezinie, żeby mówić to, co mówicie!

- Allach dał mi powody, przeto stań się wola Jego.

- A jak to było?

- Pogłoski szemrane w zakamarkach meczetu. Szepty, którym Prorok kazał dojść mych starych uszu. Mam tak słaby słuch, że nie powinienem był nic usłyszeć, gdyby Allach nie zawyrokował inaczej. - Cóż więcej wiadome?

- Szepty mówią o tych, co skorzystają z rozlewu krwi.

- Kto?

- Nie słychać żadnych nazwisk, żadnych znanych osobistości. - A może jakieś ugrupowanie, organizacja? Błagam! Sekta, kraj, naród? Szyici, Saudyjczycy...Irakijczycy, Iranczycy...Sowieci? Nie. Nie mówi się ani o wiernych, ani o niewiernych, słychać tylko "oni".

- Oni?

- To słyszę w pogłoskach szeptanych w ciemnych zakamarkach meczetu i widać Allach chce, bym to właśnie usłyszał - niech się stanie Jego wola. Nic, tylko "oni".

- Czy czcigodny muezin mógłby zidentyfikować kogoś z tych, których słyszał?

- Jestem prawie ślepy, a w świątyni jest zawsze słabe światło, gdy ci nieliczni spośród wiernych przemówią. Nie potrafię zidentyfikować ani jednego. Wiem tylko, że muszę podzielić się tym, co słyszę, taka bowiem jest wola Allacha.

- Dlaczego, muezin murderris? Dlaczego taka jest wola Allacha? - Albowiem nie wolno więcej przelewać krwi. Koran mówi, że gdy krew przelewają i usprawiedliwiają młode, rozpalone dusze, namiętności ich należy zbadać, młodość bowiem...

- Już dobrze! Wyślemy dwóch naszych ludzi z wami do meczetu. Wskażcie nam, gdy coś usłyszycie!

- Za miesiąc, ja szajch. Przede mną ostatnia pielgrzymka do Mekki, Jesteś zaledwie częścią mej podróży. Taka jest wola... - O Boże!

- To twego Boga wzywasz, ja szajch. Nie mojego. Nie naszego.

 

* * *

 

Rozdział 2

Waszyngton DC Środa, 11 sierpnia, 11:50

 

Na bruk stolicy lał się żar południowego słońca; letnie powietrze wciąż buchało nieznośnym gorącem. Przechodnie brnęli z mozolną determinacją - mężczyźni z rozpiętymi kołnierzykami i rozluźnionymi krawatami. Teczki i torby ciążyły jak balast, gdy ich właściciele stawali na skrzyżowaniach czekając z błędnym wzrokiem na zielone światło. Wprawdzie dziesiątki mężczyzn i kobiet - przeważnie w służbie państwowej, a przeto w służbie narodowi - miały zapewne pilne sprawy na głowie, pilności jednak nijak nie dało się na ulicy zauważyć. Otępiający całun opadł na miasto, tumaniąc tych, co odważyli się wyjść z chłodzonych wentylacją pokoi, biur i samochodów. Na rogu Dwudziestej Trzeciej ulicy i Virginia Avenue doszło do wypadku drogowego. Nie było rannych ani poważnych szkód, czemu zdawały się przeczyć temperamenty uczestników kolizji. Taksówka zderzyła się z samochodem rządowym wyjeżdżającym właśnie z podziemnego parkingu pod gmachem Departamentu Stanu. Kierowcyobaj święcie przekonani o własnej racji, zgrzani i spoceni ze strachu przed przełożonymi - stali przy swoich autach oskarżając się wzajemnie i wrzeszcząc w porażającym upalę, czekając na wezwaną przez przechodzącego obok urzędnika policję. W jednej chwili zrobił się gigantyczny korek; ryczały klaksony, a z otwieranych z ociąganiem okien dochodziły wściekłe wrzaski. Zniecierpliwiony pasażer taksówki wygramolił się z tylnego siedzenia. Był to wysoki, szczupły mężczyzna poczterdziestce. sprawiał wrażenie nie Oswojonego z otoczeniem, w którym dominują letnie garnitury, modne wzorzyste sukienki i teczkidyplomatki. Miał na sobie pomięte spodnie khaki, wojskowe buty i rozchełstaną bawełnianą bluzę safari zamiast koszuli. Wszystko to składało się na wizerunek człowieka spoza metropolii, być może zawodowego przewodnika, który zszedł z wyższych i dzikich partii gór. TWarz jednak kłóciła się z ubiorem - gładko ogolona, o regularnych, ostrych rysach i błękitnych, bystrych oczach, to zwężających się, to znów rozbieganych i oceniających sytuację przed podjęciem decyzji. Położył dłoń na ramieniu rozsierdzonego kierowcy, ten obrócił się natychmiastdostał od pasażera dwa banknoty dwudziestodolarowe.

- Śpieszę się - rzekł pasażeR.

- Hej, bądź pan człowiekiem! Pan widział! Ten skurczybyk wyjechał bez sygnału, jakby nigdy nic!

- Przykro mi, ale nie będę mógł panu pomóc. Nie widziałem ani nie słyszałem nic przed samą kolizją.

- Patrzcie go! Nic nie jadłem, nic nie piłem, do lasu nie chodziłem! Nie chce się nam angażować, co?

- Jestem zaangażowany - odparł spokojnie pasażer, wyciągając jeszcze jeden banknot i wkładając go kierowcy do kieszeni marynarki. - Ale nie tutaj. Dziwacznie ubrany mężczyzna przecisnął się przez tłum gapiów i pognał w kierunku Trzeciej ulicy - ku imponującym szklanym drzwiom Departamentu Stanu. Był w okolicy jedynym biegnącym człowiekiem. Wyznaczone centrum dowodzenia mieściło się w podziemnej części gmachu i opatrzone było kryptonimem OHIOCzteryZero, co tłumaczyło się na "Oman, najwyższe pogotowie". Za metalowymi drzwiami nieprzerwanie stukały rzędy komputerów, a raz po raz jedna z maszyn - po natychmiastowym sprawdzeniu z centralnym bankiem danych - emitowała krótki, wysoki sygnał zwiastujący nowe lub dotąd nie przekazane dane. Personel w napięciu studiował wydruki, starając się ocenić przydatność informacji. Nic. Zero. Obłęd! W tym dużym, tętniącym życiem pokoju znajdowały się inne metalowe drzwi, mniejsze niż wejściowe i bez dostępu bezpośrednio z korytarza. Mieścił się za nimi gabinet wyższego urzędnika odpowiedzialnego za kryzys w Maskacie; na odległość wyciągniętej ręki miał centralkę telefoniczną zpołączeniami do wszystkich ośrodków władzy i wszelkich źródeł informacji w Waszyngtonie. W gabinecie tym rezydował obecnie mężczyzna w średnim wieku, zastępca dyrektora Wydziału Operacji Konsularnych, mało znanej komórki Departamentu Stanu, zajmującej się tajną działalnością. Nazywał się Frank Swann i w tej właśnie chwili w samo południe, choć słońce tu nie docierało jego głowa spoczywała na złożonych ramionach na biurku Nie przespał ani jednej nocy przez bez mała tydzień, zadowalając się jedynie takimi właśnie drzemkami w gabinecie. Wyrwany ze snu ostrym brzęczykiEm na konsoli, wyciągnął machinalnie prawą rękę, nacisnął podświetlony guzik i podniósł słuchawkę. - Tak? ... o co chodzi? - Swann potrząsnął głową i odetchnął, tylko nieznacznie pocieszony, że dzwoni jego sekretarka z gabinetu znajdującego się pięć pięter wyżej. Chwilę słuchał, po czym odeZwał się znużonym głosem. - Kto? Kongresman, kongresman? Tylko kongresmana mi jeszcze brakowało. Skąd do cholery wziął moje nazwisko? ... Wszystko jedno, spław go. Powiedz mu, że mam konferencję... niech będzie, że z Panem Bogiem... albo uderz oczko wyżej i powiedz, że z sekretarką..

- Przygotowałam go na taką ewentualność. Dlatego dzwonię z twojego gabinetu. Powiedziałam mu, że mogę się z tobą połączyć tylko z tego telefonu. Swann zmrużył oczy. - Trochę za wiele jak na mojego pretoriana, Ivy Groźnej. Skąd te ustępstwa, Ivy?

- Powiedział coś dziwnego, Frank. Musiałam to zapisać, bo nie rozumiałam, co mówi.

- Dawaj.

- Powiedział, że przyszedł w sprawie, którą się zajmujesz... - Przecież nikt nie wie, czym .. no, dobrze. Co jeszcze?

- Zapisałam to fonetycznie. Kazał mi przekazać ci coś takiego: Ma efham zajn. Rozumiesz coś z tego, Frank? Dyrektor Swann zdumiony znów potrząsnął głową, starając się bardziej wyostrzyć umysł, aczkolwiek nie miał już wątpliwości, że natychmiast przyjmie czekającego pięć pięter wyżej gościa. Nie znany mu kongresman właśnie dał do zrozumienia po arabsku, że może się przydać. - Powiedz wartownikowi, żeby go tu przyprowadził - rzekł Swann. Po siedmiu minutach sierżant marines otworzył drzwi podziemnej części gmachu. Gość wszedł do środka, podziękowawszy wartownikowi, który natychmiast zamknął za nim drzwi. Zaniepokojony Swann wstał zza biurka. "Kongresman" w znacznym stopniu odbiegał od jego wyobrażenia przeciętnego posła do Izby Reprezentantów - przynajmniej z Waszyngtonu. Miał na sobie buty z cholewami, spodnie khaki i letnią kurtkę myśliwską, obficie poznaczoną śladami bliskiego i częstego kontaktu z pryskającą zawartością patelni na traperskich ogniskach. Czy to aby nie jakiś kiepski dowcip?

- Kongresman...? zaczął z wyciągniętą na powitanie ręką zastępca dyrektora i zawiesił głos, nie znając nazwiska gościa.

- Evan Kendrick, panie Swann - odpowiedział przybysz, podchodząc do biurka i podając dłoń. - Jestem posłem pierwszej kadencji z dziewiątego okręgu stanu Kolorado.

- Ach tak, oczywiście, dziewiąty okręg Kolorado. Proszę wybaczyć, że od razu...

- Doskonale rozumiem, to raczej ja powinienem pana przeprosić za mój wygląd. Nie ma powodu, by wiedział pan, kim jestem.,. - Pozwolę sobie dodać w tym miejscu wtrącił stanowczo Swann - że nie ma również żadnego powodu, by pan wiedział, kim ja jestem, panie kongresmanie.

- Rozumiem, ale nie było to takie trudne. Nawet świeżo upieczeni reprezentanci mają swoje ścieżki - przynajmniej odziedziczona przeze mnie sekretarka wiedziała, gdzie szukać. Musiałem tylko dokonać rozsądnej selekcji, Potrzebowałem kogoś z Operacji Konsularnych, kto...

- To nie jest nazwa, którą wymienia się w każdym domu, panie Kendrick - przerwał drugi raz Swann, znowu z naciskiem.

- U mnie "W domu, owszem, choć nieczęsto. Jednym słowem nie chodziło mi o pierwszego z brzegu człowieka od Bliskiego Wschodu, ale o znawcę problemów arabskich w południowo-zachodniej Azji, kogoś, kto płynnie zna język i z tuzin dialektów. Szukałem właśnie takiego człowieka... Pan tam był, panie Swann.

- Widzę, że pan nie próżnował.

- Pan też nie - rzekł kongresman wskazując głową na drzwi i ogromne sąsiednie biuro z całym zestawem komputerów. - Zakładam, że zrozumiał pan moją wiadomość, bo w przeciwnym razie chyba nie dostąpiłbym zaszczytu tego spotkania.

-              Tak - przyznał zastępca dyrektora.

- Powiedział pan, że mógłby nam pomóc .Czy to prawda?

- Nie wiem. Wiedziałem tylko, że musze wyjść z propozycją. - Propozycją? Na jakiej podstawie?

- Pozwoli pan, że usiądę?

- Proszę. Nie chcę być nieuprzejmy, jestem po prostu zmęczony. - Kendrick usiadł; Swann także, taksując podejrzliwie początkującego polityka. Do rzeczy, paniepośle. Czas jest cenny, każda minuta się liczy, a borykamy się z tym "problemem", jak określił to pan w rozmowie, z moją sekretarką, już od kilku koszmarnych tygodni. Nie wiem wprawdzie, co pan ma do powiedzenia i czy jest to dla nas istotne, czy nie, lecz jeśli tak to chciałbym wiedzieć, dlaczego przybył pan dopiero teraz.

- Nie słyszałem nic o wydarzeniach w Omanie. Nie wiem, co się już stało, ani co się teraz dzieje.

- Doprawdy trudno mi w to uwierzyć. Czyżby reprezentant z dziewiątego okręgu stanu Kolorado spędzał przerwę między sesjami Izby w klasztorze benedyktynów?

- Niezupełnie.

- A może nasz nowy ambitny kongresman, który zna trochę arabski - ciągnął Swann jednym tchem, cicho i niesympatycznie - dyskontuje parę zakulisowych pogłosek na temat pewnej sekcji tej instytucji, postanawia wśliznąć się do wewnątrz i zdobyć dodatkowe punkty na drodze politycznej kariery? Nie pierwszy to przypadek. Kendrick siedział nieruchomo z kamienną twarzą, ale z pełnymi ekspresji oczami, czujnymi, a zarazem gniewnymi. - Obraża mnie pan - rzekł.W tych okolicznościach nietrudno wyjść z równowagi. Jedenastu naszych rodaków zostało zabitych, proszę szanownego pana, w tym trzy kobiety. W kolejce na egzekucję czeka dwustu trzydziestu sześciu innych! I gdy ja się pana pytam, czy może nam pan pomóc, pan mi na to, że nie wie, ale ma propozycję! Słyszę tu syk węża i mam się na baczności. Toruje sobie pan drogę językiem, którego najprawdopodobniej nauczył się pan zbijając forsę w jakiejś kompanii naftowej i wyobraża sobie, że to już upoważnia go do specjalnych względów ... może jest pan "konsultantem", co brzmi atrakcyjnie. Świeży polityk zostaje z miejsca konsultantem Departamentu Stanu podczas narodowego kryzysu. Bez względu na finał pan wygrywa. Wielu obywateli dziewiątego okręgu Kolorado będzie się panu kłaniało w pas, prawda?

- Niewykluczone, gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział.

- Co? Jeszcze raz zastępca dyrektora przyjrzał się bacznie kongresmanowi, tym razem nie z irytacją, lecz z innego powodu. Czyżby go znał?Ma pan dość stresów, nie chciałbym więc potęgować ich swoją osobą. Ale jeśli to, co pan ma na myśli ma być barierą, usuńmy ją od razu. Gdyby orzekł pan, że mogę się wam na coś przydać, zgodzę się tylko pod warunkiem, że dostanę pisemną gwarancję anonimowości, bez tego ani rusz. Nikt nie może się dowiedzieć, że tu byłem. Nie rozmawiałem ani z panem, ani z nikim innym. Zbity z tropu Swann odchylił się na krześle i położył rękę na brodzie. - A jednak znam pana - rzekł cicho.

- Nigdy się nie poznaliśmy.

- Niech pan wreszcie powie, co ma pan do powiedzenia. Od czegoś trzeba zacząć.

- Cofnę się o osiem godzin - zaczął Kendrick. - Otóż od prawie miesiąca spływam samotnie wzburzonymi wodami Kolorado do Arizony ... oto benedyktyńskie odosobnienie, które wymyślił pan dla mnie na okres parlamentarnych wakacji. Przepłynąłem wodospad Lava i zatrzymałem się na dużym polu biwakowym. Obozowało tam oczywiście więcej ludzi i wtedy właśnie po raz pierwszy od prawie czterech tygodni słuchałem radia.

- Czterech tygodni? - powtórzył Swann. - Bez kontaktu ze światem przez ten cały czas? Często pan to robi?

- Prawie co rok - odpowiedział Kendrick. - Stało się to już dla mnie rytuałem - dodał cicho. - Podróżuję samotnie; ale to nie ma nic do rzeczy. Wspaniały polityk - rzekł zastępca, chwytając bezwiednie ołówek. - Może pan zapomnieć sobie o bożym świecie, panie pośle, ale ma pan przecież swoich wyborców. Żaden ze mnie polityk odparł Evan Kendrick, uśmiechając się półgębkiem. - A mój wybór to sprawa przypadku, proszę mi wierzyć. Tak czy owak usłyszałem wiadomości i zacząłem działać najszybciej jak tylko mogłem. Wynająłem samolot patrolujący rzekę i kazałem się podrzucić do Flagstaff, skąd próbowałem załatwić czarterowy odrzutowiec do Waszyngtonu. Było już późno w nocy, za późno na uzgodnienie planu lotu, poleciałem więc tylko do Phoenix i tam złapałem najwcześniejszy lot. Te telefony do dyspozycji podczas lotu to cudowny wynalazek. Przyznaję, że zmonopolizowałem jeden z nich, rozmawiając z moją bardzo doświadczoną sekretarką i wieloma innymi ludźmi. Przepraszam za swój wygląd; w samolocie dostałem maszynkę do golenia, ale nie chciałem już tracić czasu i jechać do domu, żeby się przebrać. Jestem tutaj, a pan jest człowiekiem, z którym chciałem się spotkać. Być może na nic się panu nie przydam i jestem pewien, że powie mi pan to bez ogródek. Ale, powtarzam, musiałem wystąpić z propozycją. Podczas gdy przybysz mówił, zastępca dyrektora napisał nazwisko "Kendrick" w notatniku. Ściślej mówiąc, zapisał je i podkreślił kilka razy. Kendrick, Kendrick, Kendrick. Jaką propozycją? - spytał zniecierpliwionym tonem, taksując dziwacznego intruza. Jaką, panie pośle?

- Proponuję wszystko, co wiem na temat regionu i różnych działających w nim ugrupowań. Oman, Emiraty, Bahrajn, Katar - Maskat, Dubaj, Abu Dhabi po Kuwejt z jednej strony i Rijad z drugiej. Mieszkałem w tych wszystkich miejscach. Pracowałem tam. Znam je bardzo dobrze,

- Mieszkał pan i pracował na całej mapie Bliskiego Wschodu? - Tak, W samym Maskacie spędziłem osiemnaście miesięcy. W ramach kontraktu zawartego z rodziną królewską.

- Sułtanem?

- Nieodżałowanej pamięci sułtanem; umarł dwa lub trzy lata temu, jeśli się nie mylę. A więc tak, w ramach kontraktu z sułtanem i jego ministrami Była to wymagająca i kompetentna grupa. Nie dawali się nabrać na byle co.

- A zatem pracował pan dla jakiejś firmy - stwierdził Swann jakby nie oczekiwał wcale odpowiedzi.

- Owszem.

- Czyjej?

- Mojej - odparł świeżo upieczony kongresman.

- Pańskiej?

- Tak jest Zastępca dyrektora spojrzał na przybysza, po czym spuścił wzrok na zapisane wielokrotnie w notatniku nazwisko. - Mój Boże - szepnął. - Grupa Kendricka! Tu jest związek, którego się nie dopatrzyłem. Nie słyszałem pańskiego nazwiska od czterech czy pięciu lat... może sześciu.

- Trafił pan za pierwszym razem. Dokładnie od czterech lat - Wiedziałem, że gdzieś dzwoni. Mówiłem panu nawet...

- Zgadza się, ale nigdy się nie poznaliśmy.

- Budowaliście wszystko od wodociągów po mosty tory wyścigowe, osiedla mieszkaniowe, kluby myśliwskie, lotniska - wszystko, - Budowaliśmy to, na co dostaliśmy zamówienie.

- Pamiętam. Dziesięć albo dwanaście lat temu to właśnie wy byliście kwiatem młodzieży amerykańskiej w Emiratach .. wcale nie przesadzam z tą młodzieżą... tuziny dwudziesto i trzydziestolatków młodych gniewnych.

- Nie wszyscy z nas byli aż tak młodzi...

- Nie - przerwał mu Swann, chmurząc się w duchu. - Miał pan w rękawie asa - starego Żyda, genialnego architekta. Izraelczyka, na miłość boską, który potrafił projektować w stylu islamskim i łamał się chlebem z każdym bogatym Arabem w okolicy.

- Nazywał się Emmanuel Weingrass... nazywa się Manny Weingrass... pochodzi z Garden Street w nowojorskim Bronxie, Wyjechał do Izraela, aby uniknąć prawnych utarczek ze swoją drugą czy trzecią żoną. Ma teraz prawie osiemdziesiąt lat i mieszka w Paryżu, całkiem nieźle, sądząc z rozmów telefonicznych.

- Właśnie - rzekł zastępca dyrektora. - Pańską firmę wykupił chyba Bechtel. Za trzydzieści czy czterdzieści milionów.

- Nie Bechtel, tylko TransInternational, i nie za trzydzieści ani czterdzieści, tylko dwadzieścia pięć. Ubiliśmy interes i wycofałem się. Wszystko było w porządku. Swann obserwował twarz Kendricka, zwłaszcza jasnobłękitne zagadkowe oczy. - Nie bardzo - powiedział cicho, nawet współczująco, już bez śladów wrogości. Teraz sobie przypominam. Na jednej z waszych budów pod Rijadem zdarzył się wypadek - zapadł się strop, gdy wybuchł wadliwy rurociąg gazowy - zginęło ponad siedemdziesiąt osób, w tym pańscy wspólnicy, wszyscy pracownicy i kilkoro dzieci.

- Ich dzieci - dodał spokojnie Evan. - Wszyscy pracownicy, ich żony i dzieci. Fetowaliśmy zakończenie trzeciej fazy. Wszyscy tam byliśmy. Załoga, moi wspólnicy, wszystkie żony z dziećmi. Cała kopuła runęła, gdy byli w środku, ja z Manny'm byliśmy na zewnątrz .. przebieraliśmy się w w jakieś idiotyczne kostiumy klaunów. - Ale późniejsze dochodzenie całkowicie oczyściło Grupę Kendricka. Firma podwykonawcza zainstalowała felerne przewody z fałszywym atestem.

- W zasadzie tak.

- Wtedy właśnie spakowaliście manatki, tak?

- To nie ma nic do rzeczy rzekł krótko kongresman. - Tracimy czas. Skoro już pan wie, kim jestem, a przynajmniej kim byłem, czy mogę się na coś przydać?

- Pozwoli pan, że zadam jeszcze jedno pytanie? Nie sądzę abyśmy tracili czas. Skrupulatny wywiad to nieodzowna czynność na tym terenie, zanim podejmie się decyzje. Poważnie traktuję to, co wcześniej powiedziałem. Sporo ludzi z Kapitolu próbuje przejechać się na naszym wózku, realizując swoje ambicje polityczne. - Proszę pytać.

- Dlaczego jest pan kongresmanem, panie Kendrick? Z pańskimi pieniędzmi i zawodową reputacją nie jest to panu potrzebne do szczęścia. Wprost nie mogę sobie wyobrazić, co pan z tego ma, a z pewnością porównanie wypada na korzyść działalności w sektorze prywatnym. " Czyżby każdym, kto ubiega się o urząd kierowały wyłącznie korzyści osobiste?

- Nie, skądże znowu. - Swann przerwał i potrząsnął głową. Przepraszam, odpowiedziałem bez namysłu. To banalna odpowiedź na banalne, tendencyjne pytanie... Tak, panie pośle, sądzę, że większość ambitnych mężczyzn - i kobiet także - którzy ubiegają się o te zaszczytne urzędy robi to dla rozgłosu i, jeśli wygra, dla wpływów. W obu przypadkach to świetna reklama. Jeszcze raz przepraszam, przemawia przeze mnie cynizm. Ale siedzę w tym mieście kawał czasu i nie widzę powodu, by zmieniać swoją opinię. Ale pana nie mogę rozgryźć. Niby wiem, skąd pan jest, lecz pierwszy raz słyszę o dziewiątym okręgu Kolorado. Głowę daję, że nie obejmuje Denver. - Trudno go nawet znaleźć na mapie - powiedział Kendrick. Leży u podnóża południowozachodnich Gór Skalistych, z dala od zgiełku. Dlatego tam właśnie budowałem dom, na uboczu od głównych dróg.

- Ale po co? Po cóż panu polityka? Czyżby cudowne dziecko Emiratów Arabskich wykroiło sobie dystrykt na własną bazę, polityczną odskocznię?Nic podobnego nawet nie przyszło mi do głowy.To stwierdzenie, a nie odpowiedź na moje pytanie, panie pośle. Evan Kendrick przez chwilę milczał, krzyżując wzrok ze Swannem, po czym wzruszył ramionami. Swann dostrzegł u niego objawy zakłopotania. - No dobrze - rzekł stanowczo. - Nazwijmy to aberracją, która się już nie powtórzy. Panoszył się tam próżny, bezczelny kongresman, który wypychał sobie portfel w obojętnym na podobne wybryki okręgu. Miałem dużo czasu i gębę nie od parady. Miałem też dość pieniędzy, żeby go. wykończyć. Nie jestem wcale dumny z tego, co zrobiłem ani jak to zrobiłem, ale facet jest skończony, a ja się wycofam za dwa lata albo jeszcze wcześniej. Do tego czasu zdążę znaleźć kogoś bardziej kompetentnego na swoje miejsce.'

- Dwa lata? - spytał Swann. - W listopadzie upłynie rok od pańskiego wyboru, prawda?

- Tak.

- A obowiązki kongresmana podjął pan w styczniu?

- Więc?

- Z przykrością muszę więc wyprowadzić pana z błędu, ale pańska kadencja trwa dwa lata. Ma pan zatem jeszcze cały rok albo trzy lata, nie dwa czy mniej.

- W dziewiątym okręgu nie ma liczącej się opozycji, ale dla pewności, że mandat nie wróci do starej politycznej maszyny, zgodziłem się kandydować po raz drugi, a potem ustąpić.

- Ciekawy układ.               Jeśli o mnie chodzi, zamierzam dotrzymać słowa. Chcę się wycofać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin