Ludlum Robert - Weekend z Ostermanem.rtf

(1651 KB) Pobierz
ROBERT LUDLUM

 

ROBERT LUDLUM

 

 

 

WEEKEND Z OSTERMANEM

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

NIEDZIELNE POPOŁUDNIE

 

Saddle Valley w stanie New Jersey to miasteczko przez duże M. Takie przynajmniej wrażenie odnieśli przedsiębiorcy budowlani, którzy - zaalarmowani głosami podupadającej wyższej klasy średniej z Manhattanu - najechali tutejsze lasy w końcu lat trzydziestych.

Wita Was

SADDLE VALLEY

RADA MIEJSKA ZAŁONA W 1862

osi napis umieszczony na podobnej do tarczy białej tablicy przy Valley Road. "Wita Was" napisane jest mniejszymi literami niż cała reszta, ponieważ tak naprawdę Saddle Valley wcale nie wita chętnie ludzi z zewnątrz - zwłaszcza niedzielnych kierowców, którzy chcieliby pogapić się na strzygących trawę mieszkańw miasteczka. W niedzielne popołudnie ulice patrolują na ogół dwa wozy miejscowej policji. Charakterystyczne jest również, że znak przy Valley Road nie głosi wcale

SADDLE VALLEY, NEW JERSEY ani nawet

SADDLE VALLEY, N.J. ale po prostu

SADDLE VALLEY

 

Miasteczko nie uznaje nad sobą wyższej władzy; rządzi sięasnymi prawami. Odizolowane, bezpieczne, nie skalane brudem tego świata.

Tego niedzielnego popołudnia, w ostatnią niedzielę lipca, jeden z dwóch wozów miejscowej policji wydawał się patrolować okolicę z wyjątkową skrupulatnością. Biały, pomalowany w niebieskie pasy samochód krąż po uliczkach miasteczka szybciej niż zwykle. Przejechał z jednego końca Saddle Valley na drugi, zahaczając pod drodze o dzielnicę willową i objeżając ze wszystkich stron rozległe, urządzone ze smakiem jednoakrowe rezydencje.

Ten konkretny wóz patrolowy zauważo w tę konkretną niedzielę kilku mieszkańw miasteczka.

I o to włnie chodziło.

Taki był plan.

John Tanner sprzątał swój mieszczący dwa samochody garaż, nasłuchując jednym uchem głosów dochodzących od strony basenu. Miał na sobie stare wytarte szorty, wczorajszą koszulę i załone na gołe nogi tenisówki. Jego dwunastoletni syn, Raymond, gościłnie kilku kolegów i Tanner wychodził co jakiś czas na podjazd i rzucał okiem na mieszczące się za domem patio, chcąc się upewnić, że dzieciakom nic się nie stało. Dokładnie rzecz biorąc, wychodził tam tylko wtedy, kiedy poziom krzyków obniż się do tonu normalnej rozmowy - albo kiedy zapadała cisza.

Żona Tannera, Alice, zachodziła do niego z irytują regularnością z mieszczącej się obok pralni, żeby powiedzieć, co ma wyrzucić w następnej kolejności. John nienawidził pozbywać się czegokolwiek i gromadząca się w rezultacie jego manii sterta bezużytecznych gratów działa jej na nerwy. Tym razem wskazała rę zepsuty roztrząsacz nawozu, który od kilku tygodni stał z tyłu garażu.

John zauważ jej gest.

- Móbym postawić go na żeliwnym postumencie i sprzedać Muzeum Sztuki Nowoczesnej - powiedział. - Pamiątka minionych krzywd. Okres przed nastaniem epoki ogrodników.

Alice Tanner roześmiała się. Jej mąż po raz któryś z rzędu stwierdził - tak jak czynił to od wielu lat - że Alice ładnie się śmieje.

- Zostawię go przy krawężniku. W poniedziałek zabierają śmieci - powiedziała, sięgając rę po roztrząsacz.

-W porządku. Sam to zrobię.

- Nie, nie zrobisz. Rozmyślisz się w połowie podjazdu.

Tanner złapał roztrząsacz i przenió go nad kosiarką firmy Briggs

and Stratton, a Alice prześlizgnęła się bokiem obok małego triumpha, który uważa z dumą za symbol swego statusu. Kiedy wytoczyła roztrząsacz na podjazd, odpadło od niego prawe koło. Oboje się roześmieli.

- To przemawia za dobiciem targu z muzeum. Po prostu nie sposób tego wyrzucić.

Alice podniosła wzrok i przestała się śmiać. W odległci czterdziestu jardów od ich domu przejeż powoli Orchard Drive biały policyjny samochód.

-Gestapo nie spuszcza dzisiaj po południu z oka swoich podopiecznych - powiedziała.

-Co mówisz? - zapytał Tanner, podnosząc kółko i wrzucając je do środka roztrząsacza.

-Obrońcy ładu i porządku nie mają wolnego dnia. Drugi albo trzeci raz przejeżają obok naszego domu.

Tanner rzucił okiem na przejeżający samochód. Siedzący za kierownicą policjant, Jenkins, odwzajemnił jego spojrzenie. Nie podnió jednak ręki ani nie skinąłową na powitanie. Tak jakby się w ogóle nie znali. A przecież byli dobrymi znajomymi, prawie przyjaciółmi.

- Może pies za głno szczekał wczorajszej nocy?

-Opiekunka nic nie mówiła.

-Za półtora dolara za godzinę też bym nic nie mówił.

-Zajmij się lepiej tym roztrząsaczem, kochanie - poprosiła Alice, zapominac o wozu patrolowym. - Teraz, kiedy odpadło koło, to typowa męska robota. Ja zobaczę, co słychać u dzieci.

Tanner powló roztrząsacz do krawężnika i zmruż oczy, oślepiony odbitym promieniem słca. Biegnąca na zachód Orchard Drive skręcała w lewo, mijając mały zagajnik, za którym w odległci kilkudziesięciu jardów mieszkali najbliżsi sąsiedzi Tannerów, Scanlanowie.

ce odbijało się od wypolerowanej karoserii białego samochodu.

Stał zaparkowany na poboczu, nie dalej jak sześćdziesiąt jardów od Tannera.

Dwaj policjanci wyglądali przez tylną szybę, wlepiając oczy, był tego pewien, dokładnie w niego. Przez sekundę albo dwie stał bez ruchu, a potem ruszył w stronę samochodu. W tej samej chwili policjanci odwrócili się i samochód odjechał.

Tanner, zbity z tropu, patrzył przez moment za nimi, a potem wrócił powoli do domu.

Samochód policyjny ruszył ostro w stronę Peachtree Lane, a z powrotem zwolnił do dwudziestu kilku mil na godzinę.

Richard Tremayne siedział w klimatyzowanym salonie, oglądając Metsów, którzy tracili włnie zdobytą wcześniej sześciopunktową przewagę. Zasłony przy wielkim panoramicznym oknie były szeroko rozsunięte.

Nagle Tremayne wstał z fotela i podszedł do okna. Na drodze znów pojawił się policyjny samochód. Tyle że tym razem ledwie się toczył.

- Hej, Ginny! - zawoł do żony. - Pozwól na chwilę.

Virginia Tremayne zbiegła z gracją po trzech prowadzących do salonu schodkach.

-O co chodzi? Nie powiesz chyba, że zawoł mnie, bo twoi Metsi czy Jetsi strzelili gola.

-Wczoraj, kiedy odwiedzili nas John i Alice... chyba specjalnie nie rozrabialiśmy? To znaczy, nie zachowywaliśmy się zbyt głno, prawda?

-Urżliście się obaj w trupa. Ale zachowywaliście się sympatycznie. Dlaczego pytasz?

-Wiem, żmy się zalali. To był ciężki tydzień. Ale nie robiliśmy żadnych głupstw?

-Oczywiście, że nie. Adwokaci i dziennikarze to wzór wszelkich cnót. Dlaczego pytasz?

-Ta cholerna policja piąty raz przejechała obok domu.

-O! - Virginia poczuła nagły ucisk w żołądku. - Jesteś pewien?

-W takim słcu nie sposób pomylić ich samochodu z innym.

-Tak, chyba nie sposób... Powiedział, że to był paskudny tydzień. Czy ten okropny człowiek móby próbować...?

- Och, Jezu, nie. Mówiłem, żebyś o tym zapomniała. To zwykły krzykacz. Traktuje tę sprawę zbyt osobiście.

Tremayne wciąż wyglądał przez okno. Policyjny samochód powoli się oddalał.

- Ale trochę cię przestraszył, prawda? Sam się do tego przyznał.

Twierdził, że ma koneksje.

Tremayne odwrócił się powoli i zmierzył uważnym wzrokiem żonę.

-Wszyscy mamy jakieś koneksje, prawda? Niektórzy aż w Szwajcarii.

-Proszę cię, Dick. To absurd.

-Oczywiście. Policja odjechała... najprawdopodobniej nic się nie stało. Szykują się pewnie do następnej zwyżki cen w październiku. Sprawdzają, jakie domy nadają się na sprzedaż. Sukinsyny! Zarabiają więcej niż ja w pięć lat po ukończeniu wydział...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin