Lerum May Grethe - Córy Życia 13 - Taniec aniołów.rtf

(429 KB) Pobierz
May Grethe Lerum

May Grethe Lerum

TANIEC ANIOŁÓW

ROZDZIAŁ I

Lyster, wieczór wigilijny 1720

Ogień bawił się rumieńcami na policzkach Marji. Zebrała dziś włosy w koronę i ozdobiła je delikatnie małymi srebrnymi szpilkami.

Na jej wyrazistej twarzy rysował się spokój większy, niż mąż, Karl, i córka Amelia pamiętali.

Izbę odświętnie ustrojono. W zimy surowe jak ta wysokie okna zwykle zasłaniano od zewnątrz, lecz tego wieczoru Marja nakazała usunąć wielkie okiennice, chciała widzieć ogień odbijający się w ciemności szyb, patrzeć, jak chłodny blask srebrnego księżyca wciska się między ciepłe płomienie łojowych świec.

Paradna izba Wdowiej Zagrody prezentowała się imponująco, wprawdzie nie mogła się równać z najokazalszymi dworami nad wielkim fiordem, ale tutaj, nad zieloną wodą, nie było drugiego takiego domu jak Marji i Karla Oppdalów.

Amelia dyskretnie oblizała usta po zjedzeniu ostatniego ciastka z owocami. Nikt lepiej niż Lina nie umiał upiec miękkich, pszennych ciasteczek nadziewanych wiśniami. Nie co dzień pojawiały się na stole, a bita śmietana dodawała im jeszcze wykwintniejszego smaku. Rodzina zakończyła wigilijną wieczerzę, nigdy dotąd tak wspaniale nie ucztowali. Szesnastoletnia Amelia położyła na kolanach lutnię, podarunek od wspólnika ojca, z którym prowadził interesy. Matka powiedziała z uśmiechem:

- Uważam, że wyglądasz teraz jak prawdziwa szlachcianka, moja kochana. Ta nowa suknia jest naprawdę prześliczna.

Amelia uśmiechnęła się szeroko. Chłopiec siedzący u jej stóp niezdarnymi palcami gładził instrument, w pewnej chwili trącił strunę i usłyszawszy dźwięk, prędko przyciągnął rękę do siebie. Zaskoczony szeroko otworzył ciemne, skośne oczy.

- No, no, Benjaminie, uważaj! To lutnia, rozumiesz? Gra się na niej muzykę. Jest bardzo, bardzo stara, spójrz, są też na niej rysunki. Co to jest?

- Ryba - rozpromienił się chłopiec.

Głos miał jasny i wypowiedział słowo niewyraźnie jak małe dziecko, ale zaczął już dorastać, przynajmniej na tyle, na ile mógł dorosnąć, pomyślała Amelia ze smutkiem.

Wciąż pamiętała dzień, w którym urodził się Benjamin. Czas, jaki nadszedł później, był koszmarem dla nich wszystkich. Gjertrud, przybrana matka Marji, zmarła w połogu, a wdowiec po niej, Anton, oszalał i próbował zabić chłopczyka. Malec bowiem nie był jak inne dzieci, większość ludzi odwracała się od jemu podobnych, nie chcąc widzieć nieszczęścia, jakie ich dotknęło niczym przekleństwo. Benjaminowi jednak dana była szansa i dobrze ją wykorzystał. Wyrósł na wesołego, promiennego dzieciaka, który ponad wszystko kochał swoją Melię.

No cóż, może z wyjątkiem śmietanowego kremu.

Benjamin w jednej chwili zapomniał o lutni.

- Jeszcze - zażądał, uśmiechając się do swojej „siostry".

Karl sam nałożył mu dodatkową łyżkę. Marja zadowolona odchyliła się w tył, Amelia zaczęła brzdąkać na strunach trzymanego na kolanach instrumentu. Z lutni wydobywały się drżące, delikatne dźwięki, poruszały w jej duszy coś, czego nie powinno tam być w takiej chwili przytulnego domowego ciepła.

Jedno z krzeseł przy stole stało puste.

Mój bracie bliźniaku, gdzie teraz jesteś?

Amelii do oczu napłynęły łzy, ukradkiem zerknęła na matkę, Marja uśmiechała się leciutko, lecz jej spojrzenie zdradzało, że i ona myśli o tym samym.

Od wyjazdu Karla Martina upłynęło już siedem lat. Był wówczas zaledwie dziewięcioletnim chłopcem, lecz dramatyczne lato tysiąc siedemset trzynastego roku zmusiło go, by wziął na siebie odpowiedzialność jak dorosły mężczyzna. Za bunt w Sogndal przyszło zapłacić krwią. Przywódca buntowników, Niels Kvithovud, i jego służąca, Anna Margreta, wciąż siedzieli w więzieniu, czekając na kata. Karl Martin odegrał w powstaniu swoją straszną rolę, jedynie dzięki sporej porcji szczęścia i łaski bożej udało mu się z tego wywinąć, pomyślała Amelia.

Nadjana zabrała chłopca ze sobą.

Amelia tęskniła za białowłosą baronówną z Danii. Nadjana miała w sobie jakiś blask, zdolność przywoływania na ludzkie twarze uśmiechu, sprawiania im radości wesołą, miłą rozmową. Potrafiła również być poważna, nawet surowa, zwłaszcza w szkolnej klasie wśród zgromadzonych wokół niej młodych ludzi.

Ale nadszedł kres szkoły i pogawędek, Nadjana zniknęła. Od tamtej chwili, zdaniem Amelii, cała wioska jakby trochę poszarzała. Karl Martin, wyjeżdżając, zabrał z sobą cząstkę serca siostry, Nadjana zaś pozostawiła po sobie pustkę. Amelia nie raz zadawała sobie pytanie, czy mogli byli uczynić cokolwiek więcej, by nakłonić piękną wdowę po pastorze do pozostania. Dlaczego musiała wyjeżdżać?

Po to, żeby się odnaleźć, wyjaśniała Marja bezbarwnym głosem. Ona zapewne najbardziej tęskniła za Nadjaną. Nawet po tamtym strasznym pożarze, w którym Nadjana doznała tak ciężkich obrażeń, mama nieraz chodziła do przyjaciółki ze swymi problemami i wracała lżejszym krokiem, z podniesioną głową.

To musi być wspaniałe mieć taką przyjaciółkę, mówiła do siebie w duchu Amelia, ale dziewczęta, które znam, myślą jedynie o znalezieniu męża, niemądrze chichoczą i otrząsają się z obrzydzeniem, gdy Benjamin choć trochę się ślini.

To on jest moim najlepszym przyjacielem.

Zawsze będzie przy mnie, wesoły, beztroski, a przy tym bezgranicznie wprost wyrozumiały.

Czasami zakradała się do pokoju, w którym sypiał. Lubiła przyglądać się jego rozluźnionej twarzy, topornemu ciału, uśmiechowi, który zawsze czaił się w kąciku ust. Amelia nie potrafiła pojąć, jak ktokolwiek może uważać Benjamina za brzydkiego, lekko skośne oczy tylko dodawały mu wdzięku, a okrągłe, trochę niezgrabne, lecz ruchliwe ciało przywodziło na myśl szczeniaka. Amelia kochała go bardziej niż brata, z którym dzieliła łono matki, bo Benjamin nigdy nie miał przed nią tajemnic, nigdy nie stawał się daleki ani podejrzliwy, Benjamin był otwarty, wesoły, nie skąpił twardych, niezgrabnych pieszczot.

- Przejdźmy do drugiego pokoju - zaproponowała Marja. - Myślę, że Lina napaliła wyjątkowo solidnie w kominku, może zagramy w karty?

Karl wstał od stołu, pocałował żonę w policzek, dziękując jej za wspólny posiłek.

- Tak, doskonale, poproszę też o kieliszek koniaku dla nas i wtedy w pełni już będziemy mogli odgrywać bogatych gospodarzy.

M a r ja zachichotała.

Sporo lat upłynęło od chwili, gdy nagle stali się bogaci, lecz Karl każdego ranka wciąż zdawał się budzić zaskoczony w białych prześcieradłach. W głębi duszy pozostał pełnym pokory synem chałupnika, ale już po wspaniałej kurtce i nowych jedwabnych spodniach znać było, jak świetnie się powodzi mieszkańcom Wdowiej Zagrody. Marja i Karl odziedziczyli gospodarstwo jako przybrani rodzice Benjamina, świętej pamięci Anton oddał zagrodę w ich ręce, a otrzymawszy spadek po Justitianie Revelinie, para chałupników w jednej chwili stała się najbogatsza we wsi.

Amelia wciąż pamiętała maleńką, prostą chatę w Oppdal; nie miała stamtąd jasnych wspomnień. W oczach rodziców czaiło się wtedy coś niebezpiecznego, mijali się jak dwa rozdrażnione koguty, rozmawiali podniesionymi głosami, za mocno trzaskali drzwiami. Nigdy nie wiadomo było, czy mama będzie w domu, kiedy dzieci się obudzą. W niejedną noc Amelia tuliła się do skulonego ciałka Karla Martina, szukając u niego pociechy, lecz on był tak samo wystraszony jak ona i nie potrafił zrobić nic innego, jak tylko dzielić z nią lęk.

Zajmowali się sobą na tyle, na ile umieli, lecz Amelia, wspominając tamte czasy, wciąż czuła w sercu napiętą strunę, łzę, której nie da się wypłakać. Z całych sił starała się odegnać ciemną chmurę wiszącą nad domem, ale bez powodzenia.

Teraz złożyła ręce.

Dobry Boże, zaopiekuj się Karlem Martinem, mamą i tatą. Chroń też Benjamina i pomóż mi zapewnić mu szczęście, przyrzekam, że nie zrobię nigdy nic złego i nie będę miała brzydkich myśli.

Marja zauważyła złożone ręce i posmutniałą twarz córki, trąciła ją w bok, uśmiechając się szeroko, wygładziła piękną sukienkę i żartobliwie przypomniała, że w noc na trzeci dzień świąt będzie dużo zajęcia.

Na trzeci dzień Bożego Narodzenia wszyscy młodzi kawalerowie i panny z wioski spotykali się na kuligu na fiordzie. Tej zimy po raz pierwszy od czterech lat lód był gruby, pokryty śniegiem.

- Wydaje mi się, że w tym roku najważniejsze wyścigi odbędą się przed samym kuligiem, wszyscy będą smagać batem konie w drodze do Wdowiej Zagrody! Zastanawiałaś się już, z kim pojedziesz? Może z tym bystrym Olą Knutevikiem? A co powiesz na bratanka lensmana, przystojnego Fritjofa?

Amelia zirytowała się, uciszała matkę, nie chciała słuchać takiego gadania.

Wszyscy, cala ta gromada, to niemądre hałaśliwe chwalipięty, żadnemu za nic nie zdradziłaby bodaj jednej swej myśli.

Bez znaczenia więc, z kim pojedzie.

- Musisz się pilnować, Amelio - rzekł ojciec z zaskakującą powagą. - Jesteś nie tylko najpiękniejszą dziewczyną w całym rejonie Indre Sogn, ale też prawdopodobnie najbogatszą.

Marja roześmiała się.

- Troszkę przesadzasz, mój drogi, jest przecież córka radcy kancelarii i księdza dziekana, ale one to szare wróbelki w porównaniu z naszą jaskółeczką.

- Ach, nie mówcie już nic - poprosiła Amelia niezadowolona. Pospiesznym ruchem zmiotła karty ze stołu. - Nie powinniśmy się tym zabawiać, w dodatku w wieczór wigilijny, to... to grzeszne.

Wyzywająco popatrzyła na rodziców. Rzadko się zdarzało, że przywoływała kogokolwiek do porządku.

Marja i Karl spojrzeli po sobie, matka wyglądała na zatroskaną, lecz ojciec wciąż się uśmiechał.

- Masz rację, moja droga, jak zawsze - powiedział łagodnie. - Pośpiewajmy raczej.

- Śpiewajmy! - ucieszył się Benjamin i zaintonował pieśń, która strażnika wiary chrześcijańskiej oburzyłaby jeszcze bardziej niż gra w karty.

Amelii jednak rozbłysły teraz oczy, pozwoliła mu dokończyć niezgrabne rymy i chwaląc chłopca, gładziła go po ręce. Benjamin promieniał.

Marja zanuciła psalm, ten sam, który śpiewali kilka godzin wcześniej podczas nabożeństwa.

- W błogosławiony czas świąt śpiewamy Panu dziękczynienie...

Amelia przymknęła oczy, w dłoni czuła ciepłą piąstkę Benjamina, pozwoliła, by niski, miękki głos matki wypełnił jej głowę i serce.

Łojowe świece już się dopalały.

Rano będą mogli z nich wyczytać wróżby na nadchodzący rok.

Śpiew Marji ucichł, Benjamin jednak nie przestawał wydawać z siebie cichych pomruków, Amelia pogłaskała go po włosach, łasił się do niej jak kot.

- Czas już iść - stwierdził ojciec i ostrożnie odłożył srebrną fajkę na stoliczek.

Matka opróżniła puchar z monogramem Antona i uśmiechnęła się do męża. Jej oczy nabrały nowego, ciepłego blasku, Amelia jak sto razy wcześniej pomyślała: Ona naprawdę go kocha, nareszcie!

Pomogli się sobie nawzajem ubrać, na zewnątrz na dziedzińcu płonął już szereg pochodni, parobcy i dziewki służące zebrali się przy bramie. Szczęściem było służyć we Wdowiej Zagrodzie, podczas świąt także w czeladnej nie skąpiono jedzenia, a teraz wszyscy razem mieli iść w stronę wioski i słuchać gry kościelnych dzwonów. Później udadzą się na spoczynek w tę ciemną wigilijną noc i spokojnie prześpią najbardziej niebezpieczne godziny.

Parobcy lekkim krokiem pobiegli przodem po suchym śniegu, ściszonymi głosami nawoływali dziewczyny, które zarumienione sunęły za nimi w najlepszych spódnicach. Gospodarze szli ostatni, Karl delikatnie obejmował Marję, a Amelia wsunęła ojcu rękę pod ramię, drugą ręką zaś trzymała w bezpiecznym uścisku dłoń Benjamina. Chłopiec robił się coraz bardziej śpiący, Amelia obawiała się, że z powrotem będą musieli go nieść. Kiedy podobna myśl wpadała Benjaminowi do głowy, nic nie było w stanie skruszyć uporu chłopaka. Co prawda rzadko już wybuchał gniewem, lecz były to wybuchy bardzo gwałtowne, wydawało się jednak, że występują tym rzadziej, im więcej słów poznawał, dlatego Amelię tak cieszyła każda wypowiedziana przez niego sylaba i dlatego przez cały czas z nim rozmawiała.

- Teraz pójdziemy do Nabben*[1], Benjaminie, szkoda, że do fiordu tak daleko, inaczej moglibyśmy zejść aż nad samą wodę. Wiesz, że w wigilijną noc na lodzie tańczą aniołowie?

Uścisnęła Benjamina za rękę, spostrzegła, że w jego oczach pojawia się zaciekawienie. Benjamin uwielbiał baśnie, które Amelia układała specjalnie dla niego, często dzięki takim opowiadaniom udawało jej się powstrzymać jego napady złości i rozpaczy.

- Idź teraz ładnie, to opowiem ci więcej.

Benjamin zachowywał się u jej boku jak szczeniak, nie odstępował Amelii na krok, w czasie gdy ciągnęła opowieść o czarodziejskim wigilijnym tańcu.

- Są ubrane w biel, dlatego ledwie można je zobaczyć, ale gdy się cicho usiądzie za krzakiem i snuje tylko dobre myśli, to wtedy można je dostrzec, te najpiękniejsze, maleńkie stworzenia, jakie istnieją. Przychodzą tu aż z raju w tę noc, bo to ci sami aniołowie, którzy zwiastowali pasterzom narodziny Jezusa.

Karl z leciutkim uśmiechem przysłuchiwał się opowieści córki. Łagodny głos Amelii, śnieg skrzypiący pod nogami, wysokie, granatowe niebo...

Wigilijna noc była naprawdę piękna.

Akurat gdy dotarli do Nabben, rozległy się pierwsze uderzenia dzwonu z kościoła. Imponujący biały budynek z kamienia pozostawał prawie stąd niewidoczny, przesłaniały go spowite w śnieg drzewa. Ale dźwięk w białej nocy niósł się daleko, mieszkańcy Wdowiej Zagrody uściskali się i ze łzami w oczach życzyli sobie wesołych świąt. Popatrzyli na fiord, zobaczyli, że w wielu zagrodach płoną światła, migocą jak ciepłe złote gwiazdki, dając dowód, że oto tutaj mają swe przytulne siedziby ludzie.

- Kocham cię, Marjo - szepnął żonie do ucha Karl. Skórzana czapka połaskotała jej policzki, Marja przytuliła się do męża, by napawać się jego bliskością.

Służący przez chwilę stali nieruchomo, zasłuchani w melodię dzwonów, wreszcie jednak zaczęli dreptać w miejscu z zimna, rozchichotane dziewczęta ze śmiechem pobiegły w górę dróżką, ścigane pogróżkami chłopców, że już oni je rozgrzeją. Wszyscy wiedzieli, że tradycyjny kociołek z gorącym, słodzonym miodem piwem czeka już na nich w zagrodzie. To Marja zaprosiła ich na pokoje w pierwszym roku swojego gospodarowania, później zwyczaj ten stal się tradycją, o której parobcy i dziewczęta wiele rozprawiali w ciągu roku w swoich prostych izdebkach. Marja sama nie zdawała sobie z tego sprawy, ale być może właśnie za przyczyną wspólnie pitego świątecznego piwa tak prędko pozyskała sympatię podległych jej ludzi. Zapomnieli już teraz niemal całkiem, że Marja Oppdal sama była niegdyś ubogą żoną chałupnika. W każdym razie nie pamiętali o tym, gdy widzieli, jak jej czerwone wargi rozciągają się w uśmiechu, a w czarnych włosach błyszczą srebrne szpilki.

- Mój najdroższy mężu - szepnęła w kurtkę Karla, szorstką i gładką zarazem. Owcza skóra była pięknie wygarbowana, futrem zwrócona do spodu, by dawało więcej ciepła jego mocnemu ciału. Marja, chcąc ogrzać palce, wsunęła je pod okrycie męża, delikatnie popieściła go po piersi.

Benjamin i Amelia stali na samym końcu Nabben jak dwa posągi na tle nieba rozświetlonego słabym blaskiem księżyca, wiszącego nad skutą lodem okolicą. Amelia obejmowała teraz chłopca w pasie, tuląc go do siebie. Choć stali tak blisko krawędzi, Marja była spokojna, Amelia wszak czuwała.

Amelia... Jej delikatna, wrażliwa i niezwykle obowiązkowa córka.

- Ona dorosła - szepnęła Marja cicho.

Karl tylko skinął głową i znów pocałował żonę w policzek.

- Niech Bóg ma ją w swej opiece, miejmy nadzieję, że naszą małą czeka szczęśliwe życie.

Sama je będzie musiała sobie zapewnić, pomyślała Marja. My możemy dodać jej tylko odwagi, by tak zrobiła.

- Amelia, Benjamin! - zawołała. - Wracajmy do domu, zanim wypiją całe miodowe piwo!

Ledwie udało im się zmusić Benjamina, by poszedł wraz z nimi, chciał bowiem zaczekać, aż aniołowie zaczną tańczyć na lodzie.

Amelia usiłowała go przekonywać:

- Stąd ich nie zobaczysz, mój kochany, ale trzeciego dnia świąt pójdziesz ze mną do wioski, będziemy jeździć po lodzie saniami, z dzwoneczkami i pochodniami. Wtedy razem poszukamy anielskich śladów.

Chłopiec przysłuchiwał jej się, szeroko otwierając oczy, lecz nie dowierzał, dolna warga zaczęła mu drżeć niebezpiecznie.

- Jesteś już zmęczony, kochany Benjaminie, chodź, weź mnie za rękę, pójdziemy.

- Mów jeszcze, mów! W jego prostych słowach brzmiała zachęta i groźba zarazem, Benjamin wiedział, że Amelia gotowa jest ulec mu niemal we wszystkim, gdy zmęczenie i gniew zaczynały mącić mu wzrok.

I Amelia opowiadała dalej, kusiła baśnią, przeciągała słowa tak, by historia trwała aż do chwili, gdy dojdą do domu. Opisywała przepiękne anioły, ich eteryczną, nadziemską urodę, pieśni piękniejsze niż jakiekolwiek inne dźwięki na ziemi. Mówiła, jak tańczą na lodzie, ani odrobinę przy tym nie marznąc, oczyma wyobraźni widziała już wyczarowywaną przez siebie scenę, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia taki sam jak u Benjamina. Ich kroki zostawiały wyraźny ślad na świeżym śniegu, w powietrzu wirowały suche białe płatki, niebo na zachodzie zaczynało szarzeć, lecz wciąż oświetlał je blask księżyca, zapewniając dość światła, by bez trudu mogli odnaleźć drogę do domu.

Benjamin nie skosztował piwa, chciał bowiem od razu się położyć. Amelia zaprowadziła go na górę po szerokich schodach, dopilnowała, by otulił się kołdrą, i zaśpiewała jeszcze krótką kołysankę. Ze smutkiem pogładziła ciemne włosy i zobaczyła, że chłopiec uśmiecha się przez sen.

Przestał być już dzieckiem.

Niektórzy ludzie wciąż jeszcze marszczyli nos na jego widok, lecz dla Amelii Benjamin na zawsze miał pozostać kochanym małym braciszkiem, nawet gdy skończy trzydzieści lat i będzie wielki jak tur. Wyglądało bowiem na to, że tak właśnie się stanie. Już przecież ją dogonił, byli teraz równi wzrostem.

- Dobranoc, Benjaminie, niech ci się przyśnią tańczące anioły...

Na palcach zeszła na dół, poczuła ciepło, jakie niesie ze sobą ludzki śmiech i radość. Izba pełna była teraz ludzi, na wszystkich twarzach widniały odświętne rumieńce, z radosnym uśmiechem przepijali do siebie świątecznym piwem, słodkim, pachnącym przyprawami. Marja osobiście napełniała kubki i częstowała służących. To bardzo piękny symbol, stwierdziła Amelia, bo czyż sam Jezus nie usługiwał swoim apostołom?

Słudzy zdawali sobie sprawę, że nie powinni ponad miarę korzystać z gościnności gospodarzy, i opróżniwszy kubki zaraz dziękowali i życzyli dobrej nocy. Już zaledwie za kilka godzin opuszczą ciepłe posłania, bo nawet w dzień Bożego Narodzenia wzywały ich obowiązki w stajni i oborze. Później zaś wybierali się do wsi, by uczestniczyć w świątecznym nabożeństwie.

Marja położyła się spać, w żołądku przyjemnie grzał ją koniak i piwo, a na ustach czuła świeży smak warg męża i padającego śniegu.

Karl wyszedł jeszcze sprawdzić, czy wyprowadzono sanie i czy uprząż dla koni należycie wyglansowano. Wszystko musiało być w jak najlepszym porządku przed jutrzejszą wyprawą do kościoła o wczesnym poranku. Karl lubił swoje drobne obowiązki, lubił wejść w wigilijną noc do stajni i przechodzić od zwierzęcia do zwierzęcia, podając każdemu garść ziarna. Miękkie, wilgotne pyski ufnie dotykały jego ręki, w takich chwilach wspominał zawsze momenty, gdy jako dziecko przytulony do ciężkiego zwierzęcego ciała szukał ciepła i spokoju.

Wigilijna noc.

Święta noc.

Noc, kiedy nieme bydlęta przemawiają ludzkim głosem i, według legendy, informują Maryję Pannę o tym, jak traktują je ludzie. Ludzie wciąż w to wierzyli i znajdowali się tacy, którzy z tego powodu kładli więcej paszy w żłoby w wigilijną noc. Karl zaś na wszelki 'wypadek szeptem życzył zwierzętom dobrej nocy.

Przygarnął Marję mocno do siebie, oboje leżeli na boku opleceni ramionami jak liną, niczym dwa rozkołysane statki związane na środku morza. Marja delikatnie poruszyła się w jego stronę jakby niesiona falą i z każdym miękkim ruchem starała się o jeszcze głębsze połączenie. Znajomy zapach jej miłości wprawił Karla w oszołomienie jak opary płonącej belladonny. Z zamkniętymi od dłuższej chwili oczyma rozkoszował się tą ucieczką od rzeczywistości, bliskością i namiętnością.

Marja pocałowała go tak delikatnie, że wstrzymał oddech, drżąc w oczekiwaniu. Czuł jej ciało, miękkie i sprężyste zarazem, wymagające, świadome tego, że on należy do niej w pełni, bez żadnych zastrzeżeń.

Nikt tak jak Marja nie potrafił malować wciąż nowych odcieni w ich miłości. Tej nocy była czarownicą, kruczowłosą furią z oczyma pełnymi dzikości i drobnymi białymi ząbkami, które odnajdywały najbardziej wrażliwe punkty. Z wiekiem stawała się coraz bardziej drapieżna.

Karl westchnął zadowolony, Marja zesłała na jego życie błogosławieństwo, z ręką na sercu mógł przyznać, że nie istnieje żadna inna kobieta, która zasługiwałaby bodaj na jedno jego spojrzenie.

Czasami bywała nieco wyniosła i daleka, bogini i jagnię ofiarne jednocześnie. Mógł się wtedy do niej zbliżać z uczuciem bliskim religijnego uniesienia i każdy najdrobniejszy nawet dotyk jej ciała stawał się świętym rytuałem miłości.

Serce waliło mu mocno, myśli na równi z fizyczną rozkoszą sprawiały, że Karl wzdychał z bezgranicznego szczęścia, Marja wyglądała teraz piękniej, niż był w stanie to sobie nawet wyobrazić, twarz miała łagodną, oczy przymknięte, nie uśmiechała się, lecz odgadywał, że i ona roztapia się w szczęściu. Ucałował jej powieki, chcąc, by je uniosła, by zajrzała w głąb jego duszy, gdy znów ofiarował jej całą swą miłość.

Przyjmowała jego słowa z powagą, lecz miękkie poruszenia bioder i rąk nie ustawały. Karl jęknął cicho, znalazł się na progu, na którym zawsze się wahał, od pełnego oddania dzielił go jedynie blask spadającej gwiazdy. W tych sekundach zawsze odczuwał lęk, instynktownie pragnął zawrócić, przytrzymać się rzeczywistości, by nie zatracić się do końca.

Marja szepnęła cichutko:

- Chodź...

Nic innego nie mógł zrobić.

Przyszedł do siebie niemal zawstydzony, lecz powitały go jej uśmiechnięte oczy, nie winiła go, że tym razem nie zabrał jej ze sobą.

- Marjo... moja Mario. Imię zadźwięczało uroczyście. Nie pamiętała, by kiedykolwiek nazywano ją inaczej niż Maryjką czy też po prostu Marją, używanie imienia, jakie dano jej na chrzcie, zdawało się niemal świętokradztwem, w nim bowiem zawierał się cały ból i żal, jaki łączył się ze wspomnieniem nieznanej matki. To ona nosiła imię Maria. To ją ojciec kochał ponad wszystko. Doświadczyła jednak również nienawiści mężczyzny. Jego prześladowania zniszczyły jej życie. Dopiero gdy niemal cudem odnaleziono w dogasających zgliszczach rzeczy matki, dorosła Marja odzyskała spokój. Pamiątki przeszłości sprawiły, że mogła się wreszcie wypłakać, wtulając twarz w stare, zbutwiałe ubrania, wyciągnięte z piwnicy plebanii. Zachowały się tam również papiery, na niektórych Marja znalazła zapisane myśli matki, notatki płynące wprost z serca młodej kobiety, urywki listów. Marja, uznawszy, że przeczytała już dość, resztę dokumentów zapakowała w stare skrzynie. Miały w spokoju leżeć na strychu. Pewnego dnia zabierze tam Amelię, pewnego dnia, gdy poczuje, że nadszedł na to czas.

Z dumą popatrzyła Karlowi w oczy.

- Tak, nazywaj mnie Marią - szepnęła cicho, mocno tuląc się do niego.

Objęci zapadli w sen, wyruszyli w podróż jeszcze dalszą niż t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin