Lepage Frederic - Pamięć zakazana.rtf

(1460 KB) Pobierz
Dane o oryginale:

 

 

 

 

 

 

               Frederic Lepage

 

 

 

          

 

 

            PAMIĘĆ ZAKAZANA


Dane o oryginale:

Frederic Lepage

La memoire interdite

© Editions Robert Laffont, S.A., Paris, 1989

Projekt okładki: Tomasz Steifer

Opracowanie techniczne i skład komputerowy - WNT

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwa Naukowo-Techniczne Warszawa 1992

Ali rights reserved Printed in Poland

ISBN 83-204-1565-9

WNT Warszawa 1992. Wydanie I Ark. wyd. 19,2. Ark. druk. 18,0 Format A5 Symbol NES/&2805/WNT

Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Zam. nr 1669/K-92


Księga I

CHRISTOPHER BEAM


1

    DZIEWCZYNA O ZIELONYCH OCZACH

Christopher Beam cofnął się odruchowo, gdyż powiedziane jest, że nie można zachowywać się bezwstydnie w miejscach uświęconych przez śmierć. Tymczasem właśnie bezwstyd przebijał z uśmiechu tej dziew­czyny, połączony z ową charakterystyczną niewinnością, która bywa wręcz arogancka i która przerazić może nawet świętych.

Jednym spojrzeniem oceniła jego skórę, musnęła każdy mięsień jego ciała, rozsypała mu na ramionach włosy spięte w koński ogon; w ułamku sekundy zapragnęła go całego i nasyciła się nim. Christopher poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach, podczas gdy w rozpalonych uszach dźwięczały mu krzyki błagających o łaskę.

Ich spojrzenia spotkały się przed Grobem Pańskim. On właśnie wychodził, oprowadziwszy po sanktuarium waszyngtońską delegację, którą pilotował od rana po Jerozolimie. Dziewczyna stała przy wejściu, przed Kamieniem Namaszczenia, nie zważając na pielgrzymów padają­cych na kamienne płyty wśród histerycznych krzyków i jęków.

Pochodziła z Zachodu. Beam, o dziesięć lat starszy, ocenił ją na dwadzieścia pięć lat, ale przyszło mu na myśl że nawet twarz dziecka nie mogłaby wyglądać młodziej.

Z jej ust zniknął teraz uśmiech. Wargi zmarszczyły się w odruchu niezdecydowania. Przez chwilę na jej twarzy malował się popłoch. Christophera Beama ogarnęło wówczas przekonanie, że dziewczyna ta oddała mu się całkowicie: jej wielkie, zielone oczy wpatrzone w niego

3


błagały, by przyjął tę daninę. Beam wskazał swym dwóm towarzyszom następny punkt zwiedzania i poprosił, by poszli pierwsi: on dołączy do nich za chwilę. Sam wrócił ku zielonookiej, która stała w tym samym miejscu, zastygła w oczekiwaniu.

-              Na tej skale balsamowano ciało Chrystusa - powiedział do niej,
wskazując na czerwonawą wapienną skałę wystającą z kamiennej płyty.

Nie odpowiedziała.

-              Powinna pani to zobaczyć podczas prawosławnej Wielkiej Nocy!
Prawdziwy karnawał. Ludzie tarzają się na skale. Polewają ją wodą
święconą i nawilżają nią płótno. Inni posypują skałę talkiem, a potem
zbierają go do pudełek. Wielu wierzy, że potem to płótno i ten talk
sprawią cuda, że uzdrowią niewidomych czy reumatyków, uleczą oziębłe
kobiety i tak dalej, wie pani o co mi chodzi!

Nie, nie wiedziała, i nadal zachowywała milczenie. A przecież musiała rozumieć po angielsku, bo wyraz jej twarzy jasno wskazywał, że nie było jej przyjemnie, że wzięto ją za turystkę.

-              Nazywam się Beam. Pracuję w szpitalu Hadassa...
Brak reakcji. Wydawała się niemową.

Beam, choć odczuwał zdziwienie, pogodził się z faktem, że nie usłyszy jej głosu. Nagle wzięła go za rękę i bez słowa pociągnęła na zewnątrz. Szybkim krokiem szli przez bazar Chan es Zeit. Resztki pozostawiane przez handlarzy oliwą sprawiały, że ulica była śliska, mimo to dziewczyna pewnie podążała naprzód wśród straganów z szaszłykami, przyprawami i suszonymi owocami, a jej falująca niebieska spódnica rozwiewała całe bogactwo wschodnich zapachów: mięty, pieprzu i tytoniu.

Na pierwszym skrzyżowaniu skręciła w prawo w Via Dolorosa i parę metrów dalej weszła do bramy. Stał tu opuszczony dom, którego drzwi bez wahania otworzyła wsuwając palec w szparę i unosząc zasuwę.

W sieni o ścianach pokrytych łuszczącą się farbą zatrzymała się i oparła plecami o mur. Podszedł i lekko ugryzł ją w wargę.

Zaspokoili swe pragnienia w niecałe dziesięć minut.

Okoliczności sprawiły, że czuli ogromne podniecenie. Nawiązali znajomość na boskim grobie i było w tym coś z profanacji. Nadal milczącej dziewczynie Beam wyszeptał do ucha, że teraz łączy ich to świętokradztwo. Tam, na płycie, zdarzył się dla nich cud, uświęcając ich spotkanie. Miał nadzieję, że dziewczyna zareaguje jakoś na ten para­doks, lecz nic nie potrafiło przerwać jej milczenia.

4


Beam zastanawiał się, jakie były tego przyczyny. Być może była niemową, prawdziwą niemową, a może nie miała niczego, co chciałaby wyrazić, niczego prócz żądzy poczucia go w sobie, a może też przeciwnie. miała wiele do powiedzenia, ale gdzie indziej, później i komu innemu Christopher Beam pomyślał, że odwrócili ludzki porządek rzeczy, że między nim a nią zostało zrobione to, co było do zrobienia, ale do powiedzenia pozostawało wszystko. Te chwile przeżyli pod władzą czynu, słowo zapanuje później. Miał ochotę w to wierzyć, ale przyszło mu do głowy że właściwie nic nie przemawiało za taką interpretacją.

Wyszli na ulicę, przeszli w odwrotnym kierunku tę samą drogę i ponownie znaleźli się przed grobowcem. Wtedy wreszcie przemówiła:

-        Odejdź! zostaw mnie.

-        Chcę się z tobą spotkać. Zadzwoń do mnie, pracuję w szpitalu Hadassa. Pamiętaj: w Kiriat Hadassa!

Lecz ona już zniknęła wśród kapłanów i pielgrzymów, wchodzących do sanktuarium. Beam usiłował podążyć za nią. Odeszła w prawo, być może poszła po schodach na Golgotę. Szedł w tłumie sióstr dominika-nek. Na górze nie dostrzegł jej. Zawrócił, podczas gdy zakonnice ze śpiewem klękały przed zagłębieniem, w które wstawiony był krzyż. Obszedł z prawej strony Chór Greków i prześlizgnął się wzdłuż Kaplicy Obelg. Wydało mu się nagle, że daleko w przodzie dostrzega dziewczynę, idącą szybko obok kapliczek. Przyśpieszył kroku. U wejścia do krypty Świętej Heleny tworzyły się procesje. Paliło się kadzidło. Beam stracił oddech. Zabrzmiały ogłuszające śpiewy. Dostrzegł ją znowu, biegnącą przed arkadami Najświętszej Marii Panny. Od czasu do czasu oglądała się za siebie. Okrężną drogą zmierzała ku grobowi Chrystusa, upewniała się czy nikt za nią nie idzie. Beam schował się za kolumną. Kantyki rozbrzmiewały coraz donośniej. Mieszały się ze sobą pieśni różnych wyznań, staroegipskie, greckie, ormiańskie...

Dziewczyna znajdowała się teraz u wejścia do grobowca. Tworzyły się tu kolejki, stale pęczniejące od nowonadchodzących, turystów, zakonników i pielgrzymów. Czekał na nią kapłan, starzec z długą, kręconą brodą greckich ortodoksów. Podbiegła ku niemu i ucałowała jego dłoń.

Nie zważając na oczekujący tłum weszli razem do kaplicy Anioła, stanowiącej przedsionek grobowca, a następnie do samego grobu. Jednocześnie ze środka wyszły dwie osoby. Jako że wnętrze było ciasne i nie mogło pomieścić jednocześnie czterech osób, Beam zrozumiał, że

5


dziewczyna i kapłan zostali tam sami. Chciał podejść bliżej, obserwować ich i być może podsłuchać stając w kaplicy Anioła.

Przyśpieszył kroku. Lecz w tym momencie, tuż przed nim, wybuchła sprzeczka pomiędzy dwiema grupami zakonników, koptyjskich i rzyms­kokatolickich.

Cztery wspólnoty chrześcijańskie sprawowały wspólnie pieczę nad Świętym Grobem, zgodnie z układem podpisanym w Berlinie w 1878 roku dotyczącym „Status quo Miejsc Świętych": Ormianie, koptowie, katolicy rzymscy i greccy. Koptowie zapragnęli wyczyścić parę ogromnych świeczników, których byli właścicielami. Kaprys historii umieścił te przedmioty w kaplicy, podlegającej rzymskim katolikom. Od lat ci ostatni wzbraniali koptom dostępu do ich własności. Do sporu tego doszedł inny, dotyczący podziału czasu procesji, odbywających się co kwadrans.

Beam chciał iść dalej, ale kapłani przeszli do rękoczynów. Wokół nich utworzyło się zbiegowisko, blokując przejście. W tłumie pojawił się Ormianin, krzycząc że nadchodzi arabska służba porządkowa. Groźba takiego upokorzenia uspokoiła nastroje. Nagle, zjednoczeni we wspól­nym poczuciu chrześcijańskiej godności, walczący wspólnie zaintono­wali chorał.

Beam rzucił się do przodu, rozpychając gapiów przyciągniętych wrzawą. Było jednak już za późno: pierwszy wyszedł z grobowca kapłan i zaczął się oddalać. Po nim ukazała się dziewczyna. Beamowi zaparło dech: płakała, łkanie wstrząsało całym jej ciałem. Pobiegła w kierunku wyjścia, gwałtownie potrącając wszystkich, stających na jej drodze. Beam zastanawiał się, jakie tajemnicze zdarzenie rozegrało się za murami grobowca.

Stał tak nieruchomo, myśląc o straszliwej spowiedzi wyszeptanej nad grobem Ukrzyżowanego.

Christopher Beam nie sądził, że zielonooka dziewczyna kiedykol­wiek do niego zadzwoni. Nazajutrz jednak ze zdziwieniem stwierdził, że znalazł się w biurze wcześniej niż zwykle: nie chciał, by ewentualny poranny telefon pozostał bez odpowiedzi.

Telefon zadzwonił kilkakrotnie. Biuro podróży miało dla niego bilet do San Francisco. Mel Philip, dyrektor jego oddziału w szpitalu, domagał się jakichś faktur. Kean, człowiek z Waszyngtonu, przekazywał mu wyniki pierwszych badań.

6


Zielonooka się nie odezwała.

Beama nie zdziwiło to ani nie uraziło, gdyż całe życie był przekona­ny, że taki już jest los mężczyzn - kobiety poniewierają nimi lub porzucają ich. Jest to ich wspólne przeznaczenie i byłoby równie bezsensowne przeciwstawiać się temu, jak na przykład domagać się by wiatr przestał wiać lub usiłować zamienić bieguny Ziemi. Było tak zawsze od zarania dziejów i tak już pozostanie.

W tej dziedzinie, podobnie jak w wielu innych, sława i niepowodze­nia legendarnego ojca odebrały Beamowi jakiekolwiek pragnienie lepszego losu. Nic nie wydawało mu się godne przeżycia, chyba żeby prowadziło do najwyższego szczęścia lub najstraszniejszego potępienia.

Ojcem Christophera był nie kto inny, jak sam słynny astronauta James Beam, obecnie zajmujący się informatyką w Departamencie Obrony. W połowie lat sześćdziesiątych wsławił się spacerem w prze­strzeni kosmicznej.

James Beam sprawił, że jego syn przeżył dzieciństwo bez matki. Całkowicie obojętna na mit podboju kosmosu Sandra Seagrave, artystka, pokochała go kiedy był sławny. Nie dbała jednak o jego prestiż. Pragnęła go jako mężczyzny, a nie jako osoby publicznej. Sama porzuciła malarstwo, by zająć się wychowaniem Christophera.

Lecz w tym właśnie czasie James Beam musiał wycofać się z programu kosmicznego: nowi astronauci pragnęli udziału w przygo­dzie, nowe rakiety startowały z Cape Canaveral w ramach programu o nazwie Apollo. Jako matematyk i informatyk z wykształcenia James Beam wybrał pracę w Pentagonie.

Sandra, która przecież dotąd zawsze podkreślała swą odporność na uroki sławy, nie potrafiła znieść myśli, że człowiek, który spacerował wśród gwiazd stanie się teraz zwyczajną istotą. Pewnego letniego dnia opuściła go. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że kiedy się powraca z nieba, można już tylko obniżać loty.

James Beam pozostał sam ze swym synem i swymi wspomnieniami. Samotność ta dokuczała mu: musiał tłumić w sobie pociąg do mistycyz­mu, który obudził się w nim kiedyś tam na górze, w przestrzeni i który dotąd rozwijał się w nim niepostrzeżenie dla niego samego.

Egzaltacja ta spowodowała, że zaczął sprawować swoje funkcje coraz bardziej ekstrawagancko. Dużą część dnia spędzał na medyta­cjach, czynności dla której komisja Budżetu nie przewidziała funduszy. Wiedziano jednak, że jako jeden z pionierów informatyki pracował

7


w swoim czasie z Neumannem i ocierał się o Turinga, daleko wcześniej niż został astronautą. To, w połączeniu z owymi paroma krokami, które uczynił w przestrzeni, chroniło go przed pochopnymi osądami. Jednakże Christopher, który był jeszcze małym dzieckiem, cierpiał: boleśnie dokuczał mu brak matki i trafnie wyczuwał, że ojciec szukał ucieczki, starając się znaleźć gdzie indziej na zawsze utracone niebiosa.

Ze swoich dwóch pasji - kosmosu i matematyki - Beam przynaj­mniej tę drugą przekazał Christopherowi. Chłopak wyrósł w Fort Lauderdale, gdzie mieszkał jego ojciec, na Florydzie, którą inni bohate­rowie podboju kosmosu wybrali jako miejsce emerytury. Zainteresowa­nie Christophera matematyką szło w parze z ciekawością do medycyny. Po ukończeniu studiów młody człowiek wymógł na ojcu, by ten polecił go Nicholasowi Fultonowi, jednemu ze swych przyjaciół, który w za­kładzie naukowym w San Francisco zgłębiał możliwości zastosowania informatyki w rehabilitacji inwalidów.

Christopher spędził tam najciekawsze lata swego życia. Temu okresowi zawdzięczał obecną pracę w Hadassa.

W tym czasie spotkał na Florydzie Mary Ann, córkę pisarza miliardera mieszkającego w Boca Raton. Dziesięć dni po weselu, które odbyło się hucznie w ogrodzie z basenem, dziewczyna porzuciła go dla innego mężczyzny, pięćdziesięcioletniego przyjaciela ojca, którego po­znała w dniu ślubu.

Od tego czasu dla Christophera Beama żadna kobieta nie była warta choćby chwili niepokoju. Nie czekał więc na jej telefon. I dlatego trudno mu było zrozumieć uczucie ulgi kiedy wreszcie zielonooka zadzwoniła.

-        Mówi Debora Kennedy - oznajmiła. Przybrał obojętny ton udając, że nie wie kim była.

-        Czy my się znamy?

-        Tak, można tak powiedzieć! Znamy się od wczoraj.

 

-        Przepraszam. Specjalnie nie starałaś się, żebym poznał twój głos, przyznaj!

-        Pracuję w hotelu American Colony. Jestem wolna w niedzielę. Chcesz zjeść ze mną kolację?

-        U Simona o siódmej?

-        Dobrze. Do zobaczenia.

To było wszystko. Tego samego dnia Beam, tak jak zamierzał, poleciał do San Francisco.


2 TEA FOR TWO

Nigdy w życiu jeszcze Nicholas Fulton nie odbył tak długiego spaceru po mieście. Odkrywał je nagle niczym Hiszpanie pierwszych dni, kiedy to Ortega poświęcił je Świętemu Franciszkowi z Asyżu. Było piękne, bardzo piękne i stary człowiek zastanawiał się, czy patronat ten bardziej pochlebiał miastu, czy świętemu.

Nicholas Fulton szedł ulicami San Francisco. Skręcił w Market Street na wzgórzach Mount Davidson, gdyż poranne spotkanie zawiod­ło go w okolice Portola Drive. Teraz znajdował się już koło Van Ness.

Niektóre miasta, myślał, są tak doskonałe, że zapewne Wielki Architekt jedynie przez pomyłkę oddał je we władanie ludziom. Za tę niestosowność ponoszą teraz karę niejako od natury: na przykład Wenecja, zagrożona wodami morza, na przykład San Francisco wydane na pastwę epidemii.

Rodzice Fultona spotkali się przypadkiem, na zgliszczach miasta, po trzęsieniu ziemi w 1906 roku. Fulton urodził się dwadzieścia lat później i jego młodość zbiegła się z młodością odrodzonego miasta. Poznał je więc, rzec można, w okresie dojrzewania.

Dziś niszczone było przez inny żywioł: w mieście panowała zaraza.

Tym razem żadnych pożarów, wobec których strażacy byli bezradni w wyniku przerwania rur wodociągowych, żadnych zburzonych do­mów, żadnych dzielnic w ruinach: ogień rozwijał się dyskretnie, po czym pożerał ofiary od wewnątrz.

9


Nicholas Fulton poczuł zmęczenie. Przyśpieszył kroku, pragnąc bez dalszej zwłoki dotrzeć do celu. Skręcił w lewo w Polk Street i natych­miast pożałował wyboru trasy, która wiodła go wzdłuż rzędu bardzo oficjalnych gmachów: ratusza, zwieńczonego charakterystyczną kopułą, budynku stanowego i przede wszystkim tego źródła wszelkich nieszczęść - gmachu służb federalnych.

Dotarł wreszcie na Webster Street. Ulica wznosiła się ku zasnutemu mgłą niebu. Po drugiej stronie wzniesienia spadała prosto ku zatoce. Instytut znajdował się na samym wzgórzu, z którego miasto górowało nad dwiema skrajnościami: zamknięciem i nieskończonością, wysepką Alcatraz i smaganym przez wiatry Pacyfiku Golden Gate.

Zbliżając się do Instytutu, podobnie jak każdego ranka, spotkał znajomych, których przypadkowy przechodzień uznałby za dziwacz­nych: niewidomych bez białych lasek, ze stalowymi hełmami na głowach, ludzi bez powiek, bioniczne istoty poobczepiane protezami. We włosach niektórych z nich widoczne były elektryczne kable.

Fulton odczuwał zmęczenie: podejście na szczyt wzgórza sprawiało mu trudność. Myśl o spotkaniu z Beamem, którego samolot powinien już wylądować, dodała mu sił. Pomyślał jednak, że to niczego nie zmieniało: tego dnia, pięć lat po ich ostatnim spotkaniu, Nicholas Fulton był już tylko starym człowiekiem zżeranym chorobami. Czas był nieubłagany.

Tablica przy wejściu informowała: „Instytut Nauk o Wzroku im. Smitha Kettlewella". Fulton wszedł do środka, to było jego miejsce pracy.

-        Ile panu zostało? - spytał Christopher Beam.

-        Sześć tygodni w najlepszym razie. Akurat tyle potrzeba, żeby dokonać transferu.

Beam przyjrzał się ze współczuciem swojemu staremu mistrzowi. Teraz był to już starzec; zbyt obszerna koszula rozchylała się między lśniącymi perłowo guzikami, ukazując włochaty tors.

-        Jak się miewa pański ojciec? - spytał Fulton.

-        Doskonale. Ciągle zagubiony w swoich mgławicach.

-        Oby Bóg pozwolił mu zachować te marzenia. Jeśli je kiedyś straci, przestanie być sobą. Pamięta pan? Ja byłem jakby pańskim ziemskim ojcem, a on był ojcem wśród gwiazd!

10


-              Nie - roześmiał się Beam - pan był moją matką!

Fulton nie podjął zaczepki. Przyjrzał się Christopherowi. Ten zbudowany był jak atleta. Z początkowo cherlawego dzieciaka słońce Florydy, surfing i ostre wychowanie zrobiły siłacza, zdolnego mierzyć się z falami oceanu i ze światem bez kobiet. Skóra Beama była mocno opalona, jasne oczy kontrastowały z ciemną karnacją.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin