Josif Brodski- Sztuka dystansu.pdf

(79 KB) Pobierz
SZTUKA DYSTANSU
SZTUKA DYSTANSU
Próba przywołania przeszłości kończy się taką samą porażką jak próba odkrycia
sensu istnienia. W jednym i
drugim przypadku czujemy się jak dziecko chwytające piłkę do koszykówki: dłonie
wciąż się nam ześlizgują.
Pamiętam niewiele z mojego życia, a to, co pamiętam, jest błahe. Większość
myśli, które we wspomnieniach
wydają mi się interesujące zawdzięcza swoje znaczenie czasom, w których się
zrodziły. Jeśli nie wszystkich to
dotyczy, bez wątpienia ktoś inny wyraził je lepiej. Biografia pisarza zawiera
się w łamańcach jego języka.
Pamiętam na przykład, że w wieku lat dziesięciu czy jedenastu przyszło mi do
głowy, że sentencja Marksa "byt
określa świadomość" jest prawdziwa jedynie dopóty, dopóki świadomość nie
przyswoi sobie sztuki dystansu;
potem świadomość jest samodzielna i może zarówno określać byt, jak się nim nie
interesować. Dla chłopca w
moim wieku było to niewątpliwym odkryciem - ale chyba niewartym zanotowania i z
całą pewnością lepiej
sformułowanym przez innych. Czy to istotnie ma jakieś znaczenie, kto pierwszy
odcyfrował to intelektualne
pismo klinowe, którego "byt określa świadomość" jest doskonałym przykładem?
Tak więc piszę to wszystko, nie żeby uporządkować kronikę mego życia (nie ma
takiej kroniki, a jeśli nawet
istnieje, jest mało ważna i dlatego nie sfałszowana), lecz głównie ze zwykłego
powodu, dla którego pisarz pisze
- żeby dać czy znaleźć podnietę płynącą z języka, w tym przypadku języka obcego.
Ta odrobina, którą
pamiętam, maleje jeszcze przez to, że wspominam ją po angielsku.
Na początek będzie chyba lepiej, jeśli zawierzę mojej metryce, stwierdzającej,
ze urodziłem się 24 maja 19d(1
roku w Leningradzie, jakkolwiek czuje wstręt nazywając tak miasto, które dawno
temu zwykli ludzie
przezywali "Pitrem"- od Petersburga. Zachował się stary dwuwiersz:
..dawny Piter
co to ludziom dobrze rogów przytarł...
(tłum. 5. Pollak)
W odczuciu całego kraju miasto jest niewątpliwie Leningradem; Przy wciąż
wzrastającym prostactwie tego, co
zawiera, staje się coraz bardziej Leningradem. Zresztą jako słowo "Leningrad"
brzmi dla rosyjskiego ucha tak
neutralnie, jak słowo "budowa" czy „kiełbasa". A przecież wolę to miasto nazywać
"Pitrem", bo pamiętam je z
czasu, kiedy nie wyglądało jak „Leningrad" - tuż po wojnie. Szare, bladozielone
fasady z dziurami od kul i
szrapneli; nie kończące się, puste ulice a na nich nieliczni przechodnie i
niewielki ruch na jezdniach; wygląd
niemal zgłodniały, a w rezultacie rysy wyrazistsze i, jeśli wola,
szlachetniejsze. Ostra. ściągła twarz, z
abstrakcyjnym blaskiem rzeki odbijającym się w oczach pustych okien. Komuś kto
ocalał nie można nadawać
imienia Lenina.
Te wspaniale, dziobate fasady, za którymi - pośród starych fortepianów,
wytartych dywanów, pokrytych
kurzem obrazów w ciężkich, złoconych ramach, pośród resztek mebli (najmniej
krzeseł) spalonych podczas
oblężenia w żelaznych piecykach - zaczynało się tlić słabe życie. I pamiętam, że
przechodząc obok tych fasad
w drodze do szkoły byłem całkowicie pochłonięty wyobrażaniem sobie, co dzieje
się w tych pokojach
wylepionych starą, w wybrzuszoną tapetą. Muszę powiedzieć, że te fasady i
portyki - klasyczne, nowoczesne,
eklektyczne, ze swoimi kolumnami, pilastrami, gipsowymi głowami mitycznych ludzi
czy zwierząt – te
ornamenty i kariatydy podtrzymujące balkony, te popiersia umieszczone w niszach
obok bram nauczyły mnie
więcej o historii naszego świata niż później książki. Grecja, Rzym, Egipt -
wszystka to tam było, i wszystko
zostało posiekane przez pociski artyleryjskie podczas bombardowań. A szara,
odbijająca światło rzeka, która
płynęła do Bałtyku, i na niej z rzadka holownik borykające się z prądem,
nauczyła mnie więcej o nieskoń-
czoności i stoicyzmie nit matematyka i Zenon.
Wszystko to miało bardzo mało wspólnego z Leninem, którym zacząłem gardzić chyba
już w pierwszej klasie -
nie tyle za jego polityczną filozofię czy też praktykę, o czym w siódmym roku
życia wiedziałem bardzo mało,
ile za jego wszechobecne podobizny - plagę prawie wszystkich podręczników
szkolnych, ścian w klasach,
znaczków pocztowych, banknotów i tak dalej ukazujących go w różnym wieku i
rozmaitych falach życia. Więc
było dziecię Lenin, podobne do cherubinka ze swoimi dużymi lukami. Był Lenin
dwudziesto - i
trzydziestoparoletni, łysy i spięty, z owym nic nie znaczącym wyrazem twarzy, w
którym można się było przez
pomyłkę dopatrzyć wszystkiego, najlepiej jednak stanowczości. Ta twarz w pewnym
sensie prześladuje
każdego Rosjanina I ponieważ jest tak całkowicie pozbawiona charakteru, sugeruje
pewien wzorzec ludzkiego
wyglądu. (Może dlatego, że nie wyróżnia się niczym szczególnym, przywodzi na
myśl wiele możliwości.) No i
mieliśmy Lenina starszawego, z większą łysiną i bródką w szpic, w ciemnym
ubraniu z kamizelka; niekiedy się
uśmiechał, ale najczęściej przemawiał do "mas” z dachu samochodu pancernego albo
z Podium na jakimś
kongresie, z ręką sztywno wyciągniętą w powietrzu.
Były też inne warianty: Lenin w czapce robotnika z goździkiem w klapie
marynarki; bez marynarki, czytający
albo piszący w swoim gabinecie; siedzący na pieńku nad brzegiem jeziora i
gryzmolący swoje Tezy
Kwietniowe, czy jakieś inne brednie - al fresco. I wreszcie Lenin w kurtce
wojskowego kroju, siedzący na
ogrodowej ławce obok Stalina, który jedyny prześcignął go wszędobylstwem swoich
drukowanych wizerunków.
Ale Stalin żył wtedy, natomiast Lenin nie żył i już choćby dlatego był „dobry",
bo należał do przeszłości, to
znaczy patronowała mu zarówno historia jak natura. Tymczasem Stalinowi
patronowała tylko natura czy też
na odwrót
Myślę ze w chwili, kiedy przestałem zwracać uwagę na te obrazki, otrzymałem
pierwszą lekcję jakby
wyłączenia się, podjąłem pierwszą próbę wyobcowania. Miało ich być więcej; w
rzeczy samej resztę mojego
życia można rozpatrywać jako nieprzerwane unikanie jego bardziej natrętnych
aspektów. Przyznaję, że
poszedłem w tym kierunku daleko, może nawet za daleko. Wszystko co zawierało
choćby ślad powtórzenia
kompromitowało się samo przez się i musiało być odrzucone. Dotyczyło to zdań,
drzew, pewnego typu ludzi,
niekiedy nawet bólu fizycznego; i wpłynęło na mój stosunek do wielu osób. W
pewnym sensie jestem
wdzięczny Leninowi. We wszystkim, co było w nadmiarze, natychmiast dopatrywałem
się takiej czy innej
propagandy. Myślę. że ta postawa spowodowała straszliwe przyśpieszenie mojej
wędrówki przez gąszcz
wydarzeń - wraz z towarzyszącą mu cecha powierzchowności.
Ani przez chwile nie wierzę żeby wszystkie klucze do charakteru można było
znaleźć w dzieciństwie. Od
mniej więcej trzech pokoleń Rosjanie żyją we wspólnych mieszkaniach i
zatłoczonych pokojach, a nasi rodzice
uprawiali miłość, kiedy my, dzieci, udawaliśmy, ze śpimy. Potem była wojna,
głód, nieobecni lub okaleczeni
ojcowie, lubieżne matki, oficjalne kłamstwa w szkole i w domu. Ciężkie zimy,
brzydka odzież, publiczne
demonstrowanie naszych zmoczonych prześcieradeł na obozach letnich i omawianie
takich spraw w obecności
wszystkich. A potem czerwona flaga powiewała na maszcie naszego obozu. I co z
tego? Cała ta militaryzacja
dzieciństwa, cała ta groźna brednia, erotyczne napięcie (w wieku lat dziesięciu
wszyscy pożądaliśmy naszych
nauczycielek) - wszystko to nie miało większego wpływu na nasza moralność czy
nasz zmysł estetyczny, czy
wreszcie na naszą zdolność kochania i cierpienia. Wspominam te rzeczy nie
dlatego, że je uważam za klucz do
podświadomości i z pewnością nic z tęsknoty za dzieciństwem. Wspominam je,
ponieważ nigdy dotąd tego nic
robiłem, ponieważ chcę, aby niektóre z nich przetrwały - przynajmniej na
papierze. I ponieważ lepiej jest
spoglądać wstecz niż patrzeć przed .siebie. Jutro jest po prostu mniej ponętne
niż wczoraj. Z jakiegoś powodu
przeszłość nie emanuje tak bezbrzeżną monotonią jak przyszłość. Z racji swojej
obfitości przyszłość jest
propagandą. Tak samo trawa.
Prawdziwa historia świadomości rozpoczyna się wraz z pierwszym kłamstwem. Otóż
pamiętam moje. Było to
w szkolnej bibliotece, kiedy wypełniałem formularz prosząc o przyjęcie na
członka. Naturalnie w piątej rubryce
była "narodowość". Miałem siedem lat i doskonale wiedziałem, że jestem Żydem,
ale powiedziałem
bibliotekarce, że nie wiem. Z dwuznacznym uśmiechem zaproponowała, żebym poszedł
do domu i spytał
rodziców. Nie wróciłem do tej biblioteki, chociaż byłem potem członkiem wielu
innych, gdzie należało wy-
pełniać takie same formularze. Nie wstydziłem się, ze jestem Żydem, ani nie
balem się przyznać, że nim
jestem. W dzienniku klasowym nasze imiona i nazwiska, imiona rodziców, adresy,
narodowość były wypisane
ze wszystkimi szczegółami i od czasu do czasu ktoś z nauczycieli "zapominał"
zabrać dziennik z biurka w
czasie pauzy. Wtedy jak stado sępów rzucaliśmy się na te stronice; wszyscy w
mojej klasie wiedzieli, że jestem
Żydem. Ale siedmioletni chłopcy nie są dobrym materiałem na antysemitów. Zresztą
byłem dość silny jak na
swój wiek, a pięści znaczyły wtedy najwięcej. Wstydziłem się samego słowa "Żyd"
- po rosyjsku jewrej - bez
względu na treści, jakie zawierało.
Los słowa zależy od różnorodności jego kontekstów, od częstości, z jaką jest
używane. W druku rosyjskie słowo
jewrej pojawia się tak rzadko jak, powiedzmy, mediastinum czy gennel w
angielszczyźnie amerykańskiej.
Właściwie ma ono też coś z plugawego epitetu czy nazwy choroby wenerycznej.
Mając siedem lat operuje się
wystarczającym słownictwem, żeby ocenić rzadkość tego słowa i jest bardzo
nieprzyjemnie identyfikować się z
nim; w jakimś sensie razi ona nasze poczucie prozodii. Pamiętam, że czułem się
znacznie swobodniej z
rosyjskim odpowiednikiem amerykańskiego kike - słowem żid; było ono wyraźnie
obraźliwe i dlatego
pozbawione znaczenia, nie obciążone ładunkiem aluzji. Jednosylabowe słowo
niewiele zdziała w języku
rosyjskim. Ale wystarczy sięgnąć po przyrostki, końcówki, przedrostki, a wtedy
leci pierze. Przez to wszystko
nic chcę wcale powiedzieć, że cierpiałem jako Żyd w tym młodocianym wieku; chcę
tylko powiedzieć, że
pierwsze moje kłamstwo wiązało się z moją tożsamością.
Niezły początek. A jeśli chodzi o antysemityzm jako taki, mało się nim
przejmowałem, bo objawiali go
głównie nauczyciele: wydawał się przyrodzona cząstka ich negatywnej roli w
naszym życiu i trzeba było sobie
z nim radzić, jak ze złymi stopniami. Gdybym był katolikiem, życzyłbym
większości z nich, by poszli do
piekła. To prawda, niektórzy byli lepsi od innych, ale ponieważ wszyscy byli
panami naszego codziennego
życia, nie zadawaliśmy sobie trudu, żeby między nimi rozróżniać. Podobnie jak
oni nie próbowali rozróżniać
między swoimi małymi niewolnikami i nawet najostrzejsze antysemickie uwagi miały
w sobie coś z
bezosobowej inercji. Jakoś nigdy nie umiałem brać na serio słownych ataków,
zwłaszcza ze strony ludzi z tak
innej grupy wieku. Myślę, że diatryby kierowane przeciwko mnie przez moich
rodziców bardzo mnie zaharto-
wały. Zresztą niektórzy nauczyciele byli Żydami, a balem się ich nie mniej niż
czystej krwi Rosjan.
To jeden tylko przykład owego przystrzygiwania osobowości, co - wraz z samym
językiem, w którym
rzeczowniki i czasowniki zmieniają miejsce ze swobodą, na jaką tylko mamy odwagę
im pozwolić -zrodziło w
nas tak przemożne poczucie ambiwalencji, że po dziesięciu latach wylądowaliśmy z
silą woli nie większą niż u
wodorostów. Cztery lata wojska (do którego powoływano mężczyzn w wieku lat
dziewiętnastu uzupełniały
proces całkowitego poddania się państwu. Posłuszeństwo stawało się zarówno
pierwszą jak drugą naturą.
Kto miał głowę na karku usiłował, rzecz jasna, przechytrzyć system obmyślając
najrozmaitsze chwyty,
aranżując mętne transakcje ze zwierzchnikami, kłamiąc na potęgę i naciskając
sprężyny swoich niby
nepotycznych stosunków. Stawało się to zajęciem pełnoetatowym. A jednak człowiek
nieustannie sobie
uświadamiał, że sieć, którą rozsnuwa, jest siecią kłamstw i mimo osiągniętego
sukcesu i własnego poczucia
humoru gardził sobą. Jest to szczytowe zwycięstwo systemu: czy od niego
uciekasz, czy się do niego
przyłączasz, czujesz się jednakowo winny. Według powszechnego przekonania - i
zgodnie z przysłowiem - nie
ma zła, w którym by nie tkwiło ziarnko dobra, i zapewne na odwrót.
Ambiwalencja, myślę, jest główną cechą charakterystyczną naszego narodu. Nie ma
rosyjskiego kata, który się
nie boi, że pewnego dnia zostanie ofiarą, ani też nie ma najżałośniejszej nawet
ofiary, która by się nie
przyznała (chociażby przed samą sobą) do psychicznych zadatków na kata. Nasza
najnowsza historia postarała
się o jedno i drugie. Jest w tym jakaś mądrość. Można by nawet pomyśleć, że ta
ambiwalencja j e s t
mądrością, że życie jako takie nie jest ani dobre, ani złe, tylko arbitralne.
Może nasza literatura dlatego kładzie
tak wyraźny nacisk na słuszną sprawę, że jest ona z takim powodzeniem
kwestionowana. Gdyby ów nacisk był
tylko dwulicowością myślenia, wszystko byłoby w porządku; ale on drażni
instynkty. Ten rodzaj ambiwalencji
jest, jak myślę, właśnie ową „błogosławioną nowiną”, którą Wschód, nie mając
nic innego do ofiarowania, ma
wkrótce narzucić reszcie świata. I wygląda na to, że świat dojrzał do jej
przyjęcia.
Abstrahując od losu świata, zejście na manowce było dla młodego chłopca jedynym
sposobem walki z
własnym, zagrażającym mu losem. Sprawa była trudna z uwagi na rodziców i
ponieważ sam nic na żarty bałeś
się nieznanego. Najbardziej dlatego, że czyniło cię to innym od większości, a z
mlekiem matki wszyscy
wyssaliśmy przekonanie, że większość ma rację. Potrzebna była pewna beztroska, a
tej mi nie brakowało.
Pamiętam, że kiedy rzuciłem szkołę w wieku lat piętnastu, była to nie tyle
sprawa świadomego wyboru, ile
reakcja żołądka. Po prostu nie mogłem znieść niektórych twarzy w mojej klasie
twarzy niektórych kolegów, ale
przede wszystkim nauczycieli. I tak pewnego zimowego ranka, bez wyraźnej
przyczyny, wstałem w środku
lekcji i melodramatycznie wyszedłem a bramę szkoły, z jasną świadomością że
nigdy nie wrócę. Jeśli chodzi o
wzbierające wtedy we mnie uczucia, pamiętam tylko ogólny wstręt do samego siebie
za to, że jestem za młody i
pozwalam wszystkiemu dokoła mną rządzić. A także była niewyraźna, ale radosna
świadomość ucieczki,
rozsłonecznionej ulicy bez kresu.
Sprawą chyba najważniejszą była zmiana otoczenia. W państwie scentralizowanym
wszystkie wnętrza
wyglądają tak samo: gabinet dyrektora mojej szkoły był dokładną repliką pokojów
przesłuchań, które zacząłem
odwiedzać w jakieś pięć lat później. Taka sama boazeria, biurka, krzesła - raj
dla stolarzy. Portrety naszych
Ojców Założycieli, Lenina, Stalina, członków Politbiura i Maksyma Gorkiego (ojca
literatury radzieckiej),
jeżeli to była szkoła, albo Feliksa Dzierżyńskiego (ojca radzieckiej tajnej
policji), jeżeli był to pokój prze-
słuchań.
Co prawda często Dzierżyński - "Żelazny Feliks” lub "Rycerz Rewolucji", jak go
nazywa propaganda –
Zgłoś jeśli naruszono regulamin