James P. Blaylock
Kraina marzeń
Część 1
w której przybywa wesołe miasteczko
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Padało już od sześciu dni, kiedy morze wyrzuciło na plażę gi-
gantyczny but. Nieprawdopodobnie wielki, niczym łódź wio-
słowa. Za poszarpanymi sznurowadłami ciągnęły się pęki niebie-
skozielonych wodorostów, pełnych wplątanych w nie różowych
meduz.
Był środek jesieni, nadciągał wieczór. Na niebie kłębiły się
chmury, powietrze przesycał wodny pył zdmuchiwany z fal rozbi-
jających się na wystających rafach. Potężne grzywacze rozdziela-
ły się na przylądku i pędziły ku plaży jak ruchome górskie zbocza
przyciągane przez płycizny. Załamywały się potem z hukiem sły-
szalnym o milę ponad wioską, za farmą Edgeware i poza Zwalo-
nym Mostem. Poniżej chmur, nad widnokręgiem jaśniał pasek
nieba, jak pognieciona błękitna wstążka, rozciągająca się od pół-
nocnego krańca przylądka do krawędzi świata. Smuga ta przypo-
minała starą porcelanę, a przesłaniające ją strugi deszczu nada-
wały jej bladowodnistą barwę.
But leżał na plaży, rozsiewając zapach morszczynu, mokrej
skóry i soli. Język zaplątał się pomiędzy sznurowadłami i pod dzi-
wacznym kątem wystawał ku niebu, niczym zniszczony żagiel ba-
śniowej łodzi. Od czasu do czasu jakaś większa fala z szumem pia-
ny docierała doń poprzez piasek i popychała go o stopę czy dwie
w głąb lądu, aż - kiedy o zmierzchu znalazł go Skeeziks - znieru-
chomiał powyżej poziomu wody, coraz niższego (właśnie zaczął
się odpływ), zupełnie jakby jakiś spacerujący olbrzym porzucił
go tutaj i poszedł do domu.
But był pełen morskiej wody, która wysączała się przez szwy
zelówki. Kiedy leżał w oceanie, skóra nasiąkła tak mocno, że wy-
ciek był bardzo powolny i na pewno do rana wody ubyłoby nie-
wiele. W słabym świetle padającym z groźnego nieba woda w bu-
cie wydawała się ciemna jak w studni. Coś lśniło w głębi.
Wyglądało to jak srebrnozielony pobłysk rybich łusek albo sre-
brzysty blask monet. Bez podwinięcia rękawa i sięgnięcia
w mroczną, zimną wodę nie można było tego sprawdzić.
Skeeziks to było przezwisko, które Bobby Wickham sam so-
bie nadał w wieku pięciu lat, kiedy zobaczył portret starego czło-
wieka w kapeluszu ze strusim piórem. Powiedziano mu, że to fiń-
ski król Skeeziks, że sto lat temu był tak sławny, iż jego
wizerunek można znaleźć w każdym porządnym ilustrowanym
słowniku. Brzmienie tego nazwiska przypominało chłopcu głos
ptaka, a strusie pióro - dla pięciolatka - stanowiło symbol wiel-
kiego dostojeństwa. Teraz, kiedy miał szesnaście lat, uważał to
wszystko za głupie, ale przezwisko przylgnęło i prawdopodobnie
nie mógłby się go pozbyć, nawet gdyby chciał.
Zajrzał w głąb buta. Cholewka sięgała mu niemal do szyi. Na
dnie leżały srebrne monety, jednak zbyt głęboko, by mógł je do-
sięgnąć. Wydawało się przedtem, że unoszą się tuż pod po-
wierzchnią; sprawiło to złudzenie optyczne wywołane błyskiem
słońca, które na moment przedarło się pod krawędzią wiszących
nad morzem chmur. Kiedy bryza wzmogła się i wdmuchnęła mu
krople deszczu pod kołnierzyk kurtki, Skeeziks rozłożył swój ob-
szarpany parasol. Srebrne błyski zamigotały i zobaczył, że były
jedynie odbiciami słonecznego blasku w ogonach ławicy drob-
nych rybek.
But musiał leżeć w oceanie przez jakiś tydzień - wyraźnie to
było widać - ale czy przypłynął tutaj z jakiegoś odległego lądu,
czy przydryfował wzdłuż wybrzeża z północy, tego Skeeziks nie
potrafił odgadnąć. Pochodzenie buta otaczała tajemnica, zupeł-
nie jak w przypadku gigantycznych okularów znalezionych dwa
tygodnie temu w splątanej trawie morskiej*, wypełniającej je-
ziorko pozostałe po odpływie.
Skeeziks pomyślał, że powinien ukryć znaleziony przedmiot.
Należało przeciągnąć go za stos kamieni i wyrzuconego na brzeg
drewna, żeby zachować znalezisko dla doktora Jensena. Właśnie
on pierwszy powinien to zobaczyć i zbadać. Okulary mu zabrano
i powieszono na ścianie w tawernie, obok niesamowitego dwu-
głowego psa. Soczewki pokrywała wykrystalizowana sól, piasek
* W oryginale „eelgrass" - Zostera marina, zostera morska, trawa morska,
(przyp. tłum.)
i zaschnięte wodorosty, a mosiężną oprawkę żłobiły delikatne li-
nie nadżerek wypełnionych turkusową patyną, co sprawiało, iż
wyglądała tak, jakby przemieniała się w klejnot. Szkła oskroba-
no szpachelką i namalowano na nich oczy, skutkiem czego po-
wstał komiczny efekt, jakby okulary gapiły się na gości ze ściany
tawerny. Tuż obok wisiał dwugłowy pies. Wyglądał bardzo żało-
śnie, sierść miał skołtunioną, w wielu miejscach wyłysiała.
Skeeziksowi ten pomysł w ogóle się nie podobał. Naigrawano
się i z nieszczęsnego psa, i z doktora Jensena. Istniały rzeczy,
z których nie powinno się robić pośmiewiska. Jego też wyszydza-
no Bóg wie ile razy, głównie dlatego, że był gruby, i codziennie
włóczył się po plaży, w słońcu czy w ulewie. Prawie zrezygnował
- z tych spacerów po plaży - kiedy doszedł do wniosku, że deszcz
nigdy nie przestanie padać.
Pierwszego dnia potężnych opadów wyśliznął się przez okno
sierocińca o świcie, bezsennie spędziwszy większość nocy na
wsłuchiwaniu się w bębnienie ulewy po cynowanych blachach
dachu, w bulgotanie i dzwonienie wody w rynnach, a potem przez
cały poranek bobrował w jeziorkach odpływowych. Zebrał peł-
ne wiadro kruchych rozgwiazd, które doktor Jensen mógł wysłać
na południe, do miasta. Około dziesiątej czy jedenastej było mu
już wszystko jedno, czy dźwiga parasol czy nie, bo i tak był kom-
pletnie przemoczony deszczem i morską wodą. W grocie znajdu-
jącej się w zboczu wzgórza rozpalił ognisko, zużywając wyrzuco-
ne na brzeg drewno i przez całe popołudnie siedział tam,
obserwując przez welon dymu nieustającą ulewę oraz nawleka-
jąc muszle na żyłkę wyciągniętą ze szkieletu parasola.
Doktor Jensen będzie chciał dostać ten but. Czort wie, co
z nim zrobi, ale na pewno będzie go chciał, choćby tylko po to, że-
by go zbadać. Miał też wcześniej wielką ochotę zdobyć ogromne
okulary, ale właściciel tawerny nazwiskiem MacWilt - który miał
krzywy nos, a jedno oko niemal zamknięte z powodu jakiejś wy-
niszczającej choroby - ani myślał je oddać. Powiedział, że powie-
si je na ścianie, a doktor Jensen może się sam powiesić. Co
MacWilt zrobiłby z butem? Prawdopodobnie urządziłby w nim
kwietnik przed tawerną, a potem z czystej złośliwości pozwoliłby,
żeby zarósł chwastami.
Dokładnie w tej chwili słońce zniknęło w oceanie i na plażę
zaczęły spływać wieczorne cienie. Skeeziks wsunął dłonie pod
l l
zniszczoną zelówkę i dźwignął. Zupełnie jakby próbował unieść
dom. Zanim będzie mógł choćby pomyśleć o poruszeniu buta,
najpierw powinien wylać wodę, ale nawet wtedy może niewiele
wskórać bez pomocy. W dodatku zaczęło mu burczeć w brzuchu
i nagle poczuł, że zemdleje, jeśli czegoś nie zje. Mała przekąska,
którą zabrał na lancz, zniknęła koło południa. Od tamtej pory nic
nie jadł. Zamierzał przegryźć coś w sierocińcu - nie bacząc na ja-
kość pożywienia - potem wyśliznąć się ponownie i zjeść posiłek
u doktora Jensena. Jakoś nie miał ochoty na nic innego poza go-
rącymi ziemniakami polanymi masłem i posypanymi solą, paru-
jącymi na talerzu w powoli formującym się wokół nich jeziorku
tłuszczu. W sierocińcu dostanie kapuśniak z chlebem, jak zwy-
kle, ale bywało, że musiał jeść coś gorszego. Kiedyś, gdy doktor
Jensen na trzy dni wyjechał na południe, jadł surowe małże. Cią-
gle jeszcze pamiętał ich oślizgły dotyk, wątrobiany wygląd i smak
mułu spod mola. Pewnie by wtedy padł z głodu, gdyby nie Elaine
Potts, córka piekarza, która pojawiła się z pączkami. Kochana
Elaine. Jednak teraz jej nie było, pojechała na wakacje, na połu-
dnie, i miała wrócić dopiero za tydzień. Ominie ją całe Przesile-
nie.
Głód zalał jego myśli jak milcząca fala i po chwili Skeeziks
już gramolił się na zbocze, ku Coast Road, torom kolejowym i le-
żącej za nimi osadzie. Zmierzch ukryje but. Nikt nie znajdzie go
w nocy, a już na pewno nie MacWilt, który będzie zajęty napeł-
nianiem kufli piwem i zgarnianiem monet. Skończy dopiero do-
brze po północy. But był wystarczająco bezpieczny, z drogi bie-
gnącej grzbietem wzgórza wyglądał jak dziwnego kształtu
jeziorko odpływowe. Skeeziks pomyślał, że pożywi się, a potem
złapie Jacka Portlanda. On pomoże mu przy bucie. Wrócą po nie-
go jeszcze tej nocy, zaciągną do domu Jensena na wózku, stary
doktor otworzy drzwi w nocnej koszuli i szlafmycy, a żona będzie
wyglądać zza jego ramienia. Dotrą tam nad ranem, zjawią się ob-
darci i mokrzy po całonocnej robocie przy ratowaniu buta, a kie-
dy doktor w kapciach wyjdzie na deszcz z latarnią, pani Jensen
zagoni ich do środka i da im herbatniki, kawę, ser, pikle oraz po
kawałku ciasta.
Skeeziks uwielbiał rozmyślać o jedzeniu, zwłaszcza kiedy był
głodny. Każdego popołudnia, około czwartej, marzył o posiłkach,
jakie zje w przyszłości. Wiele lat temu przysiągł, że pewnego dnia
wyruszy w podróż dookoła świata, posilając się w każdym zajeź-
dzie i w każdej napotkanej po drodze kafejce. Za każdym razem
zje po dwa desery - jeśli już miał być otyłym mężczyzną, to bę-
dzie naprawdę gruby. W kwestii jedzenia połowiczne rozwiązania
nie były warte funta kłaków.
Kiedy dotarł do osady, domy tonęły w mroku pochmurnego
nieba i cieniu przybrzeżnych drzew. Bawialnie i salony wypełniał
przytulny blask płonącego ognia. Dym wysnuwał się spod dasz-
ków na kominach. Skeeziks, moknąc, wlókł się wyłożoną kocimi
łbami uliczką wijącą się równolegle do High Street. Przez oświe-
tlone okna widział rodziny siedzące przy posiłku wokół drewnia-
nych stołów - siostry, braci, matki i ojców pochłaniających tłu-
czone ziemniaki, duszone mięso i tarte jabłka z cynamonem.
Kiedy się postarał, potrafił przypomnieć sobie twarz swojej mat-
ki, ale rzadko próbował. Nie pamiętał jednak, żeby kiedykolwiek
jadł posiłek z całą rodziną, zgromadzoną wokół stołu. Nigdy nie
miał prawdziwej rodziny.
Teraz miał Jacka, Helen i, oczywiście, Peeblesa oraz Lant-
za. Jack nie mieszkał w sierocińcu, tylko na wzgórzu, z panem
Willoughby. Jack kochał się w Helen, chociaż nie przyznałby się
do tego nawet Skeeziksowi, swemu najbliższemu przyjacielowi.
Helen mieszkała w sierocińcu co najmniej tak długo jak on. Co-
kolwiek myślała o Jacku, trzymała to w tajemnicy, wprawiając
go tym w zakłopotanie.
Skeeziks nie znosił Peeblesa. Właściwie to nikt go nie tolero-
wał, oprócz panny Flees, która prowadziła sierociniec, czy też ra-
czej jej działalność była zbliżona do tego, co uważa się za prowa-
dzenie. Peebles „powiadamiał ją o wszystkim". Właśnie tak
zawsze mówiła: „Peebles powiadomi mnie o wszystkim". A po-
tem mrużyła oczy, jakby miała w nich piasek, i bardzo powoli
skłaniała głowę. Peebles miał nos jak MacWilt - zupełnie jakby
ktoś wykręcił go kombinerkami - i zawsze namawiał pannę Fle-
es, by zmusiła Skeeziksa do ograniczenia jedzenia.
Nieraz prawie godzinę gadała mu na temat diety. Opowiada-
ła, że kiedy była dzieckiem, jadła tylko racuchy z razowej mąki,
Popijając je wodą ze studni. Bardzo prawdopodobne, bo była tak
chuda jak zszarpany wiatrem strach na wróble i miała ciemne
worki pod oczami. Skeeziks nie widział żadnych korzyści z takiej
diety. A gdyby nawet, to i tak z trudem zdołałby zjadać mniej
kapuśniaku z chlebem produkowanego przez nią. W końcu da-
wała co najmniej dwa razy za mało, żeby się najeść. Helen często
oddawała mu kawałek swojej porcji chleba, jak twierdziła dlate-
go, że sama była drobna i jadła niewiele. W zamian Skeeziks
przynosił jej suszone rozgwiazdy, puste, podzielone na komory,
muszle łodzików i ślimaków księżycowych* wyrzuconych na pla-
żę po burzy.
Ale Peeblesa trzeba było jakoś znosić. Był w końcu - jak by
to nazwał stary Willoughby - „beznadziejnym przypadkiem",
nienawidzonym przez niemal wszystkich, z wyjątkiem panny Fle-
es, a najbardziej przez siebie samego. Tak przynajmniej rozu-
miał to Skeeziks, który właśnie wspiął się na niski płotek za sie-
rocińcem, przełazi przez wysoką do kolan trawę, wsunął
miedzianą listwę pomiędzy ramę a futrynę okna i uniósł zamyka-
jącą je zasuwkę. Po minucie jęków, szarpaniny i wierzgania
wczołgał się przez otwór i zwalił na podłogę. Wstał i upuścił li-
stwę na trawę, wzdłuż odeskowanej ściany. Potem zamknął okno
i wyjrzał ostrożnie na korytarz, skąd dobiegał szczęk talerzy
i sztućców.
Kwaśny, ciężki zapach gotowanej kapusty wisiał w powie-
trzu. Dwa koty, sunąc wzdłuż korytarza, podeszły ku niemu. Schy-
lił się i podniósł jednego z nich, pomarańczowo-białego kocura
imieniem Mysz, swego ulubieńca. Był prawie pewny, że ten kot
umie mówić. Nieraz budził się w nocy i czuł go tuż przy swoim
uchu, szepczącego doń coś, czego nie potrafił zrozumieć. To był
efekt Przesilenia, to ono wywracało wszystko do góry nogami.
Kosę spojrzenie błysnęło ku niemu ze ściągniętej twarzy
panny Flees. Jej włosy najwyraźniej oszalały. Połowa była
upchnięta na szczycie głowy, przypominając coś w rodzaju gejze-
ra i związana kawałkiem sznurka. Pozostała połowa zwisała wo-
kół jej uszu, jak wiosła galery. Kąciki ust miała opuszczone.
- Spóźniłeś się - skrzeknęła, głosem tylko na wpół ludzkim.
- Zasnąłem. Ten całonocny deszcz bardzo mnie zmęczył.
- Znów kłamiesz.
- Oczywiście, że tak - potwierdził Peebles radośnie. - Pół go-
dziny temu nie było go w łóżku. Zajrzałem i nie było go. Wybył
na cały dzień. Proszę popatrzeć na niego, ciągle ma mokre ubra-
nie, prawda?
- Tak, panie Peebles, jestem pewna, że tak - panna Flees
przebiegle spojrzała na Skeeziksa, najwyraźniej sugerując, że
przejrzała go; będzie musiał bardziej się postarać, by nabrać ko-
goś takiego jak ona.
- To pan kłamie - powiedziała Helen do Peeblesa zmęczo-
nym głosem. - Godzinę temu sama widziałam go śpiącego, a po-
tem znowu, tuż przed kolacją.
Teraz Helen znalazła się na cenzurowanym. Panna Flees
zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów, jak gdyby zobaczyła ją po
raz pierwszy w życiu albo jakby naprawdę widziała w niej zdraj-
czynię.
- A mokre ubranie? - zapytała z uśmieszkiem, skinąwszy gło-
wą w stronę Peeblesa.
- Właściwie to spałem pod otwartym oknem - wtrącił Ske-
eziks, nie chcąc, by Helen kłamała w jego obronie. Najwyraźniej
panna Flees nie zajrzała osobiście do jego pokoju. Rzadko to ro-
biła. Zazwyczaj siedziała w pomieszczeniu zwanym przez nią sa-
lonem, czytała groszowe powieścidła i za centa przepowiadała
przyszłość.
Dość często urządzała seanse spirytystyczne. Pewnego razu
Helen i Skeeziks wyglądali przez okno i ze zdumieniem spostrze-
gli widmową postać zbliżającą się od strony kuchni w samym
środku seansu. Jedna z klientek zemdlała, druga wrzasnęła. Ta
zemdlona sądziła, że jest to duch jej zmarłego syna, który pojawił
się na wezwanie panny Flees. Jednak to wcale nie był zmarły syn
- choć nigdy się o tym nie dowiedziała - tylko Peebles posypany
mąką i zawinięty w czarną szatę. Kobieta, która straciła przytom-
ność, była żoną mera, a druga jego siostrą. Mer zaś odgryzł ko-
niec cygara i niemal podpalił sobie spodnie. Peebles zwiał ku-
chennymi drzwiami, a doprowadzenie klientów do stanu,
w którym zdolni byli udać się do domu, wymagało galonu herba-
ty po pięć centów za filiżankę.
Helen i Skeeziks odczekali dzień, zanim spytali pannę Flees,
bardzo niewinnie, dlaczego Peebles wytarzał się w mące i co to
były za wrzaski. Tego wieczoru Skeeziks dostał dodatkową porcję
chleba, a Helen została zwolniona z obowiązku zmywania naczyń.
Przez dwa kolejne miesiące oboje byli traktowani o wiele lepiej
l
niż kiedykolwiek - mogli wychodzić i wracać, kiedy chcieli,
a w kapuśniaku znajdowali kawałki solonej wieprzowiny. Od cza-
su do czasu ze śmiechem wspominali, jak zaskoczył ich widok Pe-
eblesa ubranego w czarną szatę albo jaki to świetny numer pan-
na Flees wycięła obu damom, które - co wszyscy wiedzieli - były
zbyt staroświeckie, żeby mogło im to wyjść na dobre. Jak utrzy-
mywał Skeeziks, wraz z Helen zamierzali „ujawnić całą aferę".
Oszuści zasłużyli sobie na to. Ale panna Flees najwyraźniej pra-
gnęła tego uniknąć, i choć aż wzdrygała się, pewnego wieczoru
posunęła się nawet do zakupienia dla Skeeziksa ciasta na deser.
Zjadł je - podzielił się kawałkiem z Helen - do ostatniej okru-
szynki, a panna Flees gapiła się, posykując jak bomba tuż przed
wybuchem i zrównaniem budynku z ziemią. Panna Flees niena-
widziła ich obojga. Peebles też.
Po kolacji Skeeziks znowu wylazł przez okno. Wiedział, że
oberwie za to rano od panny Flees. Na pewno tej nocy będzie
miała oko na jego pokój. No i co z tego? Co mu zrobi, ograniczy
mu racje do połowy? Mógłby zamieszkać u doktora Jensena, ale
to oznaczałoby porzucenie Helen na pastwę panny Flees i Pe-
eblesa, czego nie mógł zrobić. Traktował ją jak siostrę. Nie zdą-
żył jeszcze minąć paru domów, kierując się w stronę farmy Wil-
loughby'ego, kiedy doń dołączyła.
- Dokąd idziesz? - spytała, chociaż doskonale znała odpo-
wiedź. Za farmą Willoughby'ego nie było nic oprócz zarośniętych
sekwojami jarów i łąk pełnych jeżyn oraz skunksiej kapusty*.
- Tylko na górę, do Jacka.
- A potem?
Skeeziks wzruszył ramionami. Nie był pewien, czy miał ocho-
tę na towarzystwo dziewczyny w taką noc - kiedy lada moment
mogła znów nadejść burza, a niebo pełne było nietoperzy, chmur
i wiatru.
- Gdzieś tam, powłóczyć się.
- Kłamiesz równie nieudolnie jak Peebles. Coś knujecie
z Jackiem. O co chodzi? Chcę pomóc - otuliła się mocniej kurtką
i postawiła kołnierz, usiłując się chronić przed wiatrem przesyco-
nym morską solą, który dął wprost od morza.
W gruncie rzeczy Skeeziks był zadowolony, mając ją przy so-
bie. Zamruczał coś na temat dziewczyn włóczących się nocą, taką
jak ta, ale Helen spojrzała na niego i zamknął się natychmiast.
Za to wyszczerzył się w uśmiechu, jak gdyby powiedział to tylko
dlatego, by ją sprowokować - co, oczywiście, było prawdą. Bliżej
szczytu wzgórza wiatr stał się porywisty, ciskał świeżo spadłymi
liśćmi, jak gdyby chciał przewiać je do sąsiedniej gminy. Jednak
nasiąknięte wielodniowym deszczem niemal natychmiast opada-
ły z powrotem na drogę i leżały tam, ciężkie, lśniące w świetle
księżyca. Błotnista woda wypełniała strugi i potoki, które nie wy-
schną aż do lata. Wszystkie nieuchronnie wpadały do rzeki Eel,
ta zaś lada dzień - o ile deszcze nie ustaną - przerwie wały i zale-
je ogrody oraz farmy położone na nizinach, ciągnących się wzdłuż
wybrzeża. Rzeka tworzyła deltę małych, piaszczystych wysepek
i znikała w oceanie powyżej plaży Table Bluffs, kilka mil w górę
Coast Road od groty, przy której Skeeziks znalazł but i gdzie rów-
nież pojawiły się gigantyczne okulary.
Dzikie fuksje kwitły w cieniu rosnących wzdłuż drogi świer-
ków kanadyjskich i olch. W półmroku agresywny fiolet i róż ich
kwiatów wydawały się niemal bezbarwne. Wyściełające las mchy
były nasiąknięte jak gąbki, więc Helen i Skeeziks trzymali się
drogi. Mieli nadzieję, że pokrywający ją dywan liści ochroni im
buty przed błotem. Panowała cisza, przerywana tylko czasem sil-
nym szumem krótkich szkwałów deszczu oraz poświstywaniem
wiatru w koronach drzew. Raz, kiedy wiatr ucichł i słychać było
jedynie uderzenia kropel spadających z gałęzi drzew, dobiegł ich
...
Honakura