Szajka bez końca.doc

(1246 KB) Pobierz

Joanna Chmielewska

 

 

Szajka bez końca

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Początków miała ta cała historia co najmniej trzy, jeśli nie więcej. Jeden dziejowy, bez mała historyczny, drugi prywatny, mocno rozczłonkowany, podobny do kolektora, którego zawartość pochodzi z licznych źródeł, i wreszcie trzeci mój własny, osobisty, chronologicznie najpóźniejszy.

Dla mnie zaczęło się od Gaci.

Gacia miała naprawdę na imię Agata. Wdzięczne zdrobnienie wymyśliła sobie sama we wczesnym dzieciństwie, kiedy uczyła się mówić. Przyjęło się łatwo, zakorzeniło i przylgnęło do niej na mur, po czym przez wszystkie późniejsze lata bezskutecznie usiłowała się go pozbyć. Nie dała rady, zawsze i wszędzie znalazł się ktoś, kto je znał i bez najmniejszego wysiłku zarażał słowem resztę otoczenia.

Informacja, że Gacia jedzie do Casablanki, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.

- Panie Kazimierzu, niech pan powtórzy - poprosiłam w oszołomieniu parskającego gniewem Kazia. - Niech pan to powie jeszcze raz. Ja nie rozumiem, co pan mówi.

- Czego pani nie rozumie, co tu jest do rozumienia, to ja powinienem nie rozumieć! Na diabła mi ta Gacia?! Co ona umie, ona siedzi w wąskiej specjalizacji, co ja tam z nią zrobię?!

Poczucie sprawiedliwości pisnęło mi na dnie duszy, przebiło się przez wstrząs i kazało zaprotestować.

- No nie, niech pan nie przesadza, umieć, to ona umie dosyć dużo - sprostowałam wbrew sobie, wciąż jeszcze potężnie ogłuszona. - Nic pan z nią nie musi robić, sama się przestawi bez problemu. Ale nie o to chodzi...

- Mnie o to!

- Ale mnie nie o to! Ja chcę wiedzieć, czy ona rzeczywiście z panem jedzie! Kicham na to, co tam będzie robiła, niech w nosie dłubie, niech tańczy taniec brzucha w haremie...!

- Może ze mną, co? - zawarczał dziko Kazio.

Siedząca przy stole obok Alicja zachichotała szatańsko. Ktoś tam zauważył, że taniec brzucha tańczy się solo. Ktoś inny zaczął robić uwagi na temat przydatności Kazia w haremie. Wyprowadzili mnie z równowagi do reszty.

- Kiedy pan tam jedzie? - wrzasnęłam rozpaczliwie.

- W sobotę. O szóstej rano.

- I Gacia też?

- No pewnie, że też. Razem jedziemy.

- Chryste Panie...! Dlaczego ja się o tym dopiero teraz dowiaduję...?!!!

- A skąd ja mam to wiedzieć? Od pół roku jest gadanie!

- Ale nie o Gaci! Rany boskie, zołza cholerna, szlag mnie trafi, łeb jej ukręcę, donos na nią napiszę! Kiedy, pan mówi? W sobotę? W którą sobotę?!

- No w tę. Najbliższą...

Był wtorek. Zgroza podniosła mi włosy na głowie. Gacia zrobiła mnie już nie w konia, ale w najgorszą chabetę, w ostatnią szkapę dorożkarską! Chęć uduszenia jej natychmiast przytłumiła wszelkie inne uczucia.

O tym, że Kazio jedzie do Casablanki na kontrakt robić tam jakiś gigantyczny projekt kompleksu mieszkaniowo-turystycznego, wiedziałam doskonale. Wszyscy wiedzieli. Do głowy mi jednak nie przyszło, że mogłaby jechać także i Gacia, nie tylko do Casablanki, ale w ogóle dokądkolwiek. Gacia nie miała prawa nigdzie wyjeżdżać, Gacia miała psi obowiązek siedzieć na tyłku przy desce i odwalać robotę, z którą i tak już była spóźniona.

Pilnowałam jej dniem i nocą, trzymałam ją za głowę i patrzyłam w zęby, bo robiła dla mnie technologię szpitala i dotarła dopiero do połowy, a termin upływał za dwa tygodnie. Bez tej technologii waliło mi się wszystko. Podła gangrena, przez cały czas pary z gęby nie puściła o wyjeździe!

Na moment znikło mi z oczu wnętrze pracowni i na jego miejscu ujrzałam zwłoki Gaci oraz pastwiącą się nad nimi grupę zwyrodniałych opryszków. Widok przyniósł mi niejaką ulgę. Rzuciłam się do telefonu.

Gaci, rzecz jasna, nie było ani w biurze, ani w domu. Jej matka radośnie potwierdziła wieść o Casablance. Współpracownicy ugruntowali mnie w ponurych przypuszczeniach, że o technologii szpitala nikt nic nie wie, Gacia robiła ją sama. Jedna przyjaciółka poinformowała mnie, że Gacia z obłędem w oczach lata po sklepach i urzędach. Straszne słowa pchały mi się na usta.

Złapałam tę zarazę późnym wieczorem, kiedy raczyła wreszcie wrócić z miasta do domu. Czekałam w jej pokoju przy desce, na której rozpięte było drugie piętro szpitala.

- Czemuś, do ciężkiej cholery, nie powiedziała, że wyjeżdżasz?! - wysyczałam na powitanie.

- Jeszcze czego! - odparła Gacia wojowniczo. - Żebyś mi już w ogóle nie dała odetchnąć? Życia przez ciebie nie mam! A poza tym, bałam się zauroczyć.

- Jeżeli nie skończysz tej technologii do piątku, przysięgam Bogu, nie wyjedziesz! Z samolotu cię wywlokę za zadnie łapy!

- Zgłupiałaś, czy co?! Czy ty wiesz, co ja mam do załatwienia...?!

- Szpital masz do załatwienia, kretynko! Czyś ty rozum straciła?! Co ja mam z tym chłamem zrobić, termin za dwa tygodnie, cały zespół staje, kto będzie płacił kary konwencyjne?!

- Oj, zaraz tam kary...

Pociemniało mi w oczach.

- Przyjmij do wiadomości - zachrypiałam okropnym głosem - że nie wyjedziesz, jeśli nie skończysz technologii szpitala. Po moim trupie przejdziesz na lotnisko! Niech z tego krzesła nie wstanę, jeśli ci popuszczę!!!

Gacia zdecydowała się pójść na ugodę.

- Dobrze, już dobrze. Adam skończy...

- Adam pojęcia o tym nie ma!

- Wciągnie się. Przestań się wygłupiać, zrobię ile mogę. Co ci się wydaje, że mnie ta Casablanka z nieba spadła? Od roku na głowie staję, żeby to załatwić!

- Trzeba było powiedzieć...!

- Nie mogłam, bo bym zauroczyła. I tak ci to robię gazem, co, może powiesz, że nie?

Nie, tego nie mogłam powiedzieć, Gacia pracowała znakomicie. Dlatego zresztą właśnie ją wybrałam na projektanta technologii szpitala, dotrzymałaby terminu mimo chwilowego spóźnienia, gdyby nie ten cholerny wyjazd. Proponowany w zastępstwie Adam też był dobrym projektantem, ponadto osobnikiem sympatycznym i przytomnym, ale przejmowanie przez niego projektu musiałoby potrwać, a termin naglił.

Rezultat był taki, że usiadłam do roboty razem z Gacią. Zaparłam się. Gacia usiłowała protestować, wmawiała mi Adama, twierdziła, że zna się na szpitalach lepiej od niej, bez skutku. Zgodziłam się tylko, żeby załatwił sprawę opisu i wziął udział w KOPI. KOPI wypadało za miesiąc; siłą rzeczy Gacia nie mogła już w nim uczestniczyć, pozostawał tylko Adam i na to nic nie mogłam poradzić. Teraz jednakże Gacia jeszcze była...

Prawie zamieszkałam u niej przez te ostatnie trzy dni. Na oburzone protesty mamusi stałam się kompletnie głucha. Przepadł we mnie ostatni ślad dobrego wychowania, wszelkie miłosierdzie, współczucie, zrozumienie i inne ludzkie uczucia omijały mnie szerokim łukiem. Zrezygnowana, wściekła, bliska płaczu Gacia kreśliła przy swojej desce, udzielając mi wskazówek znękanym głosem. Kreśliłam obok niej na desce mniejszego formatu, bo drugiej dużej Gacia w domu nie miała. Rano robiłyśmy przerwę, żeby pokazać się w biurach, a po południu znów siadałyśmy do roboty. Gacia nie kryła swoich pragnień, najgorętszym jej życzeniem było, żebym złamała nogę.

- Ja się jeszcze muszę spakować - mamrotała półprzytomnie. - Co za cholera z ciebie, nie daruję ci tego... Autoklawy masz tam, obok sali operacyjnej...

Mały format deski przyczyniał mi kłopotów. Musiałam pociąć transparenty i robić kawałkami. Szkice Gaci były nie do odcyfrowania, pismo przypominało hieroglify.

- Czyś się już zaczęła uczyć po arabsku? - warczałam jadowicie nad swoją deską. - Musiałaś akurat na moim projekcie? Co to jest, ten gryzmoł?!

- Który? A, ten. Brudownik. Wszędzie tam muszą być brudowniki. Słuchaj, wziąć te buty...?

- Boso jedź. Tam ciepło.

- O Jezu, żebyś ty raz już pękła...

W piątek wieczorem został jeszcze ostatni rzut. Gacia kategorycznie odmówiła współpracy, jej mamusia stała nade mną z mieczem ognistym w dłoni. Moja zaciekłość zmalała, ten ostatni rzut mogłam uzupełnić sama, nauczyłam się już tej technologii na pamięć. Trudność polegała tylko na tym, że rysunek przypięty był do deski, pod kalką znajdowały się szkice Gaci, z wielkim wysiłkiem ułożone na właściwych miejscach i mowy nie było o odpięciu tego. Dom Gaci musiałam wreszcie opuścić i zostawić jej tę ostatnią noc na przygotowania do wojażu. Jechała, ostatecznie, na trzy lata, coś tam powinna była ze sobą zabrać. Na razie rzeczy do zabrania leżały pod ścianą, zwalone na wielką kupę i widać było, że Gacia nie nadaje się już do życia. Zdecydowałam się wziąć rysunek razem z deską i wykończyć to w domu. Do biura jechać nie mogłam, bo było zamknięte.

- Ubieraj się - powiedziałam do Gaci. - Pozbędziesz się mnie nareszcie. Zabieram ten majdan i niech cię piorun strzeli.

Gacia ożywiła się odrobinę i jakby nieco oprzytomniała.

- To już łatwo skończysz, wiesz co tam ma być. Telefon Adama ci dałam... Po co mam się ubierać? Ja jeszcze nie wychodzę!

- Owszem, wychodzisz. Zawieziesz mnie do domu. Deszcz pada.

- Ledwo mży - zaprotestowała Gacia słabo.

- No to co, że ledwo mży, na litość boską, puknij się w arbuz, jak ja mam z tą dechą lecieć przez miasto?! A ta reszta co, sama pójdzie? Teraz mam szukać taksówki?! Chcesz, żebym ci tu siedziała na głowie do jedenastej?!

Myśl, że istotnie nie pozbędzie się mnie aż do jedenastej, kiedy taksówki zaczynają jeździć na nocnej taryfie, poruszyła Gacię do głębi. Nadzieja, że pójdę zaraz i odczepię się od niej, napełniła ją nowym życiem. W szalonym pośpiechu wrzuciła płaszcz na szlafrok, pół metra kwiecistego atłasu wystawało jej dołem, na co nie zwracała najmniejszej uwagi, wbiła nogi w dwa różne pantofle i już była gotowa. Zjechałyśmy na dół z okropnym nabojem, dechę piastowałam w objęciach, z uwagi na deszcz owinęłam ją w kilka Trybun Ludu i dodatkowo jeszcze w foliowy obrus, torbę z narzędziami kreślarskimi zabrała Gacia, teczkę ze szkicami upuściła w błoto, rulonem rysunków walnęła mnie w głowę, ręce jej się trzęsły, kiedy otwierała samochód. Jechała jak do pożaru. Mimo wszystko, pod domem zdobyłam się na cień szlachetności i życzyłam jej wszystkiego najlepszego. Gaci świeżo minione udręki od razu wywietrzały z umysłu, rozkwitła podróżą.

- Udało mi się - powiedziała w upojeniu. - O Boże wielki, udało mi się! Nie uwierzę, dopóki ten samolot nie wystartuje...

Też byłam zdania, że miała nieprzeciętny fart, bo kobiet na kontrakty na ogół się nie wysyłało, szczególnie do krajów arabskich.

Trafiło się tej Gaci jak ślepej kurze ziarno... Popatrzyłam jeszcze na nią kiedy ruszała, poprawiłam rulon na desce i teczkę pod pachą i weszłam do domu.

***

Pana Seweryna spotkałam przypadkiem pod pawilonem chemii. Wpatrywał się w okna okolicznych budynków mieszkalnych zadzierając głowę, schodził z chodnika na jezdnię i o mało go nie przejechałam. Ucieszyliśmy się obydwoje nadzwyczajnie.

- Nic się pani nie zmieniła! - zapewnił mnie pan Seweryn z zachwytem. - Nic a nic! Ciągle młoda! Ciągle piękna!

Rzecz gustu, jak wiadomo, nie to ładne, co ładne, tylko to, co się komu podoba. Pan Seweryn zawsze miał dziwne upodobania.

- Co pan tak? - spytałam z wyrzutem. - Po co pan się pcha pod te samochody?

- A! - odparł pan Seweryn z zakłopotaniem i machnął rękami. - A! Bo taki mam kłopot! A!

Od razu mnie to zaciekawiło. Kłopoty pana Seweryna były niezwykłe i z reguły przysparzały otoczeniu żywej uciechy. Pracowałam z nim przed kilkoma laty i przeżywałam chwile niezapomniane.

Pan Seweryn, człowiek anielskiej dobroci, pełen dziecięcej ufności do świata, posiadał jedną zasadniczą cechę, potężnie rozrosłą i na wszystko odporną. Był mianowicie roztargniony. Był roztargniony do tego stopnia, że potrafił zapomnieć, jak się nazywa. Można by wręcz powiedzieć, że istniało olbrzymie, gigantyczne roztargnienie, a do niego skromnie doczepiony był pan Seweryn.

Nie zdarzyło mu się, żeby w chęci pójścia do kina skojarzył prawidłowo trzy decydujące o sukcesie elementy: dzień, godzinę i miejsce. Jeśli nawet trafił do właściwego budynku i na właściwą godzinę, data okazywała się inna, jeśli data i godzina były w porządku, inne okazywało się kino. Nauczona doświadczeniami żona pana Seweryna odbierała mu bilety i pilnowała ich osobiście. Żonę zresztą pan Seweryn uwielbiał nad życie, czemu nikt się nie dziwił, była to bowiem kobieta wielkiej urody. Kiedyś zapragnął zrobić jej niespodziankę. Wysławszy ją na urlop, kupił wymarzony i długo poszukiwany wolterowski fotel, postanowił go od razu odnowić, odpowiednio ustawić i zaskoczyć małżonkę nowym meblem. Fotel renowacji wymagał stanowczo, włosie i morska trawa wyłaziły z niego wszystkimi stronami, a po obiciu zostało mgliste wspomnienie. Nawiązawszy kontakt z tapicerem, pan Seweryn zdecydował się pokryć antyk piękną złocistą materią i ruszył na poszukiwanie. Z materiałami w owych czasach było raczej krucho, długo zatem oblatywał sklepy, aż wreszcie znalazł. Akurat to co trzeba, ale tylko dwa metry, potrzebne zaś były cztery. Zmartwiony, zrezygnował z dwumetrowego kawałka, ale zaraz nazajutrz znalazł identyczną i też dwa metry. Szybko pomyślał, że dwa i dwa to cztery, kupił czym prędzej i rzucił się szukać wczorajszych dwóch metrów. Okazało się wówczas, że był to ten sam sklep, tylko pan Seweryn wszedł innym wejściem.

Ustawiony w kącie i osłonięty dwoma metrami złocistej materii fotel niewątpliwie sprawił żonie dużą siurpryzę, wyglądał bowiem jak ozdobny katafalk. Pan Seweryn sprzedał mebel, tracąc na tej transakcji dwa i pół tysiąca złotych.

Z wycieczki do Związku Radzieckiego przywiózł motor i przejechał się nim na nafcie. Naftę sam wlał do baku przez roztargnienie, a rezultaty przeszły najśmielsze wyobrażenia. Nabywając kradziony węgiel, ufnie zapłacił zań z góry, przy czym wiara w ludzką uczciwość była w tym wypadku o tyle nielogiczna, że opłaceni osobnicy mogli dotrzymać zobowiązań wyłącznie drogą kradzieży. Na rozkaz żony szukał ich potem po wszystkich knajpach Mokotowa długo i bez żadnego skutku.

Inne przypadłości pana Seweryna wypełniłyby powieść-rzekę. Ponoszone przy tych okazjach finansowe straty nie spędzały mu snu z powiek, znalazł sobie bowiem dodatkowe zajęcie, nader intratne. Malował mianowicie portrety. Nie z natury, broń Boże, z naturą się nie wygłupiał, malował je z fotografii dla rodaków zza granicy. Powiększał podobizny wysyłane głównie do Stanów Zjednoczonych i brał 200 dolarów od sztuki.

Podobieństwo, trzeba przyznać, wychwytywał zadziwiająco, natomiast poziom artystyczny tych malowideł mógł budzić poważne zastrzeżenia. Klienci jednakże byli zachwyceni i pan Seweryn nie miał przestojów, dzięki czemu mógł sobie pozwalać i na wolterowskie fotele, i na węglarzy, i na dowolną ilość roztargnienia.

- Jaki kłopot? - spytałam go teraz z wielkim zainteresowaniem.

- A! Do licha! Malowałem dwa portrety, wie pani. No i, głupia sprawa, chyba pomyliłem fotografie...

- I co?

- A! No nie wiem! Szukam teraz tego drugiego modela...

- Tu pan szuka?

- Gdzieś tu chyba. Albo może gdzie indziej...

- Niech pan opowie, jak to było!

- A! - powiedział pan Seweryn, znów machając rękami. - Miałem zamówienia, no! Dwa na raz. Namalowałem oba portrety, ale jeden był do odebrania od razu, a drugi dopiero później. Przyszedł klient, odebrał jeden, nic nie powiedział, a teraz przyszedł drugi klient i mówi, że to nie jego...

- Jak to? A ten pierwszy co? Nie mówił, że to nie jego?

- Nie mówił. Nic nie mówił. A! Co ja się mam z tymi ludźmi! A co gorsza, to ja tego pierwszego namalowałem na podkładzie tego drugiego...

Zaczęło mi się wydawać, że nic nie rozumiem. Pan Seweryn wyjaśnił dokładniej. Przyszedł do niego klient z Ameryki, zamówił portret, zostawił fotografię, powiedział, że zgłosi się za trzy lata i poszedł. Następnie przyszedł drugi klient i przyniósł nie tylko fotografię, ale także płótno. Ściślej biorąc, nie było to płótno, tylko kawał dechy, elegancko zagruntowanej. Domagał się portretu na tym drewnie, twierdząc, że to będzie trwalsze. Pan Seweryn nie miał żadnych oporów, przystąpił do pracy i poniewczasie odkrył, iż klienta z Ameryki namalował na drewnie klienta miejscowego, klienta miejscowego zaś, który chciał być na drewnie, namalował na zwykłym kartonie. Klient od drewna przyszedł, zabrał drewno z podobizną klienta z Ameryki, słowa nie powiedział i poszedł. Teraz przyjechał klient z Ameryki i zgłosił pretensje, twierdząc, iż na obrazie widnieje obca osoba, pan Seweryn szuka zatem klienta od drewna, żeby go namówić na zamianę. Nie wie gdzie klient mieszka, bo zapomniał adresu. Na końcu wyjaśnień dodał jeszcze, że w ogóle klienci przyszli w odwrotnej kolejności, najpierw był ten z dechą, a potem ten z Ameryki.

- On się chyba nie zgodzi zamienić, skoro chciał mieć portret na desce - zauważyłam.

- Ale to przecież nie jego portret! To tamtego!

- Ciekawe, że nie zwrócił uwagi...

- A! Może nie spojrzał! Tak bym chciał go znaleźć...

- A właściwie na jakiej podstawie pan szuka?

- A! Tak oczami pamiętam. Wymienił adres i tak mi jakoś w oczach stanęło, że to w jakimś miejscu w Alejach Jerozolimskich. Tylko nie wiem czy przy dworcu głównym, czy przy Marszałkowskiej, czy przy Nowym Świecie, czy tu...

- Jeszcze może być naprzeciwko Pałacu Kultury - podsunęłam.

- A może być. Telefonu też nie pamiętam, wiem tylko, że na końcu było siedemdziesiąt siedem. I tak chodzę...

Dusza mi jęknęła.

- Panie Sewerynie, i co pan chce znaleźć? Sama widziałam, że pan się gapi w okna! Myśli pan, że on ten portret wystawił w oknie, jak obraz na Boże Ciało? Albo sam będzie wyglądał i pan go pozna?

- A! No nie wiem. A może akurat wygląda?

- I pozna go pan z twarzy?

- Z twarzy nie. Ale z włosów. Piękne blond włosy, takie loki aż na ramiona, przedziałek pośrodku, istna Madonna!

Zachwyt w głosie pana Seweryna zadźwięczał niekłamany. Osłupiałam.

- Kiedyś pan był normalny - przypomniałam podejrzliwie. - Tak panu teraz przypadł do gustu ten facet z twarzą Madonny?

- Jaki facet? - zainteresował się pan Seweryn.

- No ten, z lokami blond, na ramiona...

Pan Seweryn wyraźnie się zakłopotał.

- A! Nie! Skąd facet! Kobieta! Przepiękna kobieta!

- Boże, ratuj! Kobieta przyleciała do pana z tą dechą?!

- A! Nie! Chociaż nie wiem... No, była u mnie także i kobieta. Jakoś tak razem. Te portrety zamawiali, zdaje się, mężczyźni, ale zapamiętałem kobietę.

- A ona miała z nimi w ogóle coś wspólnego?

- Tego nie wiem. Ale była...

- To co ta jej piękność ma tu do rzeczy? Szuka pan faceta, którego pan nie pamięta, i spodziewa się pan znaleźć kobietę, która nie ma z nim związku?!

- A może...?! - wykrzyknął pan Seweryn z tak zuchwałą nadzieją, że skołował mnie do reszty. Nie wiedziałam już zupełnie, kogo szuka, faceta czy Madonny, nie mówiąc już o tym, że na żadne znaleziska nie miał najmniejszych szans.

- Zamiast tracić czas bezproduktywnie, niech pan lepiej namaluje go po prostu jeszcze raz - poradziłam stanowczo. - O ile wiem, idzie to panu piorunem. Fotografię pan przecież ma?

- Coś takiego? - ucieszył się pan Seweryn. - A wie pani, to doskonały pomysł! Namaluję go jeszcze raz i powiem, że się znalazł! Świetny pomysł!...

Odjechałam z nadzieją, że udało mi się uratować mu życie. Przestanie złazić na jezdnię i nic go nie przejedzie...

***

- Matka - powiedział ostrzegawczo mój starszy syn, kiedy któregoś wieczoru wróciłam do domu. - Ja nic nie chcę mówić, ale ten półgłówek zgubił klucze.

Nie miałam żadnych wątpliwości, że szkaluje swego brata. Zaniepokojona, zajrzałam do ich pokoju. Mój młodszy syn z rzadką pilnością uczył się matematyki. Już sam ten fakt świadczył, że coś jest nie w porządku.

- Co to ma znaczyć? - spytałam podejrzliwie. - Co z tymi kluczami?

- Nic - odparł stanowczo mój młodszy syn.

- Jak to nic? Masz je?

- Co czy mam?

- Klucze.

- Jakie klucze?

- Na litość boską, nie róbże z siebie idioty! Zgubiłeś, to zgubiłeś, ludzka rzecz, ale muszę wiedzieć jak i gdzie! Może trzeba zmienić zamki!

- Jemu ktoś rąbnął - powiedział zza mojego ramienia mój starszy syn.

- Głupi jesteś - obraził się młodszy. - Nikt mi nic nie rąbnął.

- To gdzie je zgubiłeś?

Mój młodszy syn przez chwilę przełamywał wewnętrzne opory.

- W dyskotece - mruknął wreszcie.

- Albo powiesz porządnie, jak to było, albo pójdziesz jutro rano kupować nowe zamki za własne pieniądze - oznajmiłam stanowczo. - Zdecyduj się.

Mój młodszy syn zdecydował się od razu.

- Miałem je w kieszeni, kurtkę oddałem do szatni, a jak wróciłem do domu, to ich nie było. Znaczy, zgubiłem w dyskotece, albo po drodze.

- Albo mu ktoś wyciągnął - podsunął starszy.

- Po diabła miałby mu ktoś wyciągać?

- Żeby nas okraść.

- Oszalałeś? Teraz, w zimie?!

Najcenniejszymi przedmiotami, jakie posiadaliśmy w domu, był kożuch mojego starszego syna i moje futro. W zimie, opuszczając mieszkanie, z reguły drogocenności owe mieliśmy na sobie. Okradanie nas w lecie miałoby jeszcze jakiś sens, w zimie żadnego.

Mój starszy syn pomyślał i przyznał mi rację. Młodszy uporczywie udawał, że uczy się matematyki. Zastanowiłam się.

- Jakie to były klucze? Mam na myśli, co tam było w tym pęku żelastwa, klucze od czego?

- Od zasuwy. Od piwnicy. Od furtki na działkę. Od windy. I kluczyk od skrzynki listowej, ale nie naszej, tylko mojego kumpla.

- Z kumplem załatwisz sobie sam. A reszta...

Zawahałam się, niepewna, czy w ogóle warto na to zwracać uwagę. Mój starszy syn był rozsądniejszy.

- Matka, nie żartuj, jemu naprawdę mógł ktoś wyciągnąć. Ktoś, kto go zna. Przyjdzie nas okraść, zdenerwuje się, że nic nie ma i zdemoluje mieszkanie. Coś trzeba zrobić.

Z niechęcią zgodziłam się, że trzeba. Pomysł wymiany wszystkich zamków nie podobał mi się w najmniejszym stopniu. Po chwili uprzytomniłam sobie, że właściwie w grę wchodzi tylko jeden i nieco mi ulżyło. Zastosowaliśmy w końcu wyjście najprostsze i najłatwiejsze. Górna zasuwa została wmontowana na miejsce dolnej, a dolna na miejsce górnej i teraz mieliśmy zamykać mieszkanie na tę górną, która przedtem była dolną.

Problem pojawił się tylko w związku z liczbą kluczy, których było dwa, i nikt nie pamiętał, czy kiedykolwiek istniał trzeci, poza tym teraz potrzebowaliśmy czterech, więc i tak należało dorobić. Przez dwa dni uzgadnialiśmy ze sobą godziny obecności w domu, żeby nikt nie musiał siedzieć na schodach, trzeciego dnia klucze zostały dorobione i cale wydarzenie poszło w niepamięć.

Wkrótce potem w moim domu zaczęła działać tajemnicza ręka.

Wróciłam z miasta, weszłam do pokoju i o mało mnie szlag nie trafił. Na podłodze pod kanapą rozsypane były znaczki. Leżało ich tam niewiele, nie stanowiły olśniewających walorów filatelistycznych, niemniej jednak ich poniewieranie się po podłodze było zbrodnią niedopuszczalną, a ponadto zjawiskiem niepojętym. Suszyłam je na stołku i same z tego stołka zejść nie mogły, przygniecione były bowiem licznymi ciężarami. Ściśle biorąc, kolejne warstwy od dołu wyglądały następująco: stołek, deska kreślarska, książka telefoniczna instytucji, znaczki w złożonej na ośmioro Trybunie Ludu, atlas powszechny świata, książka telefoniczna mieszkaniowa i stary katalog Gibbonsa. Żadnej warstwy nie brakowało, wszystkie leżały jak powinny i jakim cudem znaczki mogły wydostać się spod tej prasy, było nie do pojęcia. Zajrzawszy do Trybuny Ludu, stwierdziłam, iż reszta znajduje się tam nadal, w niejakim chaosie, ale nie uszkodzona.

Z pazurami rzuciłam się na moje wracające kolejno do domu dzieci.

- Matka, co ty? - rzekł z niesmakiem starszy. - O siódmej rano pojechałem do Łodzi i dopiero teraz wracam. Zdalaczynnie ci to rozwaliłem?

- W ogóle nie mogłem się dostać do domu, bo zapomniałem kluczy - powiedział z urazą młodszy. - Specjalnie czekałem, żeby wrócić, jak już będziecie. Zostawiłem na kredensie, o!

Obejrzałam się. Na kredensie w kuchni jak byk leżały jego klucze. Mojej sprzątaczki tego dnia nie było, poza tym w żadnym wypadku nie zostawiłaby niczego na podłodze. Zjawisko nie zostało wyjaśnione.

W kilka tygodni później tajemnicze siły uczepiły się mojej kolejnej namiętności. Od długiego już czasu całe mieszkanie miałam zastawione i obwieszone suchym zielskiem. Upodobanie do roślinności wyzwoliły we mnie przepisy budowlane, nakazujące prowadzić rury centralnego ogrzewania po wierzchu. Jedną z takich rur, razem z wichajstrem do zakręcania, miałam akurat przed samym nosem, na ścianie za biurkiem i był to widok, który mógł nosorożca wpędzić w depresję. W ramach protestu przeciwko nieludzkim zarządzeniom omotałam rurę bukietami kolorowego zielska i skutek objawił się z miejsca. Urządzenie ogrzewcze zmieniło oblicze i zaczęło budzić okrzyki zachwytu.

Zachęciło mnie to do dalszych wysiłków, bardzo szybko zabrakło mi rur, przerzuciłam się na inne formy, niezależne od elementów budowlanych i w rezultacie dekoracjami z mojego mieszkania można by śmiało przeżywić w zimie co najmniej dwie krowy.

Znów wróciłam do pustego domu i pod największym ściennym bukietem ujrzałam szczątki trawy, kawałki zielska i pokruszone kwiatki. Zanim zdążyłam oburzyć się na szarpanie ozdoby, wpadł mi w oko mój własny tapczan, na którym widniało istne pobojowisko, śmietnik z pokruszonej roślinności, a co gorsza, także duży kłąb tego czegoś, co wydobywa się z pękniętej trzciny pałki.

W głowach tapczanu stał na komodzie kolejny potężny bukiet. Ułożony był w małym, szklanym wazoniku i w ogóle nie utrzymałby się w pozycji pionowej, gdyby nie to, że przylepiłam wazonik do szklanej płytki gwarantowanym klejem. Zespolił się z nią na mur i środek ciężkości tej całej wiąchy stracił jakiekolwiek znaczenie. W żaden sposób nie mogło to się samo przewrócić, a gdyby nawet, z całą pewnością nie wróciłoby na poprzednie miejsce.

Zbierając puch z pałki do słoika z zapartym tchem, żeby przypadkiem nie dmuchnąć, zastanowiłam się nad sytuacją. Jeden z moich synów spędził dzień w Milanówku w warsztacie samochodowym, drugi robił wózek transportowy na działce mojej ciotki i nie miał żadnych szans oddalić się stamtąd. Sprzątaczka, zawsze to samo, przenigdy nie zostawiłaby po sobie bałaganu. A zatem co to, u diabła, mogło być?

Zaraz potem mojemu młodszemu synowi nadprzyrodzona moc zepchnęła nogę. Noga należała do stolika, który został przeistoczony w prasę, coś dociskał i to coś się wypsnęło. Dociskał zapewne nieźle, bo półeczka pod nim zawalona była książkami, a na blacie stał asparagus w wielkiej donicy, nie mniej przygnieciony przedmiot wyszedł spod nogi i położył się obok. Sam chyba, bo sprawcy nie było.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin