James Patterson - Fiołki są niebieskie.docx

(242 KB) Pobierz

 

JAMES PATTERSON

 

 

 

FIOŁKI SĄ NIEBIESKIE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Bez ostrzeżenia

 

Rozdział 1

Nic nie zaczyna się tam, gdzie, naszym zdaniem, powinno. Toteż i tej sprawie nie dał początku brutalny mord popełniony na mojej dobrej przyjaciółce, agentce FBI, Betsey Cavalierre. Myślałem, że tak było. Popełniłem grubą i bolesną pomyłkę.

W środku nocy podjechałem pod dom Betsey, w Woodbridge, w stanie Wirginia. Nigdy tu przedtem nie byłem, lecz bez trudu trafiłem pod właściwy adres. Na ulicy stały karetki i wozy FBI. Wszędzie błyskały żółte i czerwone światła. Zdawało mi się, że ktoś pomalował trawnik i werandę w jaskrawe, groźne smugi.

Głęboko zaczerpnąłem tchu i wszedłem do środka. Chwiałem się, miałem kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zobaczyłem wysoką blondynkę, Sandy Hammonds. Też pracowała w FBI. Teraz płakała. Przyjaźniła się z Betsey.

Na stole w przedpokoju leżał służbowy rewolwer Betsey i wydruk z terminami kolejnych sprawdzianów strzelania. Gorzka ironia.

Zmusiłem się, żeby przejść długim korytarzem, który pro-

Od razu wiedziałem, że tam dokonano zbrodni. Miejscowi policjanci i laboranci FBI kłębili się przy otwartych drzwiach niczym rój rozzłoszczonych os u wejścia do zniszczonego gniazda. Ale poza tym, w całym mieszkaniu panowała wręcz upiorna cisza. I to było właśnie najgorsze. Zresztą, jak zwykle.

Znów straciłem kogoś bliskiego — przyjaciółkę i współpracownika.

To już drugi taki przypadek w ostatnich dwóch latach.

A Betsey była dla mnie kimś więcej niż koleżanką z pracy.

Jak to się stało? Co to znaczy?

Dostrzegłem drobne ciało Betsey leżące na parkiecie i zamarłem ze zgrozy. Na moment odruchowo zakryłem twarz dłonią. Nie panowałem nad emocjami.

Morderca zdarł z niej bieliznę, lecz nie widziałem rozrzuconych strzępków materiału. Podbrzusze było pokryte krwią. Pastwił się nad nią. Używał noża. Miałem ochotę czymś ją przykryć, lecz nie potrafiłem się na to zdobyć.

Nic niewidzące, piwne oczy Betsey nieruchomo patrzyły w moją stronę. Pamiętam, jak je całowałem. Jak całowałem jej policzki. Zapamiętałem, jak się śmiała, wysokim, melodyjnym śmiechem. Stałem tak nad nią przez długą chwilę, zrozpaczony i przeraźliwie smutny. Chciałem, ale nie byłem zdolny się od niej odwrócić. Nie mogłem jej tak zostawić.

Kiedy tak stałem, usiłując wymyślić coś mądrego, nagle zadzwonił mi w kieszeni telefon komórkowy. Aż podskoczyłem. Machinalnie sięgnąłem po aparat, lecz nie od razu przytknąłem go do ucha. Nie miałem ochoty rozmawiać.

—  Alex Cross — rzuciłem wreszcie.

Usłyszałem przefiltrowany przez maszynę głos i krew ścięła mi się w żyłach. Mimo woli zadrżałem.

—  Wiem, kto mówi, i wiem, gdzie jesteś. U biednej, małej i zaszlachtowanej Betsey. Nie czujesz się jak marionetka,

—  Dlaczego ją zamordowałeś?! — zawołałem. — Po co? W słuchawce rozległ się metaliczny śmiech i poczułem, że włos jeży mi się na głowie.

—  Spróbuj to rozszyfrować. Wszak jesteś słynnym detektywem. Nazywasz się Alex Cross i rozwiązujesz najtrudniejsze sprawy. W twoje ręce wpadli Gary Soneji i Casanovą. Ty wyjaśniłeś zagadkę Jacka i Jill. Chryste, jestem pod wrażeniem.

—  To może się spotkamy? — spytałem półgłosem. — Tu i teraz. Przecież wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Supermózg znów się roześmiał, po cichu, niemal niesły-szalnie.

—  A może lepiej zabiję twoją babkę i trójkę małych bachorów? Wiem, gdzie są. Dałeś im ochronę. Myślisz, że mnie powstrzymasz? John Sampson nie jest dla mnie godnym przeciwnikiem.

Przerwałem połączenie i wybiegłem na ulicę. Zadzwoniłem do Sampsona, do Waszyngtonu. Odebrał po drugim sygnale.

—  Wszystko w porządku? — zapytałem bez tchu.

—  W porządku, Alex. Żadnych kłopotów. Skąd ten alarm? Czy coś się stało?

—  Powiedział, że was dopadnie... Ciebie, Nanę i dzieci. — Wziąłem głębszy oddech. — Supermózg.

—  Nic z tego, bracie. Ze mną nie pójdzie mu tak łatwo. Niechby tylko spróbował...

—  Uważaj, John. Tak, czy owak, natychmiast wracam do Waszyngtonu. Bądź ostrożny. To wariat. Zabił Betsey... i zbezcześcił zwłoki.

Zakończyłem rozmowę i pędem pobiegłem do mojego starego porsche. Telefon znów zadzwonił, zanim dopadłem samochodu.

— Tylko spokojnie, doktorze Cross. Słyszę, że jest pan zdyszany. Dzisiaj nic im nie zrobię. Zakpiłem sobie z pana. Zrobiłem sobie pieprzoną zabawę. Biegnie pan, prawda? To niech pan biegnie dalej. I tak się panu nie uda. Przede mną nie ma ucieczki. Chodzi mi właśnie o pana. Jest pan następny na mojej liście.

Część 1

Kalifornijskie zbrodnie

Rozdział 2

Wieczorna mgła niczym obłok siarki spłynęła na park Golden Gate w San Francisco. Porucznik Armii Stanów Zjednoczonych, Martha Wiatt, i jej chłopak, sierżant Davis 0'Hara, trochę przyspieszyli kroku. Wyglądali czarująco, a nawet pięknie w gasnącej poświacie słońca.

Martha usłyszała pierwszy niski pomruk i pomyślała, że to jakiś pies hasa po uroczej części parku, ciągnącej się od Haight--Ashbury aż do oceanu. Dźwięk dobiegał z tak daleka, że nie budził żadnych obaw.

—  Psisko! — zawołała ze śmiechem do Davisa. Wbiegli na strome wzgórze, skąd rozciągał się wspaniały widok na most linowy, łączący San Francisco z hrabstwem Marin. Pod hasłem „psisko" w ich języku kryło się dosłownie wszystko, co rozmiarami przekraczało normę — od samolotów, poprzez narządy płciowe, aż do przedstawicieli psiej rodziny.

Wiedzieli, że za kilka minut most całkowicie zginie za zasłoną mgły. Teraz jednak był w pełnej krasie. Chętnie tu przychodzili. Było to jedno z ich ulubionych miejsc w San Francisco.

—  Kocham biegać, uwielbiam mosty i cudne zachody słoń-

—  Marny dowcip w feministycznym stylu — rzekł Davis, lecz uśmiechnął się od ucha do ucha, pokazując najbielsze zęby na świecie. Przynajmniej Martha nigdy nie widziała bielszych.

Ruszyła dróżką wśród zarośli. W czasie studiów na Uniwersytecie Pepperdine wygrywała biegi przełajowe i wciąż była w znakomitej formie.

—  Już się tłumaczysz z przegranej? — zawołała.

—  Zobaczymy! — odkrzyknął Davis. — Ten, kto przegra, stawia kolację u Abbeya.

—  Już czuję smak dos equis. Mmmm... Ale dobre... Głośniejszy pomruk przerwał im dalszą rozmowę. Brzmiał

dużo bliżej.

Żaden pies nie pokonałby takiej odległości w tak krótkim czasie. Może więc były aż dwa „psiska"?

—  Mają tu jakieś koty? — spytał Davis. — Na przykład coś w rodzaju pumy?

—  Jasne, że nie. Daj spokój. Jesteśmy w San Francisco, a nie w górach Montany. — Martha pokręciła głową. Krople potu skapnęły z jej krótko przystrzyżonych kasztanowych włosów. Nadstawiła ucha. Wydawało jej się, że słyszy czyjeś kroki. Maratończyk z psem?

—  Wynośmy się z tego lasu — zaproponował Davis.

—  Racja. Nie mam nic przeciw temu. Ostatnich gryzą psy! — krzyknęła, rzucając się do szybszego biegu.

—  Kiepski żart, pani porucznik. Oj, kiepski... Zrobiło się trochę strasznie.

—  Wielkich kotów tu nie widziałam, ale mam przed sobą przestraszonego kotka.

Znowu pomruk — tym razem bardzo blisko. Coś następowało im na pięty. Zbliżało się coraz prędzej.

—  Zwiewamy, Davis! — z przestrachem zawołała Martha.

Rozdział 3

Porucznik Martha Wiatt gnała jak opętana. Davis zostawał coraz^dałej. Nic w tym dziwnego. Martha dla zabawy brała udział w triatlonie. On pracował za biurkiem, chociaż — na Boga — całkiem nieźle wyglądał jak na księgowego.

—  Pospiesz się! — krzyknęła do niego przez ramię. — Biegnij tuż przy mnie! Nie odstawaj!

Nie odpowiedział. To przynajmniej rozwiązywało kwestię, które z nich jest w lepszej kondycji i kto jest lepszym sportowcem. Martha, oczywiście, wiedziała to od dawna.

Tuż za sobą słyszała złowrogie warczenie i echo ciężkich kroków, stawianych wśród szeleszczących opadłych liści. Coś było bardzo blisko.

Ale co?

—  Martha! Coś mnie dopadło! O, Boże! Uciekaj! Uciekaj! — wrzeszczał Davis. — Wynoś się stąd do diabła!

Poczuła przypływ adrenaliny. Wyciągnęła szyję, jakby atakowała niewidzialną linię mety. Ręce i nogi pracowały niczym sprawne tłoki. Ciężar ciała przeniosła w przód jak każda dobra biegaczka.

Znów usłyszała krzyki. Spojrzała w tył, ale Davis zniknął.

Głos Davisa wciąż dzwięczał jej w uszach. Ogarnięta paniką, gnała niemal na oślep, nie patrząc pod nogi. Potknęła się

0 wystający kamień i przekoziołkowała po stromym stoku. Na koniec uderzyła w pień młodego drzewa. Dopiero to ją zatrzymało.

Oszołomiona, z trudem dźwignęła się na nogi. Jezu, była zupełnie pewna, że połamała prawą rękę. Przycisnęła ją lewą do piersi i pokuśtykała dalej.

Wreszcie dotarła do szerokiej, przelotowej drogi, wijącej się w poprzek parku. Krzyki Davisa umilkły. Co się z nim stało? Musiała sprowadzić pomoc.

W oddali zobaczyła światła nadjeżdżającego samochodu

1  wybiegła na środek jezdni. Stanęła na podwójnym pasie. Czuła się jak wariatka. Na miłość boską, przecież to San Francisco!

—  Stać! Błagam, stać! Hej! Hej! Hej! — Wymachiwała zdrową ręką i krzyczała co tchu w płucach. — Stać! Na pomoc!

Biała furgonetka pędziła wprost na nią, lecz po chwili skręciła, by stanąć na poboczu. Z szoferki wyskoczyło dwóch ludzi. Na pewno mi pomogą, pomyślała Martha. Na masce furgonetki widniał znak Czerwonego Krzyża.

—  Na pomoc! Prędzej... — wołała Martha. — Mój chłopak miał wypadek.

Nieoczekiwanie sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Jeden z nadbiegających mężczyzn wymierzył jej cios pięścią. Upadła, zanim zorientowała się, co naprawdę zaszło. Z głuchym plaśnięciem, jak mokra piłka, uderzyła podbródkiem o beton. Niemal straciła przytomność, tak duża była siła zderzenia.

Spojrzała w górę, mrużąc oczy, żeby odzyskać ostrość widzenia. Pożałowała, że jej się to udało. Napotkała spojrzenie czerwonych ślepi. Zobaczyła szeroko rozwarte usta. Potworne

Najpierw poczuła ugryzienie w policzek, a potem w szyję. Jak to możliwe? Zęby wpijały się w jej ciało, a ona krzyczała aż do bólu gardła. Wiła się, tłukła i kopała obu napastników, lecz nie zdołała się uwolnić. Dysponowali niespożytą siłą. Obaj warczeli jak zwierzęta.

— Rozkosz... — szepnął któryś prosto do ucha Marthy. — Czyż to nie piękne? Mieliście szczęście. Wybrano was spośród wszystkich pięknych ludzi z San Francisco. Davisa i ciebie.

Rozdział 4

Błękitne niebo rozpościerało się nad Waszyngtonem. Był cudny poranek. No, może niezupełnie cudny, bo Supermózg znów nabrał ochoty do rozmowy.

—  Cześć, Alex. Tęskniłeś za mną? Cholernie mi ciebie brakowało... wspólniku.

Sukinsyn od tygodnia wydzwaniał do mnie co rano, strasząc i dokuczając. Czasem po prostu mnie przeklinał przez ładne kilka minut. Dzisiaj był w lepszym nastroju.

—  Wiesz już, co będziesz robił? Masz jakieś konkretne plany?

Owszem. Chciałem go złapać. Właśnie siedziałem w wozie FBI, gotowy do natychmiastowej akcji. Rozmowa była namierzana, więc myślałem, że pościg nie potrwa zbyt długo. FBI miało sądowy nakaz na prowadzenie nasłuchu i działaliśmy ręka w rękę z operatorem sieci. Oprócz mnie, z tyłu furgonetki było jeszcze trzech federalnych i mój stary kumpel, John Sampson. Kiedy odezwał się Supermózg, wyruszyliśmy spod mojego domu przy Piątej Ulicy. Pojechaliśmy w stronę między-stanowej numer 395 North. Musiałem z nim rozmawiać dopóty,

—  Była o wiele, wiele milsza — odparł. — Jakby stworzona do pieprzenia.

Jeden z techników mruknął coś za mną. Starałem się słuchać obu rozmów naraz.

—  Facet w pełni zasłużył na swoje przezwisko — powiedział agent. — Przy tak silnym sygnale powinniśmy od razu go namierzyć. Tymczasem to nie wychodzi.

—  Dlaczego? — spytał Sampson i przysunął się bliżej.

—  Dokładnie nie wiem. Wciąż znajdujemy nowe źródła. Wygląda to tak, jakby się przemieszczał. Może dzwoni z komórki, na przykład z samochodu? Trudniej wyłapać taką rozmowę.

Zauważyłem, że skręciliśmy z D i wjechaliśmy do tunelu na Trzeciej. Gdzie on się schował?

—  Coś ci się stało, Alex? — zapytał Supermózg. — Jesteś dziś jakiś roztargniony.

—  Nieprawda. Ciągle cię słucham... wspólniku. Naprawdę lubię nasze poranne pogawędki.

—  Dlaczego to jest takie trudne? — narzekał technik.

Bo macie do czynienia z Supermózgiem, durnie! — miałem ochotę krzyknąć.

Po prawej stronie zobaczyłem Washington Convention Center. Furgonetka rwała naprzód, mknąc ulicami miasta z szybkością dochodzącą do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Minęliśmy hotel Renaissance. Skąd, do cholery, dzwonił Supermózg?

—  Chyba go mamy — podekscytowanym głosem powiedział młodszy z agentów. — Jest całkiem blisko.

Samochód stanął i powstało niewielkie zamieszanie. Sampson i ja sięgnęliśmy po broń. Koniec pościgu. Wprost nie wierzyłem, że wreszcie dopadłem wroga.

—  Jezu Chryste, co za cholerne gówno! — krzyknął Samp-son, bębniąc pięścią w bok furgonetki. Byliśmy pod budynkiem imienia J. Edgara Hoovera, przy Pennsylvania Avenue 935. Pod kwaterą główną FBI.

—  Co się stało? — huknąłem na agentów. — Gdzie on, do diabła, się podziewa?

—  Szlag by to trafił... Sygnał znów ucieka. Jest poza Waszyngtonem. Nie... wrócił znów do miasta. Chryste, zniknął za granicą!

—  Żegnaj, Alex. Nie, raczej „do widzenia". Już ci mówiłem: będziesz następny — powiedział Supermózg i przerwał połączenie.

Rozdział 5

Reszta dnia ciągnęła się w nieskończoność. Chyba wpadłem w lekką depresję. Potrzebowałem chwili odpoczynku od knowań Supermózgu.

Nie jestem pewien, gdzie, jak i kiedy wpadło mi to do głowy, lecz umówiłem się na randkę z pewną prawniczką z prokuratury okręgowej w Waszyngtonie. Elizabeth Moore była nieodparcie zabawną, tęgawą kobietą o bezpośrednim, ale miłym sposobie bycia. Swoim uroczym śmiechem zawsze skłaniała mnie do uśmiechu. Zjedliśmy małą kolację u Marcela, w Foggy Bortom. To najlepsze miejsce na taką wyprawę. Kuchnia była francuska, z lekko flamandzkim akcentem, więc moim zdaniem spędziliśmy uroczy wieczór. Byłem też święcie przekonany, że Elizabeth się ze mną zgadza.

Zamówiliśmy deser i kawę. Po odejściu kelnera Elizabeth delikatnie położyła rękę na mojej dłoni. Na stolik padało wątłe światło samotnej świeczki umieszczonej w kryształowym świeczniku.

— No dobrze, Alex — odezwała się Elizabeth — mamy za

Wiem to z własnego doświadczenia. Po co umawiasz się na randki?

Dobrze wiedziałem, o co chodzi, lecz przybrałem zdumioną minę.

—  Problem? — Wzruszyłem ramionami i wreszcie pozwoliłem sobie na słaby uśmiech.

Elizabeth wybuchnęła śmiechem.

—  Ile masz lat? Trzydzieści dziewięć? Czterdzieści?

—  Czterdzieści dwa, ale dziękuję — odparłem.

—  Pomyślnie przeszedłeś przez wszystkie małe próby, jakie dla ciebie wymyśliłam...

—  Na przykład?

—  Wybrałeś świetne miejsce na kolację. Romantyczne, lecz nie zanadto. Nie spóźniłeś się na spotkanie. Udawałeś, że się nie nudzisz, gdy mówiłam o rzeczach, które wyłącznie mnie interesują. Jesteś przystojny... chociaż to ostatnie nie ma większego znaczenia.

—  Poza tym bardzo lubię dzieci — dodałem — i nawet chętnie miałbym ich trochę więcej. Przeczytałem wszystkie powieści Toni Morrison. W razie potrzeby umiem odetkać zlew i ugotować obiad.

—  Daj spokój — powiedziała. — Co ukrywasz? Kelner przyniósł ciastka i kawę. Właśnie napełniał filiżankę

stojącą przed Elizabeth, kiedy gdzieś u mojego biodra rozległ się pisk pagera.

O, Jezu...

Dopadli mnie.

Popatrzyłem na nią ponad stołem — i na moment przymknąłem powieki.

—  Pozwolisz, że na chwilę wyjdę? Znam ten numer. To biuro FBI w Quantico. Nie będę za długo gadał. Zaraz wrócę.

Stanąłem tuż przed drzwiami wiodącymi do toalety i wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. Zadzwoniłem do Wirginii, do Kyle'a Craiga. Od wielu lat łączyła nas rzetelna przyjaźń, ale od czasu gdy stałem się łącznikiem między policją waszyng-

24

tońską a Federalnym Biurem Śledczym, widywałem go znacznie częściej. Nawet za często. Wciągał mnie w najpaskudniejsze sprawy w dziejach FBI. Nienawidziłem jego telefonów. Co zatem znów się stało?

Kyle doskonale wiedział, kto do niego dzwoni. Nawet mi nie powiedział „Cześć".

—  Alex, pamiętasz śledztwo, które prowadziliśmy razem niecałe półtora roku temu? Młoda dziewczyna „na gigancie", powieszona w jakimś hotelu. Patricia Cameron. Teraz mamy podobną zbrodnię, tylko podwójną, w San Francisco. Zdarzyło się to zeszłej nocy, w parku Golden Gate. Okropny widok. Nic gorszego już dawno nie widziałem.

—  Kyle — westchnąłem — właśnie jem kolację z atrakcyjną, cholernie miłą i ciekawą kobietą. Porozmawiamy jutro. Zadzwonię do ciebie. Dziś mam wolne od służby.

Roześmiał się. Czasami go rozśmieszałem.

—  Wiem, Nana mi mówiła. Chodzisz z prawniczką? No to posłuchaj tego: Pewien prawnik spotyka diabła. Diabeł powiada: Zrobię cię wspólnikiem, ale w zamian oddasz mi duszę i dusze wszystkich twoich krewnych. Prawnik patrzy na diabła i pyta: A gdzie tkwi haczyk?

Po tym dowcipie Kyle opowiedział mi o podobieństwach pomiędzy mordem w San Francisco a starą sprawą z Waszyngtonu. Dowiedziałem się więcej, niż chciałem. Wciąż miałem przed oczami obrzękłą twarz Patricii Cameron. Przetarłem czoło, żeby odpędzić ten potworny widok.

Kyle lubił długo gadać. Kiedy skończył, wróciłem do stolika — i do Elizabeth.

Uśmiechnęła się z pobłażaniem i pokręciła głową.

—  Już wiem, o co ci chodzi — powiedziała. Usiłowałem się roześmiać, choć żołądek miałem zaciśnięty

w węzeł.

—  Nie tak źle, jak to wygląda — odparłem. Tylko znacznie gorzej, droga Elizabeth.

Rozdział 6

Rankiem w drodze na lotnisko odwiozłem dzieci do szkoły. Jannie ma osiem lat, Damon niedawno skończył dziesięć. Kochane dzieci, lecz tylko dzieci. Dasz im troszeczkę, to wezmą więcej, a potem jeszcze więcej. Ktoś kiedyś — nie pamiętam, kto — powiedział: „Mali Amerykanie cierpią na nadmiar matki i na niedobór ojca". W przypadku moich dzieci było wręcz odwrotnie.

—  Kiedyś się przyzwyczaję — oznajmiła Jannie, gdy stanęliśmy przed głównym wejściem Sojourner Truth School. Z głośników w samochodzie sączył się nastrojowy głos Helen Fola-sade Adu, czyli Sade. To było bardzo miłe.

—  Za bardzo się nie przyzwyczajaj. To aż pięć przecznic od naszego domu. Kiedy byłem chłopcem, w Karolinie Pomocnej, szedłem do szkoły aż osiem kilometrów wśród plantacji tytoniu.

—  Prawda, prawda — wtrącił się Damon. — Tylko zapomniałeś dodać, że chodziłeś zupełnie boso.

—  Rzeczywiście. Dziękuję, że mi przypomniałeś. Szedłem do szkoły boso aż osiem kilometrów wśród tych wrednych plantacji tytoniu.

Oboje wybuchnęli śmiechem. Ja też. Dobrze mi z nimi było. Ciągle je filmowałem z nadzieją, że jak już zaczną mnie ignorować w trudnym okresie dorastania, to na pociechę zostaną

26

mi przynajmniej piękne wspomnienia. Bałem się także, że pewnego dnia zachoruję na NCNP, czyli przypadłość znaną pod pełniejszą nazwą „Ni Cholery Nie Pamiętam". Szerzyła się coraz bardziej.

—  W sobotę mam wielki koncert — powiedział Damon. Już drugi rok śpiewał w waszyngtońskim chórze chłopięcym i szło mu naprawdę dobrze. Myślałem nieraz, że może będzie drugim Lutherem Vandrossem lub Alem Greenem albo po prostu pierwszym Damonem Crossem.

—  Do soboty na pewno wrócę. Możesz mi wierzyć. Za nic bym nie przegapił koncertu z twoim udziałem.

—  Kilka już przegapiłeś — zauważył. Trochę mnie to ubodło.

—  To byłem stary ja. Teraz już jestem nowy i dużo lepszy. Bywam na twoich koncertach.

—  Jesteś okropnie śmieszny, tato — Jannie zachichotała Dzieciaki były bystre i cwane jak cholera.

—  Przyjadę na występ Damona — obiecałem. — Pomóżcie babci w domu, bo przecież sami dobrze wiecie, że niedługo stuknie jej setka.

Jannie przewróciła oczami.

—  Nana ma osiemdziesiąt lat i czuje się jak nastolatka. Sama tak mówi. Kocha gotować, zmywać naczynia i po nas sprzątać — powiedziała, całkiem udatnie naśladując złośliwe gęganie babci. — Daję słowo!

—  A zatem do soboty. Już nie mogę się doczekać — zwróciłem się do Damona. Była to prawda i tylko prawda. Chór chłopięcy należał do najtajniejszych skarbów Waszyngtonu. Cieszyłem się, że mój syn wyśpiewał sobie miejsce w tak znakomitym gronie i że sprawiało mu to satysfakcję.

—  No, dajcie buzi — poprosiłem. — I parę uścisków na drogę.

Damon i Jannie jęknęli chórem, lecz nachylili się w moją stronę. Bałem się, że już niedługo nie zechcą się przytulać i cmokać mnie w policzki, więc za każdym razem brałem kilka

27

całusów na zapas. Warto zatrzymać chwilę szczęścia, zwłaszcza gdy chodzi o dzieci.

—  Kocham was — powiedziałem, zanim otworzyłem drzwi samochodu. — Co wy na to?

—  Też cię kochamy — zawołali Damon i Jannie.

—  I dlatego, choć się wstydzimy, to jednak ci pozwalamy, żebyś nas obściskiwał na oczach całej klasy — dodała Jannie i pokazała mi język.

—  Ostatni raz odwożę cię do szkoły — burknąłem z udawanym gniewem i też jej pokazałem język. Damon odwrócił się i pobiegł do swoich kolegów. Jannie popędziła za nim. Jeśli chodzi o mnie, dzieci rosną stanowczo za szybko.

Rozdział 7

Z lotniska zadzwoniłem do Kyle'a. Powiedział mi, że najlepsi fachowcy z Quantico w całym kraju szukają podobnych przypadków.

—  Moim zdaniem, to bardzo poważna sprawa—powtarzał. Ciekaw byłem, czy wie coś więcej. Zazwyczaj nie mówił

wszystkiego.

—  Co ci się stało, Kyle? — spytałem. — Zerwałeś się z samego rana i już siedzisz przy robocie. Dlaczego tak przejmujesz się tym śledztwem?

—  Przejmuję się, bo tu dzieją się doprawdy dziwne rzeczy. Nigdy przedtem nie miałem do czynienia z czymś takim. Poproszę Jamillę Hughes, żeby wyszła po ciebie na lotnisko. To jej sprawa, więc na pewno poda ci wszystkie dane. Jest bardzo dobra w tym, co robi. Musi być dobra, bo oprócz niej w wydziale zabójstw w San Francisco pracuje tylko jedna babka.

W samolocie lecącym z Waszyngtonu po raz kolejny przeczytałem raporty z miejsca zbrodni w parku Golden Gate. Otrzymałem je faksem dziś rano. Inspektor Hughes opisywała wszystko kompetentnie i ze szczegółami, chociaż flaki mi się wywracały przy lekturze niektórych fragmentów.

Na marginesie jej sprawozdania robiłem notatki. Traktowa-

29

łem to jako pewien rodzaj stenogramu. Przy każdej sprawie pracowałem w ten sam sposób.

„O 3.20 rano w parku Golden Gate, w San Francisco, znaleziono zwłoki mężczyzny i kobiety. Dlaczego tam? W miarę możności iść do parku.

Obie ofiary zwisały głową w dół z gałęzi dębu. Po co je powieszono? Żeby utoczyć krew? A po co krew? Obrzęd oczyszczenia?

Ciała nagie i pokryte krwią. Dlaczego nagie? Gwałt? Zbrodnia na tle seksualnym? Czy po prostu zwykła brutalność? Chęć obnażenia ofiar przed oczami świata?

Nogi, ręce i pierś mężczyzny pokrywają głębokie rany. Wygląda na to, że ofiara została pogryziona. Mówiąc dokładniej — zagryziona!!!

Na ciele kobiety także widać ślady ukąszeń i cięte rany, bez wątpienia zadane jakimś ostrym narzędziem. Ofiara zmarła z wykrwawienia; straciła ponad czterdzieści procent krwi.

Małe czerwone plamki na kostkach obu ofiar, w miejscach otarcia sznurem, na którym wisiały ciała. Lekarz określił je jako wybroczynki (petechiae).

Ślady zębów na zwłokach mężczyzny wskazują na duże zwierzę. Czy to możliwe? Jaki drapieżnik mógłby zaatakować człowieka w parku, pośrod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin