Colin Forbes - Wytropic zdrajce.pdf

(1400 KB) Pobierz
Forbes Colin - Tweed 04 - Wytro
Prolog
W schodnia Anglia. Lipiec, druga nad ranem. Pustą drogą wznoszącą się łagodnie nad
równiną Wash, szła samotnie Carole Langley. Od wioski Plimpstead dzieliło ją pół mili.
Noc była ciepła, aż duszna. Spoza ławicy chmur wypłynął księżyc, rozjaśniając opustoszałe
pola, które po obu stronach drogi biegły ku zamglonemu horyzontowi. Carole, atrakcyjna
osiemnastolatka o jasnych włosach, odczuwała lekkie zdenerwowanie. Niezmącony spokój
równin krył w sobie nieokreśloną groźbę.
— A więc dobrze — powiedziała swemu chłopakowi, Rickowi — jeśli tego właśnie chcesz, to
musisz poszukać gdzie indziej. I nie martw się o mnie, wrócę do domu sama...
— Jak sobie życzysz — odparł Rick, któremu plątał się już język pod wpływem alkoholu. —
Dziewczyny są jak autobusy. Zawsze nadjedzie następny. Może nawet znajdę pasażerkę...
Zaraz też wszedł do starego domu, gdzie zabawa trwała w najlepsze. Przyjmując
zaproszenie, Carole nie wiedziała, że nie będzie rodziców Peggy i młodzi zawładną całym
domem bez ograniczeń. Bardzo wcześnie odkryli drogę do pokoi sypialnych.
Niektórzy musieli być chyba na haju, mówiła sobie Carole, brnąc polną drogą w pantofelkach
na wysokich obcasach. Chętnie zamieniłaby je na zwykłe sportowe obuwie. Ale kto mógł
przypuszczać, że czeka ją taki długi, samotny spacer? Pomysł, aby Rick odwiózł ją swoim
samochodem, nie był najszczęśliwszy. Zwłaszcza tutaj, gdzie odległości pomiędzy domami i
wioskami tnierzy się w milach.
W oddali ujrzała nadjeżdżający samochód. To wprost niewiarygodne, jak daleko można
sięgnąć wzrokiem na równinie Wash. Dwa
reflektory błyszczały niby para ślepiów przedpotopowego gada. Określenie marki pojazdu nie
było z tej odległości możliwe.
Droga — podobnie jak inne drogi w tym zakątku świata — wiła się i często zmieniała
kierunek. Niekiedy silne snopy światła widoczne były z boku, potem zaś, gdy wóz pokonał
kolejny zakręt, coraz większe ślepia spoglądały wprost na nią. Księżyc przesłoniły chmury.
Blada poświata przygasła, wskutek czego światła reflektorów stały się jeszcze silniejsze.
Kto mógł jechać równiną Wash o tak późnej porze? Większość mieszkańców spała już
przecież snem sprawiedliwych we własnych łóżkach. Nawet tam, skąd wracam, pomyślała z
irytacją Carole. Czuła coraz silniejszy ból w stopach. Mama mnie chyba zabije. Pewnie
jeszcze na mnie czeka. Oczywiście! A kiedy nie usłyszy samochodu, będzie chciała wiedzieć,
co się zdarzyło. Powiem, że Rick nie mógł uruchomić silnika. Właśnie tak...
Na chwilę poczuła się lepiej. Ale tylko na chwilę. Zaniepokoił ją nadjeżdżający samochód.
Mijając powoli samotną kępę drzew rozważała, czy nie lepiej skryć się między nimi, dopóki
auto nie zniknie w oddali.
Do licha, muszę wracać do domu. Ten wóz prawdopodobnie mnie minie i nawet się nie
zatrzyma.
światła pokonały ostatni zakręt i wypadły na prostą, szybko zbliżając się do Carole.
Dziewczyna zawahała się, wciąż myśląc o kępie drzew w pobliżu. Jedyne schronienie w
okolicy. Kierowca musiał ją już dostrzec. Te cholerne reflektory świecą prosto w oczy.
Dlaczego nie przełączy ich na krótkie?
Podjąwszy decyzję, Carole przystanęła i zrzuciła pantofle, w każdej chwili gotowa pobiec ku
drzewom. Kierowca rozpędzonego wozu nacisnął hamulce i zatrzymał się tuż obok
dziewczyny. Oślepiona światłem niczego nie widziała, lecz do jej uszu dotarł odgłos
otwieranych, a następnie zatrzaskiwanych drzwiczek. Rozległy się miarowe, pewne kroki.
Nie czekała dłużej. Zawróciła na pięcie i popędziła do drzew. Człowiek z samochodu puścił
się za nią. Biegnąc, przetrząsała gorączkowo torebkę w poszukiwaniu latarki. Nigdy się z nią
nie rozstawała. Zawsze to jakaś ochrona.
Z torebką w jednej, a latarką w drugiej dłoni zbiegła z nasypu i popędziła w pole. Postanowiła
nie zapalać latarki, aby nie ułatwiać pogoni prześladowcy. Ta ostrożność ją zgubiła.
Nagle jej lewa stopa uwięzia w korzeniach jakiegoś drzewa. Jak długa rozciągnęła się na
trawie. Obróciła się szybko z boku na plecy
8
i włączyła wycelowaną w górę latarkę. W tym samym momencie krzyknęła.
W błysku światła ujrzała bowiem ostrze wielkiego noża. Widziała, jak kreśląc szeroki łuk
klinga opada ku jej piersiom. Zupełnie jakby jakiś szaleniec składał rytualną ofiarę. Ostrze
wniknęło w ciało dziewczyny i przejechało w dół ruchem szlachtującego zwierzę rzeźnic-
kiego narzędzia. Krzyk przerodził się w pełen przerażenia charkot. Carole Langley umarła i
wszystko spowiła na powrót ciężka cisza norfolckiej nocy.
Wydarzyło się to przed dwoma laty. Nikt nie zdawał sobie wówczas sprawy z wagi tej
makabrycznej zbrodni. Dopiero w dwa lata później uczynił to człowiek nazwiskiem Tweed.
 
y. •((«
\v
Regenfs Park latem. Spacerując z Tweedem Monika pomyślała, że jest tu zupełnie jak na
wsi. Ich stopy deptały miękką trawę, z oddali dobiegały głosy bawiących się dzieci. Cały świat
zdawał się trwać w jak najlepszym porządku, ale to tylko pozory.
Tweed szedł z rękami wetkniętymi w kieszenie marynarki, jego oczy spoglądały zza szkieł
okularów prosto przed siebie. Wiedziała, co to znaczy. Kryzys. Tweed jest poruszony. Już
jego pierwsze słowa potwierdzały te obawy:
— Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jestem przestraszony, naprawdę się boję.
— Z powodu morderstwa lana Fergussona w Hamburgu?
— Oczywiście. Opłakiwać będziemy go później. — W spokojnym na ogół głosie Tweeda
zabrzmiały ponure tony. — Przerażają mnie powiązania tego zabójstwa.
— Mógłbyś mi bliżej to wyjaśnić? — ujęła go za ramię, aby dać wyraz swojej sympatii.
— Tylko sześć osób wiedziało, że Fergusson wybiera się do Hamburga. My oboje —
przerwał na chwilę — oraz Hugh Grey, Guy Dalby, Harry Masterson i Erich Lindemann.
— Nie myślisz chyba o którymś z szefów sektorów? Znamy ich przecież od łat...
— No właśnie. To największy kryzys, z jakim kiedykolwiek przyszło się mi borykać.
— Ktoś zostawił otwartą szufladę z notatkami w rejestrze centralnym. Każda osoba z tego
budynku mogła wśliznąć się tam i przeczytać decyzję o wysłaniu Fergussona...
— Kamuflaż — rzucił gorzko Tweed. — To ja pisałem notatkę z tamtego posiedzenia. Nawet
nie wspomniałem w niej o decyzji wysłania Fergussona. Nie było tam nawet słowa, że
Fergusson dokądkolwiek się wybiera.
— A więc postąpiłeś wbrew przepisom — powiedziała z wyrzutem Monika, usiłując poprawić
mu humor.
— Postąpiłem tak w pełni świadomie, aby chronić Fergussona.
— Dlaczego?
— Nie wiem — przyznał Tweed. — Jakiś szósty zmysł. Fakt pozostaje faktem. Ktokolwiek
szperał w notatkach, nie znalazł w nich słowa o Hamburgu. Najwyraźniej ktoś umyślnie
pozostawił szufladę otwartą, aby chronić siebie. Spłoszony, być może przez sprzątaczkę, nie
miał czasu poznać treści zapisu.
— A jednak wciąż trudno uwierzyć, że Fergusson nie żyje.
— Do rzeczy najbardziej niebezpiecznych należy podchodzić ostrożnie.
— Skąd masz pewność, że facet, który otworzył szufladę w sejfie, został spłoszony? —
przerwała mu Monika.
— Gdyby miał czas na przeczytanie mojej notatki, zamknąłby ją z powrotem, gdyż wiedziałby
wówczas, iż próba takiego kamuflażu nie ma sensu.
— To cholernie nieprzyjemna historia — nieprzyjaciel we własnym obozie. Co zamierzasz
uczynić? Czy Howard już o tym wie?
— Mówiłem o sześciu osobach. Howard przebywa jeszcze we Francji. To dlatego wybrałem
właśnie ten moment na wysłanie Fergussona. Teraz jadę do Hamburga osobiście — oznajmił
obojętnie Tweed.
Uwolnił się od jej ramienia, wyciągnął dłonie z kieszeni i przyśpieszył kroku. Wiedziała, że
jego umysł zmaga się z problemem, przymierza do różnych wariantów rozwiązania.
Odczekała kilka minut, zanim postawiła następne pytanie:
— Wybierasz się do Niemiec potajemnie? Nikt o twoim wyjeździe nie powinien wiedzieć?
— Wręcz przeciwnie. Zwołuję zebranie wszystkich szefów sektorów, aby ich o tym
powiadomić. Zabójstwo Fergussona to tragedia dla naszego wydziału. Ale teraz schodzi ona
na dalszy plan. Teraz trzeba zarzucić sieci i czekać, aż ryba połknie haczyk.
Tweed miał zwyczaj sprowadzać nawet najbardziej dramatyczne wydarzenia na płaszczyznę
codzienności. Strategia, jaką przedstawił, napełniła Monikę przerażeniem.
— Zamierzasz umyślnie im powiedzieć o swoim wyjeździe do Niemiec, wiedząc, że jeden z
nich przekaże tę informację dalej?
ą4
— Tak. Będzie to tematem następującego ćwiczenia: odnaleźć wskazówki co do tożsamości
człowieka, który kryje się za śmiercią lana Fergussona.
— Czy ten wyjazd jest niebezpieczny? — zapytała Monika, pilnie zważając, aby w tonie jej
głosu nie zadźwięczał niepokój. Wracali już do budynku na Park Crescent. Dookoła
rozciągała się zieleń drzew. Pomyślała, że trudno o spokojniejszy widok. Jakiż kontrast dla
ich rozmowy.
— Tak sądzi pani premier. — Tweed opuścił kąciki ust. — Jak mógłbym przejąć stanowisko
Howarda, skoro ona bez przerwy gdakałaby nade mną niby kwoka nad kurczęciem.
— Dlaczego odrzuciłeś jej ofertę? Jesteś o wiele lepszy od Howarda.
 
— Ponieważ prowadząc sprawę Adama Procane'a musiałem oszukać, niemal zdradzić wielu
moich ludzi. — Zaczął mówić szybciej, jak gdyby poruszony temat napełnił go niesmakiem:
— Nie uwierzysz, jaki postawiła mi warunek, zanim wyraziła zgodę na tę podróż...
— Przekonaj mnie.
— Muszę zabrać z sobą obstawę. Wyobraź sobie — ja i obstawa! Musiałem się na to
zgodzić, żeby w ogóle dostać jej pozwolenie.
— Kto z tobą pojedzie? Wiesz, że się ucieszyłam, iż coś takiego przyszło pani premier do
głowy.
— Bob Newman. Ma idealne alibi. Jest reporterem i korespondentem zagranicznym. Może
zjawiać się w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej, a zainteresowani jego osobą i tak
pomyślą, że zbiera materiały do kolejnego reportażu. Pani premier zażądała jego dokładnego
życiorysu, zanim zaakceptowała tę kandydaturę. Moim zdaniem, głęboko przeżyła fakt, że
swego czasu Newman chcąc napisać coś przekonującego o agentach służb specjalnych,
odbył pełne przeszkolenie w SAS. — Tweed rzucił okiem na zegarek. — Bob powinien
właśnie w tej chwili lądować na Heathrow. ściągnęliśmy go aż z Paryża.
— Po tej historii w Helsinkach zniknął na czas dłuższy. Co się z nim działo?
— Rozmyślał zapewne o morderstwie swojej żony dokonanym przez agentów GRU. Może
nawet miał w tym czasie romans albo dwa. Mam nadzieję, że tak było, choć prawdę mówiąc,
mocno w to wątpię. Jest zgorzkniały. Wydał mi się oschły i nieobecny, gdy rozmawiałem z
nim telefonicznie. Przyjął zlecenie od razu, czym mnie nieco zadziwił...
— Zapewne okaże się doskonałym ochroniarzem.
— I będzie uzbrojony, co mi się już mniej podoba. To jeszcze jeden pomysł pani premier.
Bonn już wyraziło zgodę. Szykują specjalne zezwolenie. Dostarczy je Kuhlmann z Policji
Federalnej. Kuhlmann martwi się zabójstwem Fergussona. Uważa, że kryje się za tym coś
więcej. W tej sytuacji wolałbym działać w pojedynkę, na własną rękę. Nie lubię zamieszania.
— A co zrobimy teraz?
Wyszli z Regenfs Park i czekali na sposobność, by przedostać się na drugą stronę ulicy
wiodącej do Park Crescent — biegnącego łukiem ciągu budynków georgiańskich. W jednym
z nich mieściła się kwatera główna SIS.
— Teraz — odrzekł Tweed — zorganizujemy zebranie szefów sektorów.
Który z nich?
Tweed zajął miejsce u szczytu podłużnego stołu w sali konferencyjnej i spoglądał na swych
czterech szefów sektorów — siedzących po dwóch naprzeciw siebie. Wszyscy oni czekali, aż
rozpocznie to zwołane w trybie nadzwyczajnym posiedzenie.
Każdy z nich miał za sobą co najmniej po piętnaście lat służby. I wszyscy naraz wydali się
nagle Tweedowi zupełnie obcy. Jeden z nich — kolega i przyjaciel — posłał lana Fergussona
do Hamburga po pewną śmierć. Lojalnego Szkota, na którego pomoc Tweed zawsze mógł
liczyć. Nic zatem dziwnego, że Tweeda ogarnęło teraz na ich widok obrzydzenie.
Jedna ze spoglądających z wyrazem wyczekiwania twarzy jest maską. Starannie
opracowaną osobowością, nad którą pracowano całymi latami, by jak najlepiej ukryć jej
prawdziwe oblicze. Prawdziwy cel życia. Zdradę. Który z nich? — powtórzył w duchu pytanie
Tweed.
Odchrząknął i natychmiast spoczęły na nim cztery pary oczu.
— Panowie — zaczął — wyjeżdżam niebawem do Hamburga. Przejmuję osobiście
dochodzenie w sprawie śmierci lana Fergussona.
Przerwał, ciekaw reakcji zebranych. Mówił beznamiętnym tonem, jakby przedstawiał typowy
przypadek.
— Za tym zabójstwem kryje się więcej niż dotychczas ujawniono...
Ponownie przerwał i przyjrzał się uważnie każdemu z obecnych. Wyraz ich twarzy niczego
nie zdradzał, zresztą tego właśnie oczekiwał. Jako pierwszy odezwał się Hugh Grey, szef
sektora Europy centralnej.
— Kto będzie sprawował rządy podczas twojego pobytu za granicą?
Czyżby w pytaniu Hugha Greya brzmiała nuta nadziei? Siwowłosy, szczupły, trzydzieści
dziewięć lat. Najmłodszy. Ostatnio ożenił się po
ą6
raz drugi. Mieszka na farmie w hrabstwie Norfolk, ma też niewielką posiadłość letnią w
Chelsea.
Jego różowa twarz jest gładko ogolona. Sprawia wrażenie kogoś niewiele znaczącego,
człowieka, którego paplanina niesie mało treści. Pewny siebie, ambitny, niestrudzony. Pod
swobodnym stylem bycia kryje się czujny umysł oraz bezgraniczne oddanie własnym
interesom. Potrafi radzić sobie z kobietami, powiedzmy, z pewnym typem kobiet.
Przedstawicielki płci pięknej uznają go za osobę czarującą bądź go nienawidzą.
 
— Howard — odrzekł Tweed. — Wraca jutro z Paryża, żeby przejąć swoje normalne
obowiązki...
— Jedziesz do Niemiec sam? — spytał Erich Lindemann.
— Tak — szybko skłamał Tweed.
A więc się zaczyna. Oszukuje najbliższych kolegów. Zachowuje się podobnie jak w sprawie
Procane'a. Tylko że tym razem istnieje zasadnicza różnica. Oto rozpoczyna długie i
niebezpieczne poszukiwania człowieka zasiadającego w tej chwili przy tym stole.
— Czy to rozsądnie — ten twój wyjazd? — naciskał nadal Lindemann. — Po tym, co spotkało
Fergussona...
Erich Lindemann. Czterdzieści osiem lat. Szef sektora skandynawskiego, w tym także Danii.
Dla kolegów — „Profesor". Mężczyzna o szczupłej, pociągłej twarzy, sprawiający wrażenie
starszego niż w rzeczywistości. Ciemnoszare rzednące włosy. Ascetyczny wygląd, oschły
sposób bycia, w przeciwieństwie do Greya, używa słów nader oszczędnie.
Przyszedł na świat w Kopenhadze. Jego matka zmarła, gdy był dzieckiem, ojciec ożenił się
powtórnie z Angielką. W Wielkiej Brytanii przebywa od dziesiątego roku życia, toteż akcent
Ericha w najmniejszym stopniu nie zdradza pochodzenia duńskiego. Tweed uważał, że z
całej czwórki właśnie on jest najostrożniejszy. Rusza się z domu tylko wtedy, gdy robota w
terenie jest kompletnie spaprana, ale wówczas działa z prędkością światła. Stary kawaler o
surowych zasadach, którego Howard przyrównał kiedyś do marszałka Mont-gomery'ego.
— Z tą różnicą, że Erich nigdy w życiu nie skosztował porządnego wina — dodał wtedy
Howard.
— Bo wino nie pomogłoby mu w pracy — stwierdził wówczas Tweed.
— Wiesz, o co mi chodzi. Cholerny, zimny jak lód mózgowiec. Ten nasz Erich przypomina mi
arcymistrza gry w szachy...
Harry Masterson poprawił mankiety wystające z rękawów grana-
ą7
towej marynarki, po czym zaczai mówić, pomagając sobie przy tym dłońmi.
— Przypuszczam, że kiedy ty będziesz sprawdzać okoliczności śmierci Fergussona, my
zajmiemy się normalną działalnością. Jak wiesz, powinienem wyjechać do Wiednia. Moi
ludzie gnuśnieją, jeśli nie dam im od czasu do czasu kopniaka.
— Wasze działania nie powinny ulec najmniejszej zmianie — przytaknął Tweed. — Zgodnie z
planem wyjedziesz do Wiednia...
Masterson. Lat czterdzieści sześć. Starannie uczesane, czarne jak węgiel włosy. Duża
głowa, toporne po bliższym przyjrzeniu rysy twarzy, osobowość przywódcy. Modniś z licznym
gronem przyjaciółek. Rozwiedziony po tym, gdy żona nakryła go w pozycji, którą raczej
trudno uznać za kompromisową. Niecierpliwy, wśród pięciu zgromadzonych przy stole
mężczyzn odgrywa rolę dominującą. Szef sektora bałkańskiego.
— Pomyślnych łowów w Hamburgu — dodał jeszcze Masterson. — Dopadnij drania i załatw
go za naszego biednego lana. Oczywiście, życzę powodzenia.
— Zobaczymy — odparł Tweed. — A teraz, jeśli nie macie pytań, to proponuję skończyć
nasze krótkie spotkanie.
Spojrzał na Monikę. Siedziała cicho przy małym stoliku pod ścianą. Z ołówkiem w dłoni
pochylała się nad notatkami, które później posłużą jej do sporządzania protokołu z
posiedzenia. Przejmowała te obowiązki tylko wtedy, gdy Tweed nie chciał się rozpraszać.
Tym razem jednak przyczyna jej obecności na spotkaniu była zupełnie inna.
Tweed przeniósł wzrok na Guya Dalby'ego. Czterdziestoczteroletni szef sektora
śródziemnomorskiego nie wypowiedział dotychczas jednego słowa. Zawsze pełen rezerwy,
krępy, z opadającym na czoło niesfornym kosmykiem ciemnych włosów. Odezwał się dopiero
teraz. Zwięźle i na temat:
— Jaki motyw, według ciebie, kryje się za morderstwem Fergussona?
— Nie mam pojęcia. Właśnie tego zamierzam się tam dowiedzieć... Tweed podniósł się zza
stołu, wsunął krzesło na miejsce, po czym rzekł niedbale, jakby od niechcenia:
— Zanim przejdziecie do swoich zwykłych obowiązków, chciałbym jeszcze porozmawiać z
każdym z was na osobności przed południem w moim biurze. Tylko proszę, wchodźcie
pojedynczo.
Istnieje jeszcze niewielka szansa, że w prywatnej rozmowie zdoła u jednego z nich zauważyć
coś szczególnego. Bardzo nikła szansa.
ą8
Bob Newman przyleciał na Heathrow rejsem AF 808 z Paryża. Lubił airbusy — jest w nich
tyle miejsca. Stewardesa obserwowała go, gdy rozpinał pas bezpieczeństwa. Nie miałaby nic
przeciwko odbyciu podróży dokoła świata w towarzystwie tego Anglika.
Niedawno przekroczył czterdziestkę, pomyślała. Niedbały styl bycia, wyraziste rysy twarzy,
 
oczy i usta zdradzają poczucie humoru. Była pewna, że świetnie by się z nim bawiła.
Opuszczając pokład skinął jej lekko głową i wąskim korytarzykiem ruszył do hali przylotów.
Czuł się dziwnie stawiając stopę na ziemi angielskiej po raz pierwszy w tym roku. Z pamięci
wypłynęło wspomnienie o Alexis — jego żonie zabitej przez Rosjan w Estonii, nie znanym mu
kraju gdzieś na wybrzeżu Bałtyku. Gdy przechodził odprawę paszportową, głowę wypełniały
mu myśli o przyjemnych chwilach ich małżeństwa, które później zaczęło się rozpadać i z
wolna dojrzewało do ostatecznego rozejścia.
Siedzący w głębi kabiny urzędnik przyjrzał mu się dwukrotnie. A więc został rozpoznany. No
cóż, przywykł do tego. Nie można być jednym z najlepszych w świecie korespondentów,
którego fotografie zamieszcza Bóg wie ile czasopism i liczyć na to, że nikt człowieka nie
rozpozna.
Siedząc w taksówce wiozącej go do mieszkania w Chasemore House, Newman spoglądał w
okno z ponurym wyrazem twarzy. Zmarnował rok życia włócząc się po Europie, nie mogąc
nigdzie dłużej zagrzać miejsca, odrzucając wszystkie bez wyjątku oferty pracy.
Dlaczego więc przystał na to dziwne zajęcie ochroniarza — i to u boku Tweeda? Ponieważ
daje mu możliwość zadania ciosu tamtej stronie? Newman nie próbował się oszukiwać.
Wyraził zgodę, ponieważ oferta ta nadawała jego dotychczasowemu życiu sens.
Nie podobało mu się tylko, że będzie chodził z bronią. Choć jest znakomitym strzelcem —
trening w SAS to potwierdził — Newman nigdy nie zabił człowieka. Jeszcze nie, pomyślał ze
smutkiem.
Sama praca zapowiada się intrygująco. Lubi Tweeda, podziwia jego profesjonalizm.
Współpracował już z nim w przeszłości. Zastanawiał się, dlaczego Tweed zaakceptował ten
pomysł z ochroną osobistą. To do niego niepodobne. Newman wiedział jedynie, że mają
jechać razem do Hamburga. Czy coś się tam już wydarzyło? No cóż, wkrótce się o tym
dowie.
ą9
— No i co sądzisz o ich reakcjach, Moniko? — zapytał Tweed.
Znajdowali się sami w jego gabinecie w kwaterze głównej SIS przy Park Crescent. Poprzez
przesłaniające okna firanki można było dojrzeć Regenfs Park. Siedząc za biurkiem Tweed
zdawał się nie dostrzegać blasku słonecznego dnia.
— Rzecz w tym, że żadnego z nich nie znam zbyt dobrze — powiedziała Monika. — Wszyscy
zostali niedawno mianowani, ściągnięto ich z terenu, by zastąpić ludzi, którzy pracowali tu od
wielu lat. Ty sam przeprowadziłeś tę czystkę i selekcję. Jak Howard przyjął fakt, że usuwasz
starą gwardię?
— Oczywiście nie był tym zachwycony. Niektórzy z nich byli jego kompanami od kieliszka.
Ale pani premier pozostawiła mi tylko dwie możliwości. Przejąć obowiązki Howarda albo
stworzyć młodszy zespół. Doszła do przekonania, że nadszedł czas, by szefów sektorów
obsadzić ludźmi z młodszego rocznika. A ja wybrałem właśnie ich. Rzecz w tym, mówiąc
krótko, grubo się pomyliłem w ocenie przynajmniej jednego z nich. Którego — oto jest
pytanie...
— Miałam nadzieję, że będziesz wolał raczej zająć stanowisko Howarda...
— Już ci mówiłem, dlaczego to niemożliwe.
Tweed powiedział to tonem wykluczającym dalszą dyskusję.
— Od czego zamierzasz rozpocząć działania w Hamburgu? Z tego, co mi wiadomo, nie masz
poszlak i nie dostałeś żadnych wskazówek...
Przerwała, by odebrać telefon. Jej twarz rozpogodziła się, gdy usłyszała, kto mówi. Podała
słuchawkę Tweedowi.
— To Bob Newman. Dzwoni już ze swojego mieszkania. Właśnie przyleciał z Paryża...
— To ty, Bob? — głos Tweeda był spokojny i rzeczowy. — Słuchaj, nie będziemy rozmawiać
telefonicznie. Witaj w domu. Czy możesz tu wpaść? Dobrze. Może być w południe. Uważaj
przechodząc przez jezdnię. Najpierw należy spojrzeć w prawo, nie jesteś już na kontynencie!
To na razie...
— Jest jakiś przygaszony — skomentowała Monika. — Stracił poczucie humoru czy co?
— Ważne, że zgodził się wystąpić w charakterze mojej przyzwoi-tki — twarz Tweeda
wykrzywił grymas, który miał być uśmiechem. — Ten pomysł z przyzwoitką strasznie mu się
spodoba...
— Nie zapominaj o instrukcjach pani premier. Newman ma ci towarzyszyć na każdym kroku...
20
— Przestań już zrzędzić, Monisiu.
— No dobrze, ale powiedz mi, od czego zaczniecie po przyjeździe do Hamburga?
— Odwiedzę najpierw szpital, w którym zmarł Fergusson. Przed śmiercią podobno powiedział
kilka słów, które dla lekarza nie miały sensu, ale mogą mieć znaczenie dla mnie. Potem
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin