Arturo Perez-Reverte - Przygody kapitana Alatriste t.3 - Słońce nad Bredą.pdf

(698 KB) Pobierz
9689995 UNPDF
Przygody kapitana Alatriste
„Przygody kapitana Alatriste" to opowieść o Hiszpanii pierwszej połowy XVII wieku. Na tronie zasiada
młody, niemający na nic wpływu, Filip IV, wnuk potężnego Filipa II. Dwór habsburski powoli staje się
labiryntem intryg, podchodów, wzajemnych świństw. Z jednej strony sprawujący rządy kanclerz, z drugiej
sekretarz królewski, uprawiający własną podstępną politykę ramię w ramię ze złowieszczym inkwizytorem.
Na skrzyżowaniu tych dwóch ośrodków władzy znajduje się Diego Alatriste y Tenorio, czterdziestoparoletni
szermierz, wytrawny żołnierz. W czasie gdy nie jest na wojnie, dorabia, pojedynkując się w cudzych
sprawach. Małomówny, raczej sceptyk, zna życie od najgorszej strony i może dlatego zachowuje wciąż
elementarne zasady moralne.
Trzecia część opisuje przypadki bohaterów na wojnie flamandzkiej. Jak łatwo się domyślić, to najbardziej
krwawy i posępny fragment cyklu. Szczególnie barwne są realia cywilne tej wojny, przedziwne konfiguracje
i sytuacje powstające na granicy dwóch światów (np. najeźdźcy-Hiszpanie korzystający bez trudu z
gościnności podbitych Flamandów, a zwłaszcza Flamandek).
Każda powieść z tej serii stanowi odrębną przygodę, choć nie zmieniają się główni bohaterowie, także źli, i
najczęściej poczynania tych ostatnich są osnową fabuły.
Arturo Perez Reverte
Przygody Kapitana Alatriste
3 Słońce nad Bredą
przełożył
Filip Łobodziński
Tytuł oryginału: Las aventuras del capitan Alatriste
3. El sol de Breda
SPIS TREŚCI
I UŚCISK DŁONI
II NIDERLANDZKA ZIMA
III BUNT
IV DWAJ WETERANI
V WIERNA PIECHOTA
VI PO GARDLE
VII OBLĘŻENIE
VIII OPONA
IX PAN MARSZAŁEK I CHORĄGIEW
EPILOG
NOTA WYDAWCY
WYJĄTKI Z KWIATÓW POEZJI
Dla Jeana Schalekampa,
przeklętego heretyka,
tłumacza i przyjaciela
Za swym dowódcą ciągną wielkim światem,
Ognia nader żądne, krzepkie, brodate
Hiszpańskie oddziały nieokrzesane.
Kapitanie, coś w ziemi był Flamandów,
W Meksyku, w Italii, śród szczytów Andów,
Gdzie jeszcze cię poniesie, kapitanie?
C.S. del Rio, Niebiosa
I.
UŚCISK DŁONI
Przebóg, jakże wilgotne są niderlandzkie kanały o jesiennym świcie! Hen, sponad mglistej zasłony, co
groblę spowijała, niewyraźne słońce z trudem przebijało się, by choć odrobinę światła rzucić na ludzkie
postacie, zdążające traktem ku miastu, które swe podwoje właśnie rozwarło, jako że poranny targ się
rozpoczynał. Nie słońce to snadź było, ale jakowaś niegodna tego miana, słabo widzialna, zimna gwiazda
kalwińska, prósząca schizmatyckim światełkiem, szarym i brudnym. I w tej lichej poświacie przesuwały się
przed mymi oczyma wozy w woły zaprzężone, grupy włościan płody ziemi w koszach niosących i niewiasty
w białych czepcach, obładowane serami i bańkami z mlekiem.
1
Takoż i ja przedzierałem się przez tę mgłę, biesagi mając u ramion uwieszone i zęby zaciskając, żeby mi z
chłodu nie dzwoniły. Zerknąłem na nasyp grobli, gdzie opary z wodą się mieszały, alem dostrzegł jeno mętne
zarysy sitowia, trawy i drzew. Zaiste, przez moment zdało mi się, że widzę zmatowiały kawałek metalu,
rzekłbyś - morion albo skrawek pancerza, a może obnażona broń. Atoli trwało to raptem chwilę, po której
wilgotne wyziewy wszelki widok na powrót zakryły. Podwika, co obok szła ku miastu, pewnikiem też
szczegół ów dostrzegła, bo rzuciła ku mnie niespokojne spojrzenie spod okrywającej lico chustki, zaczem
popatrzyła na niderlandzkich strażników, których ciemnoszare sylwetki wyposażone w napierśniki, hełmy i
halabardy odcinały się już wedle zwodzonego mostu na szarym tle murów.
Miasto, a ściślej - ogromny most, nazywało się Oudkerk i położone było u zbiegu kanału Ooster i rzeki
Mark, w delcie Mozy, którą Flamandowie zwą Maas, a zbuntowani heretycy osobliwiej wojskową niźli jakąś
inną wagę doń przykładali. Miejsce to bowiem umożliwiało kontrolę nad wnijściem do kanału, którym
dostarczano posiłki do odległej o trzy mile, oblężonej Bredy. Siły w Oudkerk zgromadzone składały się z
mieszczańskiej milicji i dwóch kompanii zaciężnych, w tym jednej z Angielczyków się rekrutującej.
Dodajmy do tego silne umocnienia, a szybkie zdobycie głównej bramy, bronionej przez potężny bastion, fosę
i zwodzony most, niepodobieństwem się zdawało. I dla tej to przyczyny ja owego poranka byłem tam, gdzie
byłem.
Tuszę, żeście mnie waszmościowie rozpoznali. Zwę się Ińigo Balboa, w czasie, o którym tu prawię,
liczyłem czternaście i pół wiosny. A niech mi nikt za samochwalstwo nie poczyta tego, co powiem: jeśli
prawdą jest, że gdzie ogień bitewny, tam i wiarus pewny, to ja w tej sztuce niezgorszej wprawy jużem zdążył
nabyć. Po niebezpiecznych wypadkach, w jakich przyszło mi wziąć udział w Madrycie naszego Filipa
Czwartego, gdzie okoliczności zobligowały mnie do chwytania za pistolet i sztylet, otarłszy się takoż o stos
inkwizycyjny, ostatnie dwanaście miesięcy spędziłem w wojsku u boku pana mego, kapitana Alatriste, we
Flandrii. Stary Regiment z Cartageny wprzódy morzem przeprawiony został do Genui, ruszył na północ
przez Mediolan i tak zwanym Traktem Hiszpańskim, by zbuntowane prowincje osiągnąć, gdzie toczyła się
wojna.
Dawno w przeszłość odeszły już były czasy wielkich dowódców, wielkich szturmów i wielkich zdobyczy,
wojna bowiem podobną się stała mozolnej partii szachów, podczas której fortece kolejno były oblegane, z
rąk do rąk przechodziły, a odwaga mniej liczyła się niźli cierpliwość.
A pośrodku takiej to awantury wojennej posuwałem się skroś mgłę, jak gdyby nigdy nic przybliżając się
ku niderlandzkim strażnikom, bram Oudkerk pilnującym, ramię w ramię z dziewczyną, co lico pod chustą
kryła, zewsząd otoczony przez włościan, woły, gęsi i wozy. I tak pokonałem kolejny kawałek drogi, na nic
uwagi nie zwracając, nawet gdy jeden z wieśniaków, na mój gust nieco zbyt smagły jak na tę ziemię i to
plemię - tu
wszak każdy niemal skórę, włosy i oczy miał jasne - minął mnie szparko, mrucząc pod nosem cichutko
coś, co mi Zdrowaś Mario przypominało; chciał może dołączyć do idących przodem czterech innych
chłopów. Takoż niezwyczajnie chudych i ogorzałych.
Owóż stało się, że do miejsca, gdzie u wrót miasta na moście zwodzonym stali strażnicy, dotarliśmy
prawie jednocześnie - ci czterej z przodu, ów maruder, podwika w chustce i ja sam. Wartowników było
dwóch: gruby, owinięty w czarny płaszcz kapral o różowej kompleksji i jego podwładny z sumiastym,
jasnym wąsiskiem. Tegom osobliwie dobrze zapamiętał, jako że rzucił coś po flamandzku do dziewki w
chuście, pewnikiem jakąś frywolną zaczepkę, i zarechotał donośnie. Raptem atoli śmiać się przestał,
albowiem chudy wieśniak od Zdrowaś Mario wydobył zza pazuchy sztylet i jął tamtemu gardziel podrzynać,
a posoka tak zeń siknęła, iże biesagi mi zbrukała, gdym je otwierał, by pistolety grzecznie nabite wydać
pozostałym czterem. W ich rękach zasię również zalśniły sztylety niby błyskawice. Na widok ów kapral
gębę rozdziawił, by na alarm wrzasnąć, zdążył aliści jeno tyle uczynić - rozdziawić ją, bo nim zdołał choćby
sylabę z niej wypuścić, już przy naszyjniku pancerza miał puntę sztyletu. Zaraz też i gardło mu rozpłatano od
ucha do ucha. I kiedy on do fosy spadał, ja, biesag poniechawszy, wsunąłem własny sztylet między zęby i
jąłem się jak wiewiórka po filarze mostu wspinać, a tymczasem dziewka w chuście, co ani chusty już nie
miała, ani dziewką nie była,
jeno mym rówieśnikiem, na którego wołano Jaime Correas, drugi słup zdobywała, by wespół ze mną
drewnianymi klinami mechanizm zablokować, liny przeciąć i krążki zniszczyć.
Tak to Oudkerk przebudziło się, jak jeszcze nigdy w swych dziejach, jako że czterej w pistolety zbrojni
oraz ten od Zdrowaś Mario rozpanoszyli się po bastionie niczym diabelska gromadka, żelazem i ogniem
siekąc wszystko, co się ruszało. W tym samym momencie, gdy ja i mój kompan unieruchomiliśmy most
zwodzony i nuże po łańcuchach na dół zjeżdżać, od strony grobli dobiegł nas ochrypły wrzask - wołanie stu
pięćdziesięciu chłopa, co noc byli we mgle przepędzili, w wodzie po pas zanurzeni, a teraz wyłazili z niej,
krzycząc:
"Święty Jakubie! Święty Jakubie!... Za Hiszpanię! Za świętego Jakuba!". Skorzy ziąb krwią i ogniem
przegnać, wspinali się z rapierami w dłoniach po nasypie, pędzili groblą w kierunku mostu i bramy,
2
zajmowali bastion, by na koniec, ku przerażeniu Niderlandczyków, co jak oszalałe gęsi miotali się bez ładu i
składu, wtargnąć do miasta i do rzezi spokojnie przystąpić.
Dzisiaj w księgach historyków czytamy o szturmie na Oudkerk, że był to mord, mówią nam o powtórzeniu
"hiszpańskiej furii" z Antwerpii" i tym podobne cudowności, utrzymują, [Mowa o krwawym splądrowaniu Antwerpii
w 1576 r.] jakoby owego poranka regiment z Cartageny osobliwym okrucieństwem się popisał. Tak
powiadacie, hę?... Mnie tam tego nikt nie bajdurzył, bo sam we wszystkim uczestniczyłem.
Zaiste, pierwsze chwile to była jatka niemiłosierna. Aliści powiedzcie, waszmościowie, jak inaczej, siłą stu
pięćdziesięciu żołnierzy, szturmem wziąć holenderską twierdzę, obsadzoną siedmiuset obrońcami. Tylko
bezlitosny atak znienacka mógł złamać ducha psubratom, tedy nie inaczej postąpili nasi weterani Starego
Regimentu, w rzemiośle swym dobrze zaprawieni. Wedle rozkazów marszałka polnego, mości Pedra de la
Daga należało zabić wielu i sprawnie na samym początku, ażeby obrońców trwogą napełnić i do rychłego
poddania przymusić, a łupiestwo odłożyć na czas, gdy wojsko pewne będzie, że szturm zakończył się
powodzeniem. Oszczędzę przeto waszmościom szczegółów. Tyle jeno powiem, że powietrze aż gęste zrobiło
się od wystrzałów z arkebuzów, wrzasku i szczęku rapierów i że ani jeden Niderlandczyk od piętnastej
wiosny, który by na drodze naszych stanął w pierwszych minutach szturmu - czy to walczył, czy pierzchał,
czy też chciał się poddać - nie uszedł żyw, by móc z całego wydarzenia sprawę zdać.
Nasz pan marszałek polny miał słuszność. Panika we wrażych siłach stała się naszym najlepszym
sprzymierzeńcem, przeto i strat nie ponieśliśmy znacznych. Najwyżej dziesięciu, tuzin może zabitych i
rannych. A to, do diaska, naprawdę niewielu, gdy stawić przed oczy dwie setki heretyków, których miasto
musiało pogrzebać nazajutrz, i fakt, że w dodatku Oudkerk wpadło w nasze ręce aż miło. Główny opór
napotkaliśmy w ratuszu, gdzie ze dwudziestu Angielczyków zdołało się jako tako przegrupować. Anglików,
co to zawarli sojusz z buntownikami, kiedy ichniemu księciu Walii nasz miłościwy król odmówił był ręki
infantki Marii, nikt na to wesele bynajmniej nie spraszał. Przeto, gdy pierwsi Hiszpanie dotarli na główny
plac ze sztyletami, lancami i rapierami krwią ociekającymi i kiedy Anglicy przywitali ich palbą muszkietową
z balkonu ratusza - to, proszę waszmościów, naszych wprawiło w głębokie nieukontentowanie. Nanieśli więc
prochu, pakuł i smoły, podpalili ratusz nafaszerowany dwudziestką Anglików, a potem jeno, kiedy tamci ze
środka wychodzili, natykali się na hiszpańskie arkebuzy i rapiery. Rzecz jasna ci, co jeszcze wyjść zdołali.
A potem rozpoczęło się łupiestwo. Zgodnie ze starą żołnierską praktyką, miasto, które na mocy
stosownego układu nie poddało się atakującym albo wzięte zostało szturmem, mogło być przez zwycięzców
ograbione. A że żądza łupów wielką była, każdy żołnierz brał za dziesięciu, a przymierzał się nawet za stu.
Ponieważ Oudkerk nie poddało się - gubernator został ubity z pistoletu na samym początku, a burmistrza
akurat w tym momencie wieszano we drzwiach jego własnego domostwa - i jako że, mówiąc wprost,
usraliśmy się przy zdobywaniu miasta, nie trzeba było nijakiego odrębnego rozkazu, abyśmy teraz jęli
wchodzić do domów, które uznalibyśmy za zdatne (czyli do wszystkich), i zabierali stamtąd, cokolwiek się
nam spodoba. Owóż dochodziło, wystawcie sobie waszmościowie, do scen pożałowania godnych, albowiem
mieszczanie tamtejsi - jak zresztą wszędzie na świecie - złowrogim okiem spoglądają na tych, co ich
własnego dobytku chcą pozbawić, przeto niejednego trzeba było nakłonić do posłuszeństwa za pomocą
kawałka zaostrzonego metalu.
Rychło też na zasnutych dymem ulicach co rusz widziałeś żołnierzy objuczonych najbardziej
malowniczymi przedmiotami, podeptane firanki, potrzaskane meble i siła trupów, wiele z nich z odzienia i
butów odartych, za to obficie broczących krwią, która zbierała się na bruku w spore kałuże. Krwią, na której
ślizgały się żołnierskie buty, a którą psy jęły chciwie chłeptać. Mają tedy waszmościowie obraz tego, co się
działo.
Wobec niewiast nie było żadnego gwałtu, przynajmniej nie było nań pozwoleństwa, nikt się też nie upił - a
przecież nawet najbardziej karne wojsko potrafi sobie pofolgować i w jednym, i w drugim. Tu akurat
rozkazy były jasne i zdecydowane niby cięcie stali toledańskiej, albowiem nasz dowódca naczelny, mość
Ambrosio Spinola, nie chciał zatargów z miejscowymi zaostrzać - co rusz który trupem padał, a jego
dobytek łupem, snadź niegodnym było, by im jeszcze ślubne zniewalać. Tedy w wigilię szturmu, by sprawy
postawić jasno - wszak wiadomo, że lepiej zrazu uderzyć "na wszelki wypadek", niźli później biadolić "kto
by pomyślał" - powieszono dwóch czy trzech osobliwie jurnych żołdaków, którym udowodniono przewinę.
Ale też nie masz na tym świecie idealnej kompanii ni chorągwi, boć nawet śród towarzyszy Chrystusa, co to
On sam ich snadź do siebie powołał, znalazł się taki, co Go zdradził, drugi, co się Go zaparł, i trzeci, co Mu
nie uwierzył. W każdym razie pod Oudkerk taka kaźń zawczasu zadziałała zaiste zbawczo i wyjąwszy
odosobnione, nazajutrz zbiorową egzekucją naprędce ukarane, przypadki zniewolenia niewiast - wszak
nieuchronne, gdy na scenę wchodzą upojeni zwycięstwem żołnierze - cnota Flamandek, niezależnie od jej
faktycznego stanu, pozostała nietknięta. Do czasu.
Ratusz płonął po sam kurek na szczycie dachu. Podążaliśmy ulicami wespół z Jaime Correasem, obydwaj
bardzo kontenci, żeśmy byli cało przy bastionie uszli i że naszą misję przy moście zwodzonym wykonaliśmy
zgodnie z oczekiwaniami wszystkich (nie licząc Niderlandczyków). W moich biesagach, którem zdołał
odzyskać po bitwie, jeszcze zbrukanych krwią wąsatego strażnika, targaliśmy wszelkie cenne przedmioty,
3
jakieśmy zdołali upatrzyć: srebrną zastawę, nieco złotych monet, łańcuch zabrany jakiemuś nieżywemu
mieszczaninowi i parę udatnych, nowiutkich dzbanów ze spiżu.
Mój kompan na łeb nałożył wyborny morion, w pióra zdobny, który przedtem należał do pewnego
Anglika, ten atoli już nie miał na co swego nakrycia wdziać, ja zaś paradowałem w zacnym kaftanie z
przeszywanego srebrem czerwonego aksamitu, wziętym z opuszczonego domostwa, któreśmy byli
splądrowali co nieco. Jaime był, podobnie jak i ja, pachołkiem, to jest pomocnikiem żołnierza, a że społem
niejedną niedolę i biedę przyszło nam przecierpieć, uważaliśmy się za druhów serdecznych. Łupy i udany
podstęp przy moście zwodzonym, który nasz kapitan Carmelo Catón przyrzekł był wynagrodzić, jeśli
wszystko pójdzie dobrze, zdołały Jaimemu pociechę przynieść, wciąż bowiem czuł się z lekka zasromany z
powodu przebrania go za młodą wieśniaczkę - traf chciał, że ciągnęliśmy losy i na niego wypadło. Mnie zaś,
który w owym czasie nieugięcie trwałem przy postanowieniu, że zostanę żołnierzem, gdy wiek stosowny
osiągnę, cała awantura flamandzka przyprawiała o zawrót we łbie, co było skutkiem pomieszania zapachu
prochu, naszych wiktorii, podniecenia i namacalnego niebezpieczeństwa. Na rany Chrystusowe, tak właśnie
widzisz wojnę, gdy wiosen masz nie więcej niźli wersów w sonecie, a łaskawa Fortuna zezwala, byś patrzył
na bitewny zamęt oczami nie ofiary (wszak nie była to moja ziemia ni moi ziomkowie), ale świadka. A
nierzadko i młodocianego kata. Alem już nadmieniał był waszmościom przy innej okazji, że w owej epoce
życie ludzkie, takoż i własne, mniej warte było od stali, którą można je było odebrać. Trudna i okrutna to
była epoka. I ciężka.
Właśniem opowiadał, jakośmy dotarli z Jaimem do placu przed ratuszem, gdzie zabawiliśmy dłużej nieco,
by pożarowi się dziwować i obnażonym, pod drzwiami gmachu zrzuconym angielskim ścierwom - wiele z
nich miało włosy jasne albo rude i piegi na licach. Co chwila mijaliśmy Hiszpanów łupy dźwigających albo
Niderlandczyków, co w zatrwożeniu wielkim popatrywali na plac z bram swych domostw, stłoczeni niczym
bydło pod strażą naszych uzbrojonych po zęby towarzyszy. Podeszliśmy do nich bliżej, by okiem rzucić.
Stały tam głównie niewiasty obok starców i dzieci, z rzadka jakiś dorosły mężczyzna. Pamiętam jednego
chłopaka w naszym wieku, co przyglądał się nam z ponurym zaciekawieniem, a także białogłowy o złotych
lokach, białej cerze i oczach szeroko otwartych pod białymi chustami. Te ich jasne oczy, lękiem
przepełnione, wodziły za śniadymi żołnierzami o spalonej słońcem skórze, którzy byli dużo niżsi od
flamandzkich mężów, ale wąsiska nosili sute, brody gęste i mocnymi nogami przemierzali teraz ich miasto
rodzinne, z muszkietami u pasa i rapierami w dłoniach, cali odziani w skórę i blachy, powalani brudem,
krwią, mułem z fosy i prochem strzeleckim. Nigdy nie zapomnę wzroku, jakim patrzyli na nas Hiszpanów ci
ludzie, w Oudkerk i w tylu innych miejscach. Czaiła się tam nienawiść przemieszana ze strachem, z jaką
witali nas, gdyśmy do ich siedzib się zbliżali, gdy mijaliśmy ich domy, pokryci kurzem z drogi, najeżeni
bronią i okryci łachmanami, większą grozę budzący, kiedyśmy milczeli, niźli zdzierający gardła. Dumni
nawet śród największych niedoli, jak ci żołdacy, o których w Żołnierskim stanie pisał Bartolome Torres
Naharro: [Bartolome Torres Naharro (?-1530) - jeden z najwybitniejszych dramaturgów hiszpańskiego Odrodzenia.]
Chwyć za broń,
Wojna trwa, ty wroga goń,
Kułak znajdzie twój zajęcie,
Byliśmy wierną piechotą naszego katolickiego monarchy, ochotnikami w pogoni za fortuną albo chwałą,
chlubą honoru Obojga Hiszpanii, a czasem i plamą na tymże, hołotą do rokoszu skorą, co dyscypliny
żelaznej a bezwzględnej jeno pod ogniem nieprzyjacielskim przestrzegała. Nieulękłe a straszliwe nawet w
obliczu klęski, hiszpańskie regimenty były najlepszą szkołą żołnierki, jaką Europa przez wieki miała, i
najdoskonalszą machiną wojenną, jaką kiedykolwiek dowodzono na polu bitewnym. Trzeba atoli rzec, że
epokę wspaniałych szturmów mieliśmy już za sobą, coraz większe znaczenie zyskiwała artyleria, a wojna we
Flandrii przeistoczyła się w mozolne oblężenia przy użyciu min i podkopów, tedy i piechota nasza też
przestała już być ową wyborną formacją, o której z taką dumą pisał wielki Filip Drugi w słynnej epistole do
swego wysłannika przy papieżu:
Ani myślimy, ani też pragniemy władać heretykami. Jeżeli zasię nie zdołamy uporać się ze wszystkim
wedle
naszych życzeń, nie uciekając się do siły oręża, jesteśmy gotowi i tej drogi się podjąć, w czym nie
powstrzyma nas ani możliwe zagrożenie naszej osoby, ani zniszczenie, jakie przynieść by to mogło tamtym
krajom względnie też wszelkim pozostałym, które w naszym posiadaniu są jeszcze, albowiem tak właśnie
winien postąpić chrześcijański a bogobojny władca w służbie Panu naszemu. [Bartolome Torres Naharro,
Soldadesca (Żołnierski stan). ]
I, do diaska, tak właśnie było. Przez dziesięciolecia całe Hiszpania wadziła się z połową świata, pożytku z
tego wynosząc nie więcej niźli Salomon z próżnego naczynia wody utoczył, i rychło ujrzała, jak jej wierne
regimenty padały niby muchy na polach bitew, jak choćby pod Rocroi, posłuszne własnej sławie (bo czemuż
innemu), milczące i beznamiętne, ze swych szeregów czyniące owe sławetne "ludzkie wieże i mury", o
których z takim zachwytem pisał Francuz Bossuet 1) . Aliści prawdą jest też, żeśmy koniec końców wszystkim
wybornie dupy skroili. Lubo wszak nasi ludzie i ich generałowie już od dawna nie przypominali swych
4
poprzedników z czasów diuka de Alba 2) i Alessandra Farnese 3) , atoli żołnierz hiszpański długo jeszcze był 1
zmorą Europy. Ten, co i króla francuskiego porwał pod Pawią 4) , i zwycięstwo pod Saint-Quentin odniósł,
Rzym oblegał 5) i Antwerpię, zdobył Amiens 6) i Ostendę 7) , usiekł dziesięć tysięcy wrogów podczas szturmu na
Jemmingem 8) , osiem tysięcy pod Maastricht 9) i dziewięć tysięcy pod Sluys 10) , stając do walki z bronią w ręku
w wodzie po pas1. Byliśmy niczym gniew boży. I wystarczyło ledwie okiem na nas rzucić, by zrozumieć
dlaczego: śniade, nieokrzesane hufce, z suchych krain południowych przybyłe, walczyły oto na cudzej ziemi,
cienia litości nie okazując, klęska zasię równała się dla nich unicestwieniu, a o odwrocie nijaką miarą nawet
nie myślały. Ramię w ramię szli tacy, których przygnała tu nadzieja, że ostawili nędzę i głód szmat drogi za
sobą, oraz ci, których pchnęła na wojnę żądza zysku, fortuny i chwały. Wybornie pasowały do nich słowa
piosenki, jaką don Kichotowi odśpiewał piękny panicz:
Na daleką wojenkę
Wiedzie potrzeba,
Nie poszedłbym tam wcale,
Gdyby nie bieda. [Miguel de Cervantes Saavedra, Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manczy,]
Albo takie dawne, a jakże wymowne strofy:
Biję się, bo bić się muszę,
Z siodła widok mam szeroki
I Kastylię całą okiem
Mierzę, kiedy w pole ruszę. [Lope de Vega, Las almenas de Toro (Mury twierdzy Toro).]
Ale, ale. Owóż staliśmy tam jeszcze przez dobrych kilka lat, poszerzając widok Kastylii głowniami
naszych rapierów (albo jak tam Bóg z diabłem pospołu nam podszeptywali) o miasto Oudkerk. Chorągiew
naszej kompanii zawisła na balkonie jednego z domów, stojących wokół głównego placu, tam też udał się
mój druh Jaime Correas, przypisany do drużyny chorążego Coto, by swoich odnaleźć. Ja szwendałem się
dalej, unikając bliskości fasady ratusza w obawie przed straszliwym żarem, od pożogi bijącym. Okrążywszy
zasię gmach, spostrzegłem dwóch mężów, co księgi i pliki papierów w pośpiechu wynosili ze środka i w stos
ustawiali. Nie wyglądało to na zwykłe łupiestwo - trudno wszak przypuszczać, by podczas plądrowania
miasta ktokolwiek na książki uwagę swą zwrócił - a raczej na ratowanie dokumentów zagrożonych
płomieniami, zbliżyłem się tedy, by okiem rzucić. Jak może pamiętacie waszmościowie, obeznany już byłem
ze słowem drukowanym od czasu, kiedym w królewskiej stolicy Obojga Hiszpanii mieszkał, a to za sprawą
przyjaźni, jaką darzył mnie mość Francisco de Quevedo (który obdarował mnie Plutarchem), lekcji łaciny i
gramatyki, przez Klechę Pereza udzielanymi, zamiłowaniu, jakie sam żywiłem dla sztuki dramatycznej
Lopego, oraz lekturom, którym tak chętnie oddawał się mój pan Alatriste, gdy miał sposobność się w nich
zatopić.
Jednym z tych, co księgi wynosili i w stos na ulicy układali, był leciwy już Niderlandczyk o długich,
jasnych włosach. Nosił się na czarno, jak tutejsi pastorowie, kołnierz miał powalany, a pończochy zszarzałe,
aliści nie wyglądał na duchownego (o ile tak można nazywać kapłanów tego schizmatyka Kalwina, niech się
smaży w piekle czy gdzie go tam, zasrańca jednego, diabli obracają). Wykoncypowałem w końcu, że musi to
być jakiś sekretarz albo inny urzędnik miejski, co księgi chce przed ogniem uchronić. Poszedłbym tedy
precz przed siebie, gdyby uwagi mej nie zwrócił drugi, który właśnie śród dymów, książkami objuczony, na
1) Jacques-Benigne Bossuet (1627-1704), kaznodzieja francuski. W Oraison funebre de tres haut et tres puissant
prince Loms de Bourbon, prince de Conde, premier du song (Mowa żałobna pamięci nader dystyngowanego i możnego
księcia Ludwika Burbona, Kondeusza, pierwszego księcia krwi) tak pisał o bitwie pod Rocroi: "Pozostała jeno owa
nadzwyczaj groźna piechota hiszpańska, której zwarte bataliony, wieżom podobne, i to wieżom, co wszelakie wyłomy u
siebie naprawić potrafią, trwały niezachwiane śród całej pierzchającej reszty i ogień wszędy miotały".
2) Fernando Alvarez de Toledo, diuk de Alba (1508-1582) - wódz hiszpański, zasłynął rządami silnej ręki w
Niderlandach.
3) Alessandro Farnese (1545-1592) - książę Parmy i Piacenzy, zarządca Niderlandów, dyplomata, syn naturalnej siostry
Filipa II.
4) W 1525 r., po bitwie pod Pawią, wygranej przez wojska hiszpańskie cesarza Karola V, król Francji Franciszek I
został uprowadzony do Madrytu.
5) Wojska Karola V z sukcesem oblegały Rzym w 1527 r.
6)
Francuskie Amiens wpadło w ręce Hiszpanów w 1596 r.
7) Ostenda została zdobyta przez Hiszpanów w 1604 r. po trzech latach oblężenia.
8) Protestanckie wojska Ludwika van Nassau zostały rozgromione przez diuka de
Alba pod Jemmingem w 1568 r.
9) Zdobycie Maastricht w 1579 r. było wielkim sukcesem militarnym ks. Farnese.
10) Oddziały hiszpańskie pod dowództwem Diega Pimentela wygrały bitwę na plaży pod Sluys przeciwko
przeważającym siłom niderlandzko-angielskim w 1588 r.
5
1
Zgłoś jeśli naruszono regulamin