Patterson James - Alex Cross 01 - W sieci pająka.pdf

(1031 KB) Pobierz
155031811 UNPDF
JAMES PATTERSON
W SIECI PAJĄKA
Tytuł oryginału: ALONG CAME A SPIDER
Alex Cross 01
Z angielskiego przełożył
RAFAŁ LISOWSKI
WARSZAWA 2007
155031811.001.png
PODZIĘKOWANIA
Pragnę podziękować Peterowi Kimowi za pomoc w odkrywaniu tajemnic prywatnego
życia ludzi i wielu tabu, wciąż istniejących w Ameryce. Dzięki Anne Pough - Campbell,
Michaelowi Ouweleenowi, Holly Tippet i Irene Markocki lepiej zrozumiałem Alexa i
wyobraziłem sobie jego życie w południowo - wschodniej części Waszyngtonu. Liz Delie i
Barbara Groszewski dbały o moją pisarską rzetelność. Dzięki Marii Pugatch (mojej
Lowenstein) oraz Markowi i MaryEllen Pattersonom przypomniałem sobie lata pracy na
oddziale psychiatrycznym w McLean Hospital. Carole i Brigid Dwyer oraz Midgie Ford
bardzo mi pomogły przy pracy nad postacią Maggie Rose. Richard i Artie Pine biegali z tą
książką wszędzie, jak demony, którymi potrafią być. I wreszcie, dziękuję Fredrice Friedman,
z którą od początku do końca dzieliłem swe trudy.
PROLOG
ZABAWMY SIĘ W UDAWANIE (1932)
Niedaleko Princeton w stanie New Jersey,
marzec 1932
Okna domu na farmie Charlesa Lindbergha świeciły jasnym, pomarańczowawym
światłem. Budynek przypominał płonący zamek, zwłaszcza na tle ponurych jodłowych lasów
tej części New Jersey. Spośród obłoków mgły wyłoniła się sylwetka chłopca. Był już coraz
bliżej. Coraz bliżej swej pierwszej chwili sławy, swojego pierwszego zabójstwa.
Noc była czarna; na rozmiękłej, błotnistej ziemi pełno było kałuż. Chłopiec to
przewidział. Wszystko dokładnie zaplanował. Nic nie było w stanie go zaskoczyć, nawet
pogoda.
Na nogach miał robociarskie buty, rozmiar 9. Czubki i pięty butów wypchał szmatami
i strzępkami „Philadelphia Inquirera”.
Chciał zostawić ślady. Dużo śladów - śladów mężczyzny, a nie dwunastoletniego
chłopca. Miały one prowadzić od szosy zwanej Stoutsburg Wertsville Road aż do domu na
farmie i z powrotem.
Kiedy dotarł do rzędu sosen, niecałe trzydzieści metrów od ogromnego gmaszyska,
zaczął drżeć. Rezydencja była równie wielka, jak ją sobie wyobrażał; tylko na pierwszym
piętrze mieściły się cztery łazienki i siedem sypialni. Tak właśnie mieszkali sobie na wsi
Lucky Lindy i Anne Morrow.
Luz - blues, pomyślał.
Był coraz bliżej okna jadalni. Fascynował go ten stan znany jako „sława”. Wiele o tym
myślał. Prawie bez przerwy. Jaka właściwie jest ta „sława”? Jak pachnie? Jak smakuje? Jak ta
„sława” wygląda z bliska?
„Najbardziej fascynujący i lubiany człowiek świata” siedział właśnie tutaj, przy stole.
Charles Lindbergh rzeczywiście był wysoki, elegancki, miał niesamowicie złociste włosy i
jasną cerę. „Lucky Lindy” rzeczywiście zdawał się wyróżniać spośród reszty ludzkości.
Podobnie jak jego żona, Anne Morrow Lindbergh. Miała krótkie, ciemne, kręcone
włosy, przy których jej karnacja sprawiała wrażenie kredowobiałej. Światła stojących na stole
świec zdawały się tańczyć wokół postaci kobiety.
Oboje siedzieli bardzo wyprostowani. Tak, rzeczywiście budzili zachwyt. Byli niczym
wyjątkowy dar od Boga dla całego świata. Trzymali głowy wysoko i jedli dystyngowanymi
ruchami. Chłopiec usiłował dojrzeć, co mają na talerzach z najdoskonalszej porcelany. Chyba
kotlety jagnięce.
- Będę od was sławniejszy, wy żałosne sztywniaki - wyszeptał w końcu.
Obiecał to sobie. Każdy szczegół przemyślał co najmniej tysiąc razy. Działał bardzo
metodycznie.
Poszedł po drabinę, którą robotnicy zostawili niedaleko garażu. Przycisnął ją mocno
do boku, a potem zaniósł tuż za okno biblioteki. Po cichutku wspiął się do pokoju
dziecinnego. Serce mu łomotało tak głośno, że aż je słyszał.
Lampa w holu oświetlała pokoik. Chłopiec dostrzegł łóżeczko, w którym spał mały
królewicz. Charles junior, „najsłynniejsze dziecko świata”.
Z jednej strony łóżeczka stał barwny parawan z rysunkami wiejskich zwierząt, który
chronił przed przeciągami.
Chłopiec podziwiał własny spryt i swoją przebiegłość.
- Przyszedł Pan Lisek - szepnął, cichutko otwierając okno.
Zrobił kolejny krok i wreszcie znalazł się we wnętrzu.
Stanął nad łóżeczkiem i zaczął się wpatrywać w małego królewicza. Malec miał złote
loki jak ojciec, ale był tłusty. Charles junior miał zaledwie dwadzieścia miesięcy, a już się
zdążył spaść. Chłopiec tracił panowanie nad sobą. Łzy spływały mu po policzkach. Jego ciało
zaczęło drżeć z frustracji i gniewu - zmieszanych z największą radością życia.
- No, pociecho tatusia, czas na nas - mruknął pod nosem.
Wyjął z kieszeni malutką gumową piłeczkę, do której przymocowana była elastyczna
gumka. Przełożył Charlesowi juniorowi ten dziwny przedmiot przez głowę właśnie w chwili,
gdy otwarły się błękitne oczka malca.
Dziecko zaczęło płakać, ale chłopiec wetknął piłeczkę prosto w zaślinioną buzię.
Pochylił się i chwycił małego Lindbergha w ramiona, po czym prędko zszedł po drabinie.
Wszystko zgodnie z planem.
Puścił się biegiem przez zabłocone pola z wijącym się berbeciem w objęciach - i
wreszcie zniknął w ciemności.
Niecałe trzy kilometry od farmy zakopał rozpuszczonego bachora Lindberghów -
zakopał go żywcem!
A to był dopiero początek tego wszystkiego, co miało nadejść. W końcu sam był
jeszcze dzieckiem.
To on, a nie Bruno Richard Hauptmann, porwał dziecko Lindberghów. Zrobił to
samodzielnie.
Luz - blues.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin