Daria Doncowa - Niescisle tajne.pdf

(930 KB) Pobierz
11329892 UNPDF
Daria Doncowa
Nieściśle tajne
Nesekretnye materialy
Przełożył: Marek Jeżowski
Wydanie polskie: 2004
1
11329892.001.png
Rozdział 1
Październikowy dzień łagodnie przechodził w wieczór. Słońce świeciło jeszcze dosyć
jasno, ale w powietrzu czuło się już oddech zimy. Stałam w korku na Szosie
Wołokołamskiej i zastanawiałam się, czy zdążę przyjechać do domu przed ósmą. O
ósmej na NTW miał być kryminał z moim ulubionym Hercule’em Poirotem. Musiałam
jakoś odbić sobie godziny, bezowocnie spędzone w sklepach. Synowa wyprawiła mnie
po nowe zasłony do jadalni, ale chociaż długo szukałam, nic odpowiedniego nie wpadło
mi w oko.
Sznur aut w żółwim tempie posuwał się do przodu. Najpierw zobaczyłam targowisko, a w
nozdrza uderzył mnie zapach smażących się czebureków, tych sławetnych, z farszem z
psiego mięsa. Żołądek mi się ścisnął i ogarnęła mnie przemożna ochota na to
paskudztwo. Zaparkowałam przed wejściem i wysiadając z volva, spróbowałam
powściągnąć nieopanowany apetyt. Na pewno smażą te czebureki na oleju silnikowym i
wyrabiają ciasto niemytymi rękami... Dręczona wyrzutami sumienia i trochę zła na siebie
za łakomstwo, chciałam już zatrzasnąć drzwiczki, kiedy zobaczyłam scenę, która
sugerowała, że na targowisku kręcą właśnie film o gangsterach.
Nie wiadomo skąd pojawili się faceci w moro i czarnych kominiarkach. Na placu rozległy
się ordynarne przekleństwa. Handlarzy całkiem jakby wymiotło. Jedni ukryli się w
kioskach-szczękach, inni – pod straganami.
Kiedy posłyszałam pierwsze wystrzały, bez namysłu skryłam się za volvem i padłam
plackiem na brudny asfalt, starając się jak najmniej rzucać w oczy. Może mnie nie trafią i
jakoś przeżyję. Zza niskiego samochodu trudno obserwować walkę. A ta rozgorzała nie
na żarty. Przez wąską szparę widziałam tylko biegające tam i z powrotem nogi w
firmowych butach, za to usłyszeć mogłam niebywałe wręcz wyrażenia.
Nagle samochód się zakołysał, widocznie jakaś potyczka odbywała się tuż koło niego.
Przerażona zamknęłam oczy i zaczęłam odmawiać modlitwy, nie wiadomo dlaczego po
łacinie. Ale wtedy zawyły syreny. Buty się wyniosły, na ich miejsce przybiegły inne –
prostsze i tańsze, ale przekleństwa pozostały – brukowe, siarczyste. W końcu
zapanowała względna cisza, przerywana pojedynczymi okrzykami. Ze strachu prawie
przestałam myśleć. Wówczas do volva podbiegły czarne buciory, po czym rozległ się
dźwięczny młody głos:
– Hej, został tam kto żywy?
– Został! – zawołałam.
– Wyłaź – rozkazał mężczyzna.
Sapiąc i stękając, jakoś się podniosłam i rzuciłam okiem na krajobraz po bitwie. Plac
rzeczywiście przypominał pobojowisko. Większość handlarzy otrzepywała się i usiłowała
zebrać porozrzucany towar. Koło budki z czeburekami leżał zabity pies i jeszcze coś, o
czym trudno było powiedzieć, czy to jakieś rzeczy czy zwłoki. Starając się nie patrzeć w
tę stronę, potarłam nos brudną ręką i zagadnęłam stojącego obok milicjanta:
– Dzień dobry.
– Dowodzik proszę – rzucił oficjalnym tonem stróż prawa.
– Dlaczego? – żachnęłam się. – Spokojnych obywateli powinniście ochraniać, a nie
legitymować. Co ja takiego zrobiłam? Po prostu miałam ochotę na czebureki, więc się tu
2
zatrzymałam...
– Papiery wozu, prawo jazdy i dowód. – Milicjant nadal pozostawał niewzruszony.
– Nie pokażę – rozzłościłam się.
– Ojeeej – ugodowo mruknął funkcjonariusz. – Co pani zależy? Taka służba...
Popatrzyłam na jego okrągłą, dziecięcą twarz, usianą drobnymi piegami. Chuda szyja
sterczała zza szerokiego kołnierza koszuli... I czemu ja się na niego wściekam?
Westchnęłam, wsiadłam do wozu i podałam chłopaczkowi to, czego żądał. Wziął
granatową książeczkę i powiedział:
– Aaa, to pani z zagranicy, Francuzka.
– Jak widać...
– Nieźle pani mówi po rosyjsku – skomplementował mnie chłopczyna. – Bez akcentu...
Potem, chcąc najwyraźniej zachować dyplomatyczną etykietę, zasalutował i oznajmił
uroczyście:
– Może pani jechać, przepraszam za incydent.
– Co tu się stało? – zapytałam, chowając dokumenty.
– A nic, chłopaki dzielili terytorium. – Milicjant westchnął. – Jakieś nieporozumienie.
– Aha – mruknęłam, zatrzaskując drzwi.
– Halo! – Patrolujący zastukał w szybę. – Może by się pani umyła tu w toalecie, bo
strasznie pani brudna.
Zignorowałam tę skądinąd rozsądną sugestię, włączyłam silnik i pojechałam do domu, do
osiedla Łożkino.
Milicjant, miły chłopak, mylił się. Jestem Rosjanką, chociaż noszę w torbie francuski
dowód tożsamości. Po francusku zresztą mówię tak jak po rosyjsku: biegle, bez błędów i
akcentu, bo przez wiele lat uczyłam studentów nieśmiertelnego języka Zoli i Balzaka.
Wiodłam wówczas smętny żywot lektorki na podrzędnej uczelni technicznej. Płacili mało,
stale dorabiałam prywatnymi lekcjami. Cały czas musiałam myśleć o tym, jak utrzymać
rodzinę. A domowników było wielu – syn Arkady, synowa Olga, córka Masza, dwa psy,
trzy koty, kilka chomików, biały szczurek i najbliższa przyjaciółka Nataszka. Dawno
zauważyłam, że życie samo tworzy z ludzi rodziny. Rodzone siostry nie są sobie tak
bliskie, jak ja i Nataszka. Kiedy więc po rozwodzie teściowa kazała jej się wynieść, a
macocha nie wpuściła do mieszkania, Natalia przeniosła się do naszej dwupokojowej
klitki w Miedwiedkowie, pozostali domownicy zaś przyjęli to jako rzecz zupełnie
naturalną.
Żylibyśmy w biedzie, licząc każdą kopiejkę, ale nieoczekiwanie stał się cud. Natalia
wyszła za mąż za Francuza i wyjechała do Paryża. W ślad za nią cała nasza czereda.
Ale nie zdążyliśmy długo cieszyć się szczęściem Nataszy, gdyż jej mąż, baron Jean
MacMeyer, został zabity. Za to w jednej chwili moja przyjaciółka stała się niewiarygodnie
bogata.
Dwupiętrowy dom na przedmieściu Paryża, kolekcja unikatowych obrazów, znakomicie
prosperujący biznes, wielocyfrowe konto w banku – to tylko część majątku, który
odziedziczyła. W dodatku była jego wyłączną posiadaczką, bo okazało się, że Jean nie
miał żadnych innych spadkobierców.
Z początku postanowiliśmy zostać w Paryżu i przez cały rok wiedliśmy jałowy żywot
3
rentierów. Ale nostalgia jest nieuleczalną chorobą, tak więc coraz częściej domownicy
zaczęli wspominać miły sercu deszczowy listopad; nabraliśmy nawet apetytu na naszą
swojską kiełbasę z dodatkiem papieru toaletowego.
Akurat wtedy weszła w życie ustawa o podwójnym obywatelstwie. To rozwiązało nam od
razu dwa problemy. Każdy członek rodziny miał odtąd w kieszeni dwa dowody
tożsamości: czerwony rosyjski i granatowy francuski. Wróciliśmy do Moskwy i
przekonaliśmy się, że bogatym wszędzie jest dobrze. Zbudowaliśmy jednopiętrowy dom
w Łożkinie, zatrudniliśmy kucharkę, służącą i zaczęliśmy robić to, o czym wcześniej
mogliśmy tylko marzyć.
Arkaszka został adwokatem. Na razie oczywiście żaden z niego Henry Resnick, ale
fachowcem jest mimo wszystko niezłym. Co prawda, jego klientelę stanowią sami drobni
oszuści i złodzieje, ale to nic; on, powołując się na prawo rzymskie, broni z pasją nawet
pijaczyny, który ściągnął kurczaka ze straganu. Na widok takiego zapału sędziowie tylko
śmieją się w kułak, ale ponieważ te popisy wprawiają ich w dobry nastrój, oskarżeni
dostają minimalne wyroki.
Ukochana żona Arkadego, Olga, którą nazywamy w domu Kicią, wzięła szturmem
instytut lingwistyki stosowanej. Studiuje trzy języki europejskie plus arabski.
Nie tak dawno małżonkom urodziły się bliźniaki: Ańka i Wańka, dlatego Kicia na jakiś
czas musiała przerwać naukę. Ale teraz malcy mają nianię, Serafimę, więc może znowu
chodzić na zajęcia.
Masza uczęszcza do liceum, a wieczorami biega na kursy przygotowawcze do Akademii
Weterynaryjnej. Dziewczyna twardo postanowiła zostać „lekarzem od psów”.
– Słusznie – chwali brat jej wybór. – Ktoś taki na pewno nam się przyda.
Co prawa, to prawda. Mieszka u nas mnóstwo zwierząt – pitbull Bundy, rottweiler Snap,
pudlica Cherry, mops Hootch, jorkszyrska terierka Julie, dwie kotki – trójkolorowa
Kleopatra i biała Fifina, parka myszy, kilka jaszczurek i papuga Koko.
Nataszka też odkryła swoje powołanie. Zaczęła taśmowo pisać romanse po francusku.
Ich bohaterami są bez wyjątku ludzie sztuki i dysydenci, którzy w łagrach i więzieniach
cierpią najwymyślniejsze katusze. Nie trzeba dodawać, że wszystko zawsze kończy się
dobrze – wspaniałą ucztą weselną, i to nie gdzie indziej, lecz koniecznie w Paryżu.
Naturalnie podobnych gniotów w życiu nie udałoby się sprzedać na rosyjskim rynku
wydawniczym, ale Francuzki przy takiej lekturze wpadają w cielęcy zachwyt. Natalia
błyskawicznie zdobyła sławę i popularność, że nie wspomnę już o wysokich honorariach.
– Pieniądz lubi pieniądz – wygłosiła z westchnieniem sentencję znajoma, obrzucając
zawistnym wzrokiem półkę z bestsellerami Nataszki.
Oczywiście, na pozór wszystko wygląda całkiem prosto – siedzi sobie człowiek i gryzmoli
na papierze. Ale ja wiem, że dzienna norma Natalii to piętnaście stron, taką pracowitość
zaś trzeba szanować. Spróbujcie choćby przepisać tyle z pierwszej lepszej książki, a
zobaczycie, czy to lekka praca! W dodatku pojęcia nie mam, skąd ta kobieta bierze
tematy i jak udaje się jej splatać wszystkie wątki.
Na pewno nigdy się tego nie dowiem. Mnie Pan Bóg nie dał żadnego talentu, prawdę
więc mówiąc, siedzę i nic nie robię. Jedno, co potrafię, i to naprawdę doskonale, to
wplątywać się w rozmaite historie. Ot, powiedzmy: chcę zjeść czebureka, a trafiam w
4
sam środek jakichś bandyckich porachunków...
Punktualnie o siódmej byłam w domu, w Łożkinie; zostawiłam volvo na dworze i w te
pędy pobiegłam do jadalni. Ledwie jednak wpadłam do salonu, już zrozumiałam: nie uda
mi się obejrzeć filmu.
Na kanapie, miło się uśmiechając, siedziała rudowłosa kobieta w nieokreślonym wieku.
Nieznajoma mogła mieć lat zarówno trzydzieści, jak i pięćdziesiąt. Okrągła, wzruszająco
rosyjska twarz, małe szarozielone oczy, nieduży nos i usta o niewyraźnym zarysie, jakby
ktoś najpierw zrobił parę kresek, a potem zaczął je wymazywać gumką i porzucił to
zajęcie w połowie. Tylko jaskrawy kolor włosów wyróżniał niewiastę. Tak zabójczo rudego
odcienia chyba jeszcze nie widziałam.
– Mamusia przyjechała! – zawołała Mania. – Mamuśku, patrz, mamy gości. Zgadnij, kto
to?
Westchnęłam w duchu i udałam, że się cieszę. Każdy medal ma dwie strony. W naszym
wypadku ta druga strona to nieprzerwany ciąg gości ze wszystkich stron naszej wielkiej
ojczyzny Rosji oraz tak zwanej bliskiej zagranicy. Gdy tylko po Moskwie rozniosły się
słuchy o bogactwie, które na nas znienacka spadło, od razu okazało się, że mamy
mnóstwo krewnych.
Wychodziłam w życiu za mąż cztery razy. Mam w związku z tym na karku czterech
byłych małżonków, ich matki, braci, siostry... Wszyscy założyli nowe rodziny, a grono
krewnych stopniowo zaczęło się powiększać o ich aktualne i porzucone żony, dzieci z
różnych związków... U Nataszki wyglądało to podobnie, ona jednak zdążyła w Rosji
zawrzeć tylko dwa małżeństwa. A przecież jeszcze są przyjaciele, przyjaciele przyjaciół...
Lista wydłuża się w nieskończoność. W rezultacie ani we Francji, ani w Moskwie po
prostu nie da się dłużej pomieszkać bez gości. Kiedyś w Paryżu przez pół roku bawił u
nas czarujący wprost dziewiętnastolatek. Myślałam, że jest krewnym Nataszy, a ona – że
moim. Nieporozumienie wyjaśniło się dopiero po jego wyjeździe, ale do dzisiaj nie wiemy,
jak właściwie do nas trafił. Ciekawe, kto przyjechał tym razem?
– Nazywam się Gala, Gala Wiereszczagina – mruknęła kobieta, wstając z kanapy.
„Nazywam się Bond, James Bond”, przemknęło mi przez głowę. Zachichotałam.
Przybyła zmieszała się i zaczęła wyjaśniać:
– Jestem córką najbliższej przyjaciółki matki Lali, drugiej żony pierwszego męża Leny,
małżonki Kiriłła.
Popatrzyłam na nią zupełnie ogłupiała. To nie na moją głowę. Zrozumiałam tylko tyle, że
coś ją łączy z jednym z moich byłych mężów, Kiriłłem. A reszty nie warto nawet dociekać.
– Przyjechałam na krótko – nadal usprawiedliwiała się Gala. – Tylko na parę miesięcy.
– Jasne, nie ma problemu. – Wykrzywiłam twarz w uśmiechu. – Miejsca jest dużo.
– Pani córeczka jest taka miła. Już mi pokazała mój pokój. Ale trochę głupio się czuję,
tyle kłopotu.
Po czym kichnęła ogłuszająco, jeden raz, drugi... Tylko chorych nam tu brakuje.
– Niech się pani nie przejmuje – pośpieszyła z informacją Gala. – To alergia na zwierzęta
domowe.
– A więc nie będzie pani u nas łatwo – uprzedziłam, mając cichą nadzieję, że załamie się
i wyjedzie.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin