Giżycki Kamil - Przez knieje i stepy.pdf

(785 KB) Pobierz
Gizycki Kamil - Przez knieje i
Kamil Giżycki
Przez Knieje i Stepy
przygody chłopców polskich na syberji i w mongolji
Z ilustracjami
Kamila Mackiewicza
Nakład księgarni św. Wojciecha
Poznań-Warszawa-Wilno-Lublin
TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU NA PAPIERZE Z WŁASNEJ FABRYKI
PAPIERU „MALTA”. ILUSTRACJE WYKONANO TECHNIKĄ ROTOGRAWUROWĄ W ZAKŁADACH
WŁASNYCH
ROZDZIAŁ I.
UCIECZKA
Ciemna, ponura noc okryła wioskę, przytuloną do skał urwistych. Między niemi z
hukiem i wściekłością pieniły się wartkie i zdradliwe nurty Abakanu, który wpadając
do Jeniseja, niósł wraz z nim swe wody hen, na północ do oceanu Lodowatego.
Jakkolwiek nie było jeszcze późno, wioska wydawała się zupełnie martwą. W
kilku zaledwo domkach błyszczały żółtem słabem światełkiem okrągłe wycięcia w
szczelnie zamkniętych okiennicach, Czasem tylko z ciemności ozwało się żałosne
wycie psa, lecz nagle milkło urwane, jakby je zdławił ciężar nocy lub wchłonął szum
pieniących się wód Abakanu.
 
W domku, położonym tuż nad rzeką, okna świeciły się jaśniej, a na podwórzu
panował ruch wielki: przy radosnem poszczekiwaniu psów wyprowadzano konie, aby
je osiodłać, rozmawiano przyciszonym głosem i pobrzękiwano bronią. Po chwili
otwarły się drzwi domu, kilka tajemniczych cieni wskoczyło na siodła, skrzypnęła
lekko brama, i postacie znikły w ciemnościach. Zrazu słychać było tętent i uderzenia
podków o grunt skalisty, lub o leżące na drodze kamienie, potem ucichło wszystko.
W obszernym jasno oświetlonym pokoju tego domu siedziało dwóch chłopców.
Jeden z nich o twarzy jasnej, o dużych niebieskich oczach i ciemnej czuprynie,
mający najwyżej lat trzynaście, majstrował zawzięcie koło flobertu; drugi — starszy,
barczysty, opalony, o twarzy prawie męskiej, na której pod wyniosłem czołem
świeciło dwoje czarnych przenikliwych oczu, czyścił strzelbę myśliwską,
pieszczotliwie gładząc lufy miękką szmatką.
— Wiesz, Stachu — szepnął nagle młodszy, zwróciwszy jasne spojrzenie na brata
— wujek mówił, że za kilka dni pojedziemy do tatusia, do Krasnojarska.
— Tak, Janku — odparł starszy — tem bardziej, że wujko już, tutaj nie wróci.
Słyszałem, jak umawiał się ze starym Jakóbem, aby nas odwiózł do Minusińska, skąd
kupiec Andrejew ma nas zawieźć do ojca.
Janek patrzył chwilę na brata, jakby sumując myśli, aż wreszcie zapytał:
— Stasiu! a dlaczego wujek z tymi panami, co przybyli wieczorem, pojechał teraz
do tajgi? Przecież tak ciemno, mogą zabłądzić, albo trafić na wilki i niedźwiedzie?
— E! co tam dla naszego wujka niedźwiedzie — odparł Stach z uśmiechem —
niejednego już przecież zabił. Wyjechać musiał, bo to obowiązek Polaka pomagać
swoim. Ci panowie w przebraniu chłopów, którzy odjechali teraz, to byli oficerowie
polscy; bolszewicy ich szukają i chcą rozstrzelać. Żeby tylko szczęśliwie dotarli nad
rzeczkę Man do kopalń złota, tam są Tatarzy z Tasztypu — oni już potrafią ich
przeprowadzić do Urjanchaju i Mongolji... Stamtąd niedaleko do Chin... tam już
spokój, bolszewików niema, i oficerowie powrócą do Polski bezpiecznie. Ale teraz,
Janku, daj mi przyrzeczenie, że nikomu nie powiesz, gdzie wuj wyjechał ani też kto u
nas bywał — pamiętaj, ze od tego zależy życie wujka, a może i naszego ojca!
Janek podbiegł do brata i, całując go mocno w policzek, wyszeptał:
Ja, Stasiu, nikomu, nikomu nic nie powiem, chociażby mię ci obrzydli
bolszewicy zabić mieli. Przecież wuj był taki dobry dla mnie i obiecywał, że jak będę
miał tak jak ty piętnaście lat, to da mi ten karabinek, z którego strzela do kozłów, i
weźmie ze sobą na polowanie w góry. Ach, Stasiu — mówił dalej, patrząc na ściany,
obwieszone rogami sarniuków, koziorożców i baranów skalnych — czy ja kiedy
zobaczę te piękne zwierzęta? czy będę na nie polował?
— Będziesz, będziesz — pocieszał starszy, gładząc ciemną czuprynę brata —
teraz zaś rozbieraj się... idziemy spać!
Janek wybiegł prędko do drugiego pokoju, Stach zaś powiesił strzelby na rogach i
już miał gasić lampę, gdy nagle rozległo się zajadłe szczekanie psów. tupot ciężkich
 
nóg ludzkich, przekleństwa i bicie jakimś ciężkim przedmiotem w zamknięte drzwi
domu.
— Hej, tam, otwieraj! — wrzasnął z podwórza jakiś głos chrapliwy.
Stach przekręcił klucz w zamku i w tejże chwili przez otwarte drzwi wpadło
kilkunastu ludzi uzbrojonych w karabiny i rewolwery. Jeden z przybyłych chwycił
chłopca kościstą ręką za kołnierz, kilku innych rzuciło się na przeszukiwanie
pozostałych pokojów.
Za stołem siadł tymczasem młody mężczyzna, ubrany w czarną kurtę skórzaną, na
którejś z lewej strony widniała pięcioramienna czerwona gwiazda.
— No cóż, znaleźliście inżyniera? — krzyknął na poszukiwaczy.
— Jest tylko jakiś malec, towarzyszu komisarzu — odpowiedziano z dalszych
pokojów. — Dawać go tutaj i — huknął komisarz.
Przyprowadzono Janka.
Komisarz, popatrzywszy chwilę wzrokiem badawczym na chłopca, rzucił pytanie:
— Ty kto?
— Janek Zaniewski.
— Co tu robisz?
— Mieszkam u wuja mego inżyniera Raczyńskiego.
— Sam?
— Nie, z bratem Stasiem.
— Gdzie on? — pytał dalej komisarz.
— Jestem — odparł Staś, uwalniając się z rąk żołdaka i podchodząc do stołu.
Komisarz obejrzał przelotnie chłopca i, zwróciwszy się do Janka, zapytał?
— Gdzie inżynier?
— Nie wiem... — wyszeptał niepewnym głosem chłopak.
— Nie wiesz... — wycedził komisarz przez zęby. — Jefrem! — mrugnął znacząco
na ogromnego chłopa, stojącego obok — przypomnijno temu Polaczkowi...
Ręka Jefrema, uzbrojona w ciężki nahaj, podniosła się w górę, i bat ze świstem
uderzył plecy chłopięcia. Janek krzyknął, lecz gdy oprawca po raz drugi podniósł bat,
Staś skoczył jak; żbik i z całej siły palnął go w ucho. Chłop zatoczył się,
rozkrzyżował ramiona i z głuchym jękiem zwalił się na ziemię. Żołdactwo rzuciło się
na Stasia, klnąc okropnie, ale komisarz powstrzymał ich ruchem ręki, zbliżywszy się
do chłopca, wyrzekł syczącym, przyciszonym głosem:
— To ty tak kąsasz, gadzino? Tak cię uczyli, ty mały Łaszku? Poczekajno...
wybiję ja z ciebie te fochy! A zwracając się do żołnierzy, rozkazał; — Związać obu i
pod straż... a pilnować jak oka w głowie!
Żołnierze chwycili chłopców, wykręcili im wtył ręce, związali rzemieniami,
następnie wyprowadzili na dziedziniec, nie szczędząc kułaków i bicia.
 
Na podwórzu paliły się ogniska. W ich blasku widać było zbrojnych ludzi, którzy
wynosili z domu różne sprzęty, łamiąc je i paląc, cenniejsze zaś rzeczy ‘ładując na
wozy. Prze otwarte wrota wprowadzano znanych chłopcom mieszkańców wsi,
wylękłych i poszturkiwanych przez pijanych żołdaków. W całej wiosce panował teraz
gwar i rwetes, wzmożony jeszcze szczekaniem lub żałosnem wyciem psów.
Żołnierze, którzy prowadzili chłopców, podeszli do grupy łudzi, siedzących przy
ognisku i raczących się wódką, a najstarszy z nich rangą zawołał:
— Ej, towarzysze! Weźcieno tych małych burżujów między siebie. A pilnować ich
dobrze, bo to zakładnicy!
Kilku żołnierzy zerwało się ochoczo, wzięli chłopców za zwisające od
skrępowanych rzemienie i przywiązali ich niemi do słupa, przy którym stało kilka
spętanych koni, następnie powrócili spiesznie do przerwanej biesiady.
Nagle na werandzie domu ukazał się komisarz, powiódł wzrokiem po dziedzińcu i
krzyknął;
— Towarzysze! Dać koniom obroku, zostaniemy tu do rana! Straże rozstawić, a
tych małych — mówił, wskazując na przywiązanych do słupa więźniów — zamknąć
w jakiej stajni lub spichlerzu... a pilnować dobrze! — poczem odwrócił się i,
kopnięciem nogi otworzywszy drzwi, zniknął we wnętrzu domu.
Żołnierze skoczyli spełnić rozkazy. Pozdejmowano z koni siodła, rozdano im
siana, chłopców zaś odwiązał jakiś drab obrośnięty po oczy, podprowadził do stajen i
wepchnął do małego’ chlewika, zamykając za nimi ciężkie drzwi na klucz.
Nieprzejrzana ciemność ogarnęła więźniów. Leżeli obok siebie na sianie,
wsłuchując się w gwar, słabo przebijający się przez grube deski. Po długiej chwili
milczenia zapytał starszy z braci;
— Cóż, Janku? bardzo cię boli? — Boli, Stasiu, ale to nic, bałem się, że ten
komisarz każe cię rozstrzelać za to, żeś stanął w mojej obronie.
Zaległa znów cisza, przerywana odgłosami pieśni, dochodzących z podwórza.
Nagle Janek poruszył się gwałtownie, nachylił do ucha brata i wyszeptał; — Stasiu?
Uciekajmy!
— Jakże uciekniemy, kiedy mamy związane ręce?
— Ja mam w kieszeni scyzoryk, staraj się go wyciągnąć — szeptał Janek.
Stach zrobił na ziemi półobrotu ciałem i skępowanemi rękoma począł szukać
kieszeni brata, znalazł ją, po długiej chwili mozolnych wysiłków wsadził w nią palce
i uchwycił niewielki szwedzki nożyk. — Mam w ręku — szepnął cicho, Teraz Janek
obrócił się plecami do brata, znalazł jego ręce, wyjął z dłoni nożyk, a gdy nacisnął
sprężynę, wąska klinga wysunęła się z rękojeści. Chwilę leżał chłopiec spokojnie,
potem palcami jednej ręki szukać począł rzemieni, krępujących ręce brata, a
natrafiwszy na nie, jął po nich lekko wodzić klingą noża, trzymanego w drugiej. Kilka
razy ostrze dotknęło ciała chłopca, ale po chwili poczuł Stach, iż rzemienie spadły mu
z rąk. Teraz przecięcie więzów na rękach Janka było dziełem jednej chwili.
 
Chłopcy wyprostowali zbolałe ramiona, poczem cichutko jęli obmacywać ściany
swego więzienia.
— Stachu! — ozwał się nagle radosny szept Janka — przecież tutaj ja trzymałem
króliki; pod belką jest dziura, którą one wygrzebały, ja ją tydzień temu założyłem
deską... chodź prędzej... pomóż mi ją wyciągnąć...
Stach podpełzł do brata, cicho odsunął siano od ściany i bez trudu wyciągnął
deskę. Z otworu uderzył na chłopców prąd świeżego powietrza, Szczupły Janek bez
wielkich trudności przecisnął się przez otwór. Stach długo jednak musiał
rozgrzebywać ziemię, zanim o tyle powiększył podkop, by przezeń ujść z więzienia.
Stanęli pod ścianą stajni, wsłuchując się w stuk serc własnych, poczem Stach bez
szelestu podpełzł ku węgłom budynku, wsunął się między sagi drzewa, rzędem
stojące tuż obok stajni, i wychylił z poza nich głowę, bacznie spoglądając na
dziedziniec.
Przy dogasających ogniskach spali pokotem na ziemi bolszewiccy żołnierze,
chrapiąc rozgłośnie. Na stopniach werandy domu siedziała jakaś ciemna postać z
karabinem w ręku, kiwając sennie głową. Okna domu były ciemne, tylko z pokoju
chłopców przeglądało anemiczne światełko. Pod stajnią i spichlerzem stały rzędem
konie; jedne chrupały siano, inne zmęczone widocznie daleką drogą, leżały na ziemi.
Przy wrotach stało dwóch żołnierzy, zabawiając się rozmową.
Teraz spojrzał Stach na niebo, pokryte milionami gwiazd iskrzących się niby
brylanty.
— Hm... Kokoszka już nad domem — szepnął do siebie — pewno po północy...
jeszcze ze dwie godziny i zacznie świtać, trzeba się spieszyć...
Powoli pełzając powrócił do brata i objaśnił; — Teraz przejdziemy cicho do
żywopłotu i ścieżką, prowadzącą do starego szybu żelaznego, ruszymy do strzelca
Jakima, ten zaprowadzi nas do kopalni złota nad Manem, gdzie znajdziemy wuja.
Chłopcy, znając dokładnie teren, szli cicho, skradali się do żywopłotu, odległego o
kilkanaście kroków, znaleźli w nim przejście i, pełzając dalej w mroku świerków,
zmierzali do niewielkiej łączki, przez którą wiła się ścieżka, prowadząca do kładki,
rzuconej przez Abakan. Już mieli porzucić płot i wejść na polankę, gdy nagle w
niewielkiej odległości rozległy się ciężkie kroki. Zbiegowie zamarli w oczekiwaniu, Z
łączki ozwał się gromki głos:
— Stój! Kto idzie?
Kroki natychmiast ucichły, a równocześnie rozległ się gruby basowy głos:
— To ja!... Makarow!
— Hasło? — zapytał głos z łączki.
— Lenin! — odpowiedział Makarow.
— Odzew?
— zapytano znowu.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin