Clancy Thomas Leo (Tom) - 6 - Splinter Cell - 3 - Szach-Mat.rtf

(1128 KB) Pobierz
Tom Clancy

 

Tom Clancy

 

Splinter Cell : Szach-Mat

 

 

 

Prolog

Szanghaj, Chiny, 2003

Patrząc wstecz, uznał to za niezwykły sposób wszczęcia wojny. Ale z drugiej strony, to nie on ją rozpętał.

Spotkanie, jak i informacje dzięki niemu ujawnione zawdzięczał je- dynie przypadkowi. Czy też synchroniczności, jak by to nazwał szwajcarski psychiatra Carl Jung. Zbiegowi pozornie niezwiązanych ze sobą wydarzeń, które miały jednak swoje znaczenie, choć widocznie tylko dla najbardziej wnikliwych. To skomplikowane pojęcie, zwłaszcza dla zachodniego umysłu, pomyślał Kuan-Yin Zhao.

Jego życie pełne było związków przyczynowo-skutkowych. Chińska gra w xiangqi, jedna z jego pasji, stała się dla niego ćwiczeniem w manipulowaniu synchronicznością. Xiarigqi, tak jak jej młodsza siostra — szachy — polegała na odkrywaniu tajnych schematów przeciwnika i tworzeniu własnych, których przeciwnik nie odkryje, a jeśli je odkryje, będzie za późno. Pojedynczy ruch pao, figury na planszy, w umyśle mistrza łączy się z miriadami ruchów możliwych do wykonania przez przeciwnika, na które z kolei mistrz musi znaleźć odpowiedź.. . i tak aż do zwycięstwa lub porażki.

Miło było pomyśleć, że xiangqi może podsunąć rozwiązanie dylematu, ale nic w tym zaskakującego. Potrzebował tylko dobrego otwarcia. Teraz jego umysł może już objąć swoim panowaniem całą planszę .., a w tym przypadku — całe narody.

Gdyby nie ojciec jednego z jego podwładnych, który trzydzieści lat temu wyjechał z Chin w poszukiwaniu lepszego życia, plan nigdy nie ujrzałby światła dziennego. A on, jak reszta świata, uwierzyłby w wersję historii przeznaczoną dla ogółu.

Sfabrykowaną przez rząd — a rządy nie słynęły z prawdomówności, zwłaszcza rosyjski. Dwulicowi Rosjanie ustępowali jedynie pekińskim politykom.

Zawala się kopalnia węgla w okolicach Krasnojarska, giną setki ludzi, a świat o niczym się nie dowiaduje. Rosyjska łódź podwodna idzie na dno Morza Karskiego wraz z załogą i tak po prostu przestaje istnieć. Rosyjski szwadron śmierci przenika na terytorium Chin, wpada do domu jakiegoś człowieka, zabij a go na oczach j ego dzieci, a mówi się o ofiarach wojny.

Dlaczego z tą tajemnicą miałoby być inaczej? To nawet lepiej, stwierdził Zhao.

Czy istnieje lepszy sposób na rozpoczęcie życiowej rozgrywki niż ruch, o którym nikt nigdy się nie dowie?

— Mówię panu, to tam — oznajmił staruszek.

— Jesteś pewien? Widziałeś to na własne oczy?

— Byłem tam, z łopatą, jak inni. — Dopił herbatę i niepewnie podsunął kubek po dolewkę. — To przeklęte miejsce, mówię panu.

Niby dlaczego?

— Jest nawiedzone. Widziałem takie rzeczy.. .

Zhao z trudem powstrzymywał uśmiech. Staruszkowi brakowało piątej klepki, ale nie kłamał. Sprawdzili go. Był tym, za kogo się podawał.

— Trudno je znaleźć?

— Nie trudniej niż własne stopy. No, może trochę trudniej . Trzeba tam jeszcze dotrzeć.

— Powiedz mi, jak długo tam byłeś?

— Mieszkałem tam dwadzieścia lat. — Podrapał się po głowie. — Kiedy zachorowałem, chciałem wrócić do domu, żeby pochowali mnie w chińskiej ziemi, nie na tamtym śmietniku.

— Dlaczego zapamiętałeś ten jeden szczegół'? Ze wszystkiego, przez co przeszedłeś, dlaczego to?

— Przyglądałem się, jak to robią, i myślałem sobie, jacy muszą być głupi. Ja jestem prosty człowiek, nie żaden tam mądrala, a i tak nie mogłem uwierzyć, co oni robią.

— Kto jeszcze o tym wie?

Starzec ściągnął usta w głębokim namyśle.

— Chyba wielu, ale też wielu nie żyje. Ci, co pamiętają, pewnie sta- rają się zapomnieć. Poza tym, kto by tego chciał?

Właśnie, kto? — pomyślał Zhao.

— Komu powiedziałeś?

— Nikomu! — Starzec zesztywniał na krześle. — Synowi, nikomu innemu.

— To nie do końca prawda, zgadza się, dziadku? Mnie też powiedziałeś.

— To co innego. Moj a wnuczka, pan rozumie ...

— Tak, tak. .. ciężko chora. .. to też mi mówiłeś.

— Jest dla mnie wszystkim. Namówiłem j ą, żeby do mnie przyjechała. Chciałem, żeby się uczyła, żeby do czegoś doszła. Zamiast tego... Coś jej zrobili. Narkotyki, mężczyźni. Nie może się od nich uwolnić.

Pewnie, że nie, pomyślał. Nastoletnie prostytutki to zawsze dochodowy interes. Na takiej filigranowej Chineczce można zarobić mnóstwo forsy. Naćpana czy nie, klientów to nie obchodzi. Zresztą po narkotykach są łatwiejsze.

— Słyszałem, że porządny z pana człowiek — zaryzykował starzec. — Nie wierzę w to, co inni mówią. Tak, przyzwoity. Może pan jej po- móc.

— I pomogę — mówiąc to, nalał herbaty do kubka staruszka. — Odzyskasz wnuczkę w ciągu miesiąca. Najpierw jednak narysujesz mi mapę, prawda?

Starzec energicznie pokiwał głową.

 

Rozdział 1

39°00' szerokości północnej, 74°01' długości zachodniej

Dziewięćdziesiąt sześć kilometrów od Waszyngtonu i na wysokości dziewięciu kilometrów MC-130H „Szpon" kołował już drugą godzinę po nocnym niebie. Samolot zaprojektowano specjalnie z myślą o potajemnym dostarczaniu agentów operacyjnych na terytorium wroga. Mógł latać w deszczu i śniegu, przy porywistym wietrze, w całkowitych ciemnościach i pod obstrzałem radarów.

Siedzący w luku samotny mężczyzna w czarnym kombinezonie z nomeksu się tym nie przejmował. Dziesiątki razy latał „Szponem" — czasem jako pilot — i skakał z niego w dziesiątki punktów zapalnych. Zawsze pomyślnie dostarczano go na miejsce, czyli w praktyce zrzucano na zapomniany przez Boga i ludzi teren, pełen uzbrojonych po zęby facetów, którzy z przyjemnością wpakowaliby mu kulkę w łeb. Taka praca.

Jednak tej nocy Sam Fisher najbardziej obawiał się, że umrze z nudów.

Poprawił się na ławeczce, próbując znaleźć taką pozycję, w której nie drętwiałyby mu nogi ani tyłek. Zastanawiał się, czy konstruktorzy „Szpona" celowo starali się zaprojektować jak najmniej wygodne miejsca do siedzenia. Jeśli tak, to odnieśli pełny sukces.

Uroki operacji specjalnych, pomyślał, prostując stopę i naprężając mięśnie łydki.

W przerwie między misjami, nie chcąc wyjść z wprawy, zgłosił się na ochotnika, by przetestować jeden z najnowszych gadżetów DARPA, Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych Obrony. Tym razem była to niewidoczna dla radarów paralotnia dalekiego zasięgu typu HAHO* o nazwie kodowej „Jastrząb".

* ang. High-Altitude, High-Opening, czyli przeznaczona do skoków z dużej wysokości i otwierana zaraz po starcie (przyp. tłum.).

 

DARPA była nie tylko ściśle tajnym militarnym ośrodkiem badawczym Pentagonu, ale również instytucją zaopatrującą Wydział Trzeci w większość gadżetów i broni ułatwiających Fisherowi pracę - i zwiększających jego szanse na przeżycie. Kiedy ta paralotnia wejdzie wreszcie do użytku, będzie przynajmniej wiedział, że na sprzęcie można polegać. Chyba że wcześniej zostanie zabity.

Musiał czekać dwie godziny, bo nie działała stacja radarowa na Rhode Island, skąd NORAD, Dowództwo Północnoamerykańskiej Obrony Powietrznej, miało śledzić - miejmy nadzieję, że bez powodzenia - lot Fishera na „Jastrzębiu". Jeśli testy przebiegną pomyślnie, „Jastrząb" wejdzie do produkcji jako pierwszy spadochron niewidoczny dla radarów, umożliwiający żołnierzom skoki z dwudziestu czterech kilometrów nad celem i szybowanie do niego bez możliwości namierzenia.

A Wydział Trzeci dostanie najpewniej pierwszy egzemplarz.

Wydział Trzeci, w istocie oddział NSA, Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, wykonywał tajne misje zbyt delikatne lub zbyt ryzykowne dla tradycyjnych jednostek, takich jak CIA czy standardowe siły specjalne. Tak jak wszyscy agenci Wydziału Trzeciego, Fisher znany był jako Splinter Cell - niezależny agent działający w pojedynkę. Nie wiedział, ilu jest takich jak on, i nie chciał wiedzieć. Istotą pracy Wydziału Trzeciego była niewidzialność. Zaprzeczanie jego istnieniu. Niezostawianie śladów. Jedynie garstka ludzi znała lokalizację i przydział zadań agentów Splinter Cell.

- Rozmowa przychodząca, panie majorze - zatrzeszczał głos w implancie Fishera.

Dla załogi „Szpona" Fisher był majorem w 3. Batalionie 75. Regimentu Rangersów z Fort Benning w Georgii. Niespecjalnie ją to obchodziło. Zważywszy na to, jaką mieli robotę, piloci „Szponów" nauczyli się nie zadawać pytań.

- Przełącz.

- Tak jest. Na kanale piątym.

Komunikator Fishera zdecydowanie różnił się od tradycyjnego zestawu słuchawkowego, z jakiego korzystał, nim zaczął pracować w Wydziale Trzecim. System składał się z dwóch elementów. Odbiornik wielkości monety wszczepiono pod skórę za uchem Fishera. Implant skracał drogę falom dźwiękowym. Pozwalając im ominąć ucho zewnętrzne i błonę bębenkową, przesyłał wibracje bezpośrednio do kosteczek słuchowych: młoteczka, kowadełka i strzemiączka, które z kolei przekazywały sygnały do mózgu.

Do komunikacji zwrotnej służył motylkowaty plasterek znany jako SVT, przekaźnik akustyczny, umiejscowiony tuż nad jabłkiem Adama. Korzystanie z niego wymagało umiejętności, którą Fisher uważał za coś pośredniego między szeptem a brzuchomówstwem.

Oba te elementy składały się na praktycznie bezgłośny system komunikacyjny.

Fisher postukał palcem w implant, zmieniając kanały.

- Zgłaszam się na piątym - odezwał się wreszcie.

- Czekaj na Xerxesa - wyszeptał głosik w jego uchu, po czym nastąpiło kilka sekund klikania i buczenia świadczącego o szyfrowaniu rozmowy.

Xerxes, to znaczy pułkownik Irving Lambert, szef i od dawna przyjaciel Fishera, był koordynatorem Wydziału Trzeciego. -- - Zmiana planów, Sam - odezwał się Lambert.

- Niech zgadnę. Będziemy tak latać w kółko, aż nam skrzydła odpadną.

- Od teraz jesteś w misji.

Jakby na komendę, „Szpon" przechylił się ostro na prawo. Pomruk silników narastał - samolot przyśpieszył.

- Masz aktualizację OPSAT-u*.

Fisher podwinął mankiet kombinezonu i przycisnął kciuk do ekranu OPSAT-u; w ten sposób go uruchomił:

 

* Operational Satellite Uplink- satelitarne łącze operacyjne (przyp. tłum.).

 

 

//... SKANOWANIE BIOMETRYCZNE ROZPOCZĘTE... ...SKANUJĘ ODCISK PALCA... ...TOŻSAMOŚĆ POTWIERDZONA... //

 

Ekran rozbłysł szumem i wyłonił się zielonkawoszary obraz z satelity. Opcja skanowania biometrycznego była najnowszym ulepszeniem OPSAT-u. Wprowadzono ją nie tylko po to, by ustrzec urządzenie przed niepowołanym wzrokiem, ale i po to, by zapobiec przełączaniu trybów po przypadkowym uderzeniu w ekran dotykowy. Podczas swojej ostatniej misji, uciekając przed pościgiem, Fisher odkrył naraz, że przygląda się planowi Kioto, zamiast stoczni Nampo, skąd starał się wydostać.

- Co to niby jest? - zapytał.

Odpowiedziała mu Anna Grimsdottir, guru techniczny Lamberta.

- Przekaz w czasie rzeczywistym z satelity zwiadowczego, KH-12. Patrzysz teraz na Ocean Atlantycki, jakieś sześć mil na wschód od przylądka Hatteras w Karolinie Północnej. Widzisz ten podświetlony punkt? - mówiła o pulsującym maleńkim wrzecionie w prawym górnym rogu.

- Widzę. Frachtowiec. No i co?

- Patrz na obraz w podczerwieni.

Ekran OPSAT-u zamigotał, po czym ukazał się na nim frachtowiec pulsujący czerwienią i kolorem pomarańczowym.

- Cieplutki - stwierdził Fisher. - Ktoś zapomniał wymienić płyn w chłodnicach?

- Dobrze by było - odparł Lambert. - Podpis radiometryczny wskazuje, że źródło ma pochodzenie nuklearne. Coś na tym statku jest radioaktywne. Próbujemy ustalić co, ale tymczasem zmierza ku naszemu wybrzeżu.

- Nawiązaliście kontakt radiowy?

- Nie odpowiada na wywołania. Utrzymując obecną prędkość i kurs, zacumuje za dwadzieścia dwie minuty.

Przy minimalnym wyposażeniu do skoku treningowego, nieobejmującym uzbrojenia, Fisher musiał improwizować. Przeszedł do kokpitu. Okazało się, że załoga otrzymała już rozkazy Lamberta. Pilot wręczył Fisherowi swoją berettę 92F kaliber 9 milimetrów wraz z dodatkowym magazynkiem.

- Daleko jeszcze? - spytał Fisher. Od otrzymania wiadomości od Lamberta minęły dwie minuty.

- Czterdzieści osiem kilometrów. Zrzucę pana przy ośmiu.

- Na styk.

- W tym jesteś najlepszy, Sam - włączył się nasłuchujący Lambert.

- Jak zwykle mi kadzisz.

- Zmierzają tam dwa kutry straży przybrzeżnej i niszczyciel marynarki wojennej, ale ty będziesz pierwszy. Z Homestead startują dwa F-16. Powinny znaleźć się nad tobą, kiedy wylądujesz.

0 ile trafię w pokład, pomyślał Fisher. Skok na spadochronie na pokład statku w absolutnej ciemności był ryzykowny. Jeśli ominie cel - samobójczy.

- Kto tak zdecydował? - chciał wiedzieć.

- Sekretarz obrony. Jeśli nie uda ci się zatrzymać statku, rozkaże F-16 go zatopić.

- Jeśli jest na nim to, co sądzimy...

- To będziemy mieć ekologiczny koszmar. No to powodzenia.

- Wielkie dzięki. Odezwę się.

- Dwie minuty do zrzutu, panie majorze - oznajmił pilot.

Co dalej? - przemknęło Fisherowi przez głowę. Co znajdzie na pokładzie?

 

 

ROZDZIAŁ 2

Ramionami zapierając się o krawędzie otwartego luku, stojąc na szeroko rozstawionych i ugiętych nogach, Fisher wpatrywał się w czerwoną lampkę nad głową; czekał na sygnał. Wiatr podmuchami wdzierał się do środka, targał uprzężami w ładowni i pobrzękiwał sprzączkami mocowań. Silniki C-130, które wcześniej ledwo słyszalnie pomrukiwały, teraz ryczały ogłuszająco, przeszywając ciało wibracjami. Przez maskę tlenową z sykiem sączył się zimny życiodajny gaz o metalicznym posmaku. Wokół widać było tylko czerń, znaczoną co kilka sekund rozbłyskami świateł nawigacyjnych samolotu.

Jak zawsze przed misją, w wyobraźni zobaczył twarz córki, Sarah. Zacisnął powieki, by wrócić do rzeczywistości.

Skoncentruj się na tym, co cię czeka, napomniał się. Lampka nad głową zamrugała, rozbłysła żółcią, zgasła, po czym rozświetliła się zielenią. Skoczył.

Natychmiast wpadł w strumień zaśmigłowy. Ledwo zdążył dojrzeć przemykający obok kadłub samolotu. Policzył do trzech i pociągnął za linkę. Paralotnia rozłożyła się z łopotem. Poczuł, jak podrywa go do góry. Żołądek podszedł mu do gardła.

Potem zapadła cisza. Szybowanie w ciemności, bez punktów orientacyjnych, przypominało bezruch. Poza samym skokiem to nagłe zawieszenie w przestrzeni kosztowało spadochroniarzy najwięcej nerwów. W jednej chwili twoim ciałem targa huraganowy wiatr, w następnej unosisz się w martwej ciszy. Przykre uczucie.

Zerknął w górę na paralotnię. Rozłożyła się bez najmniejszych problemów, tworząc klinowaty cień na tle mrocznego nieba. Ale przecież gdyby czasza się nie otworzyła, nie byłoby po co sprawdzać. Niekontrolowany upadek ku powierzchni oceanu z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę to pierwszy znak, że znalazł się w tarapatach.

Uniósł nadgarstek ku wizjerowi maski i przyjrzał się ekranowi OPSAT-u. Kolisty obraz z radaru nałożył się na bladą siatkę współrzędnych. W południowo-zachodnim rogu ekranu, daleko, daleko pod nim widniała wolno pulsująca czerwona plamka frachtowca. Liczby na krawędziach ekranu oznaczały prędkość wiatru, wysokość, prędkość opadania, kąt zejścia i czas pozostały do osiągnięcia celu.

Nieznacznie przeniósł ciężar ciała. Dzięki wrażliwej na ruch uprzęży mógł w ten sposób sterować „Jastrzębiem". Skręcił delikatnie na zachód, zrównując lot z kursem frachtowca.

W implancie usłyszał trzask, a potem głos.

- Sam, jesteś tam? - to był Lambert.

- Jestem.

- Zakładam, że „Jastrząb" działa zgodnie ze specyfikacjami.

- Skoro tu jestem, znaczy, że wciąż żyję.

- Sam, sprawdź OPSAT - włączyła się Grimsdottir. - Mamy informacje o tym frachtowcu.

Fisher włączył ekran. Pojawił się na nim model statku wraz ze schematami pokładów oraz szczegółowymi informacjami:

NAZWA/OZNACZENIE STATKU: „TREGO"/DROBNICOWIEC

DŁUGOŚĆ/POKŁADNIK: 481/62 LICZEBNOŚĆ ZAŁOGI: 10 BANDERA: LIBERIA

PORT DOCELOWY: BALTIMORE

- Tuż obok Waszyngtonu - mruknął Fisher. - Jak dogodnie!

- Bogu dzięki za te małe cuda - powiedział Lambert. Wszystko jest względne, pomyślał Fisher. Jeśli „Trego" dobije do

brzegu, to ci, którzy zetkną się z jego ładunkiem, nie nazwą tego cudem.

Fisher na własne oczy widział skutki choroby popromiennej. I nie potrafił o tym zapomnieć.

- Przewidywane miejsce dobicia do brzegu to False Cape Landing, na południe od Virginia Beach - zakomunikowała Grimsdottir. - Masz czternaście minut.

- Jakieś ślady życia na pokładzie?

- Brak. Odczyt z podczerwieni wariuje. Nie potrafimy stwierdzić, czy są tam jakieś obiekty o temperaturze ludzkiego ciała.

- Najlepiej założyć, że są, Sam - wtrącił Lambert. - Kiedy osiąg niesz cel?

- Za dziewięć minut.

- Niewiele. F-16 mają rozpocząć ostrzał w cztery minuty po tym, jak wylądujesz.

- No to lepiej się pospieszę - rzucił Fisher i się rozłączył.

Zsunął na oczy potrójne gogle, przełączył się na noktowizję i obrócił w powietrzu, głową w dół, a rozłożonymi nogami do góry. „Jastrząb" błyskawicznie zanurkował ku powierzchni oceanu.

Sam nie spuszczał oczu z wysokościomierza OPSAT-u.

Sześćset metrów... 450... 300... 150... 90.

Wygiął się i podciągnął kolana. „Jastrząb" zadygotał. Przez szarozielone gogle noktowizyjne Fisher ujrzał zbliżającą się ku niemu czarną powierzchnię wody. Już prawie przesłoniła mu cały widok.

No, dalej...

„Jastrząb" rozpostarł się i wyrównał lot. Sam zobaczył horyzont.

Test polowy w warunkach ekstremalnych, stwierdził, dziękując w duchu konstruktorom paralotni.

Sprawdził OPSAT. Od frachtowca dzieliły go trzy kilometry. Skorygował lot, skręcając lekko na wschód, i zszedł na trzydzieści metrów.

Dźgnął palcem opcję „zbliż" na ekranie OPSAT-u. Obraz zmienił się, pokazując trójwymiarowy model szkieletowy „Trego" między parą migających ukośnych linii. Przełączył gogle w tryb lornetki. Zbliżenie. Wreszcie na tle nocnego nieba dostrzegł niewyraźny zarys nadbudówki statku. Żadnego ruchu na pokładzie. Jedynie kilwater rozpościerał się pienistym białym wachlarzem na sterburcie. Statek pogrążony był w mroku, świeciły tylko światła pozycyjne.

Zbliżenie. Dwie mile za dziobem frachtowca wypatrzył ciemną linię wybrzeża, a jeszcze dalej mrugające światełka Virginia Beach.

Pół miliona mieszkańców, pomyślał.

Dopasował kąt zejścia do odczytu z OPSAT-u. Trzydzieści metrów do sterburty. Wygiął się w kabłąk, unosząc dziób „Jastrzębia". Gdy przelatywał już nad relingiem rufowym, gwałtowny podmuch wiatru zepchnął go do morza. Obrócił się w powietrzu i „Jastrząb" posłusznie skręcił w prawo. Fisher zgiął kolana, by zamortyzować uderzenie, ale okazało się zaskakująco łagodne.

Jednym płynnym ruchem sięgnął w górę, pociągnął za drążek, złożył paralotnię, odpiął uprząż, po czym umocował je do knagi.

Nagle z prawej strony dobiegł go ryk silników. Uniósł głowę - w samą porę, by zobaczyć przelatującego F-16. Światła pozycyjne zamrugały w ciemności, samolot wzbił się i odleciał.

Ostrzega mnie czy życzy powodzenia? - zastanawiał się Sam.

Rozejrzał się, po czym postukał palcem w implant.

- Jestem na pokładzie - zameldował. Wyciągnął berettę i pognał ku najbliższej drabince.

 

 

ROZDZIAŁ 3

Gdy dotarł na szczyt drabiny, natychmiast przykucnął, kryjąc się za 3 skrzynią. Nasłuchiwał w bezruchu. Cisza. Słychać było tylko rytmiczny warkot silników „Trego" i wiatr targający olinowaniem.

Na ekranie OPSAT-u wyświetlił plany statku. Znajdował się na głównym pokładzie. Mostek był na dziobie, w odległości jakichś stu dwudziestu metrów. Aby tam dotrzeć, mógł albo skryć się pod pokładem i podkraść się cichaczem, albo puścić się biegiem przez otwartą przestrzeń. Wolałby to pierwsze, ale nie było na to czasu. Włączył implant.

- Powiedz mi, Grimsdottir, jak gorący jest ten statek?

- Chodzi ci o to, jak długo możesz przebywać na pokładzie, zanim zaczniesz świecić?

- Taa.

Trudno powiedzieć, ale na twoim miejscu nie byłabym tam dłużej niż piętnaście minut.

- No to już wiem. Bez odbioru. Wziął głęboki oddech i ruszył biegiem.

W poszarzałym świecie widzianym przez noktowizor pokład wyglądał jak spłaszczona powierzchnia Księżyca, której monotonię naruszały jedynie spiętrzone tu i ówdzie skrzynie. Czuł się nagi, na widoku. Choć nie miał wyboru, sprint przez otwartą przestrzeń był wbrew jego instynktowi przetrwania. Nie myśl tyle, tylko biegnij, napomniał się.

W połowie drogi na mostek podniósł głowę i spostrzegł na trapie stojącą w cieniu postać. Odwróciła się na pięcie i pędem ruszyła przez luk na mostek.

- Mam towarzystwo - poinformował Lamberta. - Ktoś jest na mostku.

- Zapewne nie sam.

Może tak, może nie, pomyślał Fisher. Statek mógł być zautomatyzowany. W takim przypadku człowiek, którego ujrzał, pewnie tylko czuwał, czy wszystko przebiega zgodnie z planem.

- Ile jeszcze czasu, Grim? - zapytał.

- Cztery minuty. F-16 gotowe do odpalenia pocisków. Czekają tylko na rozkaz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin