Alien T.J. - Miasto Złotego Gryfa.doc

(923 KB) Pobierz

Miasto Złotego Gryfa
 

Autor - T.J.Alien
HTML : Argail



 

ROZDZIAŁ 1

    Wielkie, betonowe miasto ogarniał mrok. Kontury wyrastających z szarej płaszczyzny budynków powoli traciły swoją ostrość, zlewając się z coraz ciemniejszym tłem. Gdzieniegdzie nieśmiało zapalały się błękitne, bliźniaczo podobne do siebie światełka, rozmyte nieco przez podwójne szyby kwadratowych okien. Namalowane na murach napisy ginęły w ciemnościach, zatracając wszelkie znaczenie. Noc-królowa zbrodniarzy, stręczycieli i prostytutek zamykała brudny świat w swych żelaznych objęciach, rozsiewając w labiryncie ciasnych ulic feromon strachu. 
    Pozbawione swoich kolorowych, tandetnych wystrojów stragany przypominały sterczące żałośnie szkielety prehistorycznych gadów. Od czasu do czasu wzdłuż ścian budynków przemykały sylwetki spóźnionych przechodniów, pośpiesznie zmierzających do swoich mieszkań, a betonowe klocki zdawały się wyciągać w ich stronę niewidzialne szpony, szepcząc: "Biada wam, biada...". Miasto błyskawicznie pustoszało. Wkrótce pogrążyło się w całkowitych ciemnościach, rozświetlanych jedynie żółtymi ognikami z rzadka porozstawianych ulicznych latarni, oraz błękitną poświatą szyb, za którymi jarzyły się kineskopy tysięcy telewizorów.
    Abel szedł samym środkiem ulicy, zaciskając spoconą dłoń na rękojeści ciężkiego rewolweru. Bał się, mimo iż w magazynku niezawodnej broni prężyło się do skoku pięć dwunastomilimetrowych, śmiercionośnych pocisków. Wystarczyło jedynie wykonać szybki ruch, a potem zacisnąć wskazujący palec na języku spustowym. Zupełnie prosta, nie wymagająca ani odrobiny myślenia czynność... Abel był przygotowany do oddania strzału. Robił to dziesiątki, a może setki razy... Nie pamiętał dokładnie. Nie był w stanie zliczyć rozszarpanych ołowianymi kulami ciał, rozłupanych czaszek i zdeformowanych kończyn. Wszystko to było dla niego czymś zwyczajnym, lecz nie naturalnym, fragmentem rzeczywistości, w której przyszło mu żyć i walczyć o przetrwanie, z którą jednak nigdy nie mógł się pogodzić. 
    W mrocznym mieście obowiązywała jedna zasada: zabij nim zabiją ciebie! Abel przestrzegał tej zasady z konsekwencją, na jaką tylko było stać zwyczajnego, pełnego uczuć i nadziei człowieka. Stary rewolwer wielokrotnie ratował mu życie. Abel żywił w stosunku do tego stalowego przedmiotu całą gamę uczuć. Kochał swoją broń, pieścił ją i dbał o jej sprawność, równocześnie z trudem powstrzymując się przed wyrzuceniem jej do pierwszej napotkanej ściekowej studzienki. Wstręt do zabijania toczył w nim walkę z chłodnym rozsądkiem nakazującym pozbycie się wszelkich skrupułów. Jednocześnie Abel zdawał sobie sprawę, iż rewolwer nie mógłby zapewnić mu szans zwycięstwa w starciu z bandytą uzbrojonym w nowoczesną broń, będącą w stanie zamienić ludzkie ciało w stertę dymiącego popiołu. Wielokrotnie zastanawiał się skąd ci okrutni ludzie biorą tak doskonałą broń. Odpowiedź mogła być tylko jedna: przemyt zza Bariery. Ale przecież tam od wielu lat panował pokój, więc po co ktokolwiek miałby produkować tego rodzaju przedmioty?... A zresztą któż mógł wiedzieć na pewno co dzieje się za Barierą? 
    Nie miało to zresztą większego znaczenia dla Abla, który tak czy inaczej musiał zaufać swojemu pięciostrzałowemu zabytkowi. Po prostu nie miał innego wyjścia.
    Serce łomotało mu w piersi jak oszalałe, kiedy mijał kolejne zaułki betonowego labiryntu. Odgłos własnego tętna utrudniał mu łowienie szmerów dochodzących z mrocznych zakamarków. Na wszelki wypadek zachowywał jednakową odległość od każdej z otaczających go ścian. 
    Szedł powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony.
    Już niedaleko - powtarzał w myślach - Tylko do placu. Już niedaleko...
    Tłumił w sobie lęk i kroczył dalej, bo tam, w centrum odrażającego miejskiego molocha, czekała na niego o n a. Widział przed sobą jej twarz, wyobrażał sobie dotyk jej chłodnych dłoni, zapach kasztanowych włosów i smak miękkich ust. To wszystko było takie bliskie i tak nęcące...
    Odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał oświetloną sylwetkę stwora będącego symbolem Rajskiej Republiki. Potężny, szczerzący kły, dzierżący w swych szponach insygnia królewskiej władzy, złoty gryf spoczywał na wysokim cokole, rzucając przechodniom dumne spojrzenia. Statua wyraźnie górowała wzrostem nad okolicznymi zabudowaniami. Zajmowała zaszczytne miejsce w centralnym punkcie obszernego placu, będącego na co dzień królestwem handlarzy. Teraz plac świecił pustkami, ale dumny gryf ciągle chełpił się swoją potęgą, rozkładając skrzydła, jak gdyby chciał poderwać się do lotu i nigdy już nie powrócić... Niestety, musiał tutaj pozostać. Był przecież tylko biedną, wypolerowaną bryłą metalu, która mimo iż posiadała koronę, berło i obusieczny miecz, nie była w stanie nikomu pomóc, ani zaszkodzić. Taki już był smutny los samotnego gryfa...
    Abel nie miał zamiaru podziwiać dumnych kształtów stalowego potwora. Wpatrywał się w ciemność, usiłując dostrzec drobną sylwetkę Anny. Czuł narastający niepokój zmieszany z wściekłością. Tak, był wściekły na nią, na Annę. Dlaczego zawsze wybierała tak dziwne miejsca spotkań i dlaczego zawsze po zmierzchu? Czemu skazywała go na niebezpieczne spacery? Czyżby podniecało ją uczucie strachu? A może miał to być jakiś rodzaj próby? Abel nie znał Anny zbyt dobrze. Widywali się często, nawet bardzo często, a jednak dziewczyna wciąż stanowiła dla niego zagadkę. W gruncie rzeczy nie wiedział o niej prawie nic. Jedno musiał przyznać: miała szczęście, ogromne szczęście. Ich wieczornych spotkań nie zakłócił nigdy żaden napad bandy złodziei, ani nawet atak samotnego, zdesperowanego bandyty. Abel czuł się bezpieczny, kiedy Anna była przy nim. Nie mógł zrozumieć tego uczucia. Dziewczyna była słaba, drobna i delikatna. Nie miała w sobie nic ze sprężystej, muskularnej łowczyni nagród. Nie przypominała również żadnej z uzbrojonych po zęby, odzianych w wymyślne stroje, szukających mocnych wrażeń nocnych dziewcząt o kamiennych twarzach. Była po prostu kobietą. To on, Abel powinien był pełnić rolę strażnika ich wspólnego bezpieczeństwa. A jednak przy niej nie czuł się siłaczem. Byli sobie równi.
    Abel kochał Annę i żałował, że oboje nie urodzili się w nieznanym, wolnym świecie za nieprzenikalną Barierą, gdzie ludzie nie musieli się bać i gdzie istniało słowo "przyszłość", które tutaj było tylko pustym frazesem. Ich życie nie miało przyszłości. Zawsze istniała tylko teraźniejszość: brudna, bezbarwna, pogrążona w smutku, przepojona bezsilnym buntem i wiecznym rozczarowaniem. Abel nie miał niczego, co mógłby podarować dziewczynie, oprócz kilku słów, uczucia i dotyku. Nie mógł opowiadać jej o wspólnych chwilach szczęścia, jakie mogliby przeżyć, bo w Rajskiej Republice szczęście było zakazane w imię czegoś, czego nikt nie rozumiał, a co nosiło nazwę słuszności wyższej. Nie mogli snuć marzeń, bo każda śmielsza myśl stawała się źródłem bólu. Po cóż marzyć, skoro marzenia nigdy nie mogą się stać rzeczywistością? A jednak cieszyli się z odrobiny prawdziwej wolności, jaką dawały im spotkania. Byli wtedy tylko oni dwoje. Mieli na własność cząstkę świata, do której nie mogła się zakraść siła pragnąca zawładnąć duszami wszystkich ludzkich istot. Każdy uścisk, każdy pocałunek, czy choćby wymiana czułych spojrzeń były ciosem wymierzonym w jedną z twarzy, codziennie szczerzących zęby ze szklanego ekranu. Całując dziewczynę, 
    Abel często usiłował wyobrazić sobie jedną z tych twarzy. Widział płomienie ogarniające zapadnięte policzki, zamieniające w popiół siwą, capią brodę, wpełzające do oczodołów, a potem do wnętrza pozbawionej owłosienia czaszki... Czuł się wtedy szczęśliwy. Szalały w nim miłość, lęk, nienawiść i pożądanie. A potem znowu powracał żal... A jednak warto było ryzykować życie dla tych kilku chwil, włócząc się po ulicach złego miasta.
    Podstawa cokołu, na którym spoczywał złoty gryf tonęła w ciemnościach, mimo iż samą rzeźbę oświetlały cztery potężne reflektory. Właśnie tutaj najczęściej dochodziło do spotkań pomiędzy nimi. Bandyci omijali to miejsce, ponieważ wokół cokołu było zbyt jasno. Abel przywarł plecami do chłodnego granitu, ocierając pot z czoła. Najgorsze było już za nim. Mógł sobie teraz pozwolić na krótką chwilę odprężenia. Nie spuszczał jednak dłoni z rękojeści rewolweru. Był ostrożny, jak zwykle. Swojej ostrożności zawdzięczał przecież życie.
    Anna pojawiła się nagle, w zupełnie nieoczekiwany sposób. Po prostu, stanęła obok niego, jak gdyby wyrosła spod ziemi. Abel odruchowo sięgnął po broń i uniósł ją na wysokość oczu.
- Nie strzelaj, to ja - usłyszał znajomy głos. Odetchnął z ulgą. Nie musiał już martwić się o dziewczynę. Od tej chwili gdyby ktoś zechciał zrobić jej krzywdę, musiałby najpierw pokonać jego.
    Obejmując ją ramionami, przywarł wargami do jej ciepłych ust. Odwzajemniła uścisk i pocałunek.
-     Dokąd pójdziemy? - zapytał po chwili, umieszczając rewolwer w kieszeni kurtki.
    Anna wzruszyła ramionami.
-     Nie wiem - westchnęła. - To przecież wszystko jedno. I tak ostatecznie wylądujemy gdzieś, gdzie jest łóżko i nie ma widzów...
-     Czyżbyś miała coś przeciwko takim miejscom? - Abel spojrzał na nią podejrzliwie.
-     No, nie, oczywiście, że nie... Może na początek pójdziemy do Rogera?
-     Znowu?!
-     Dlaczego nie? To całkiem przyjemne miejsce. A poza tym kto inny nakarmi nas za darmo?
-     Mogę zapłacić...
-     Nie unoś się. Nie do twarzy ci z tym.
-     Skoro tak uważasz... W takim razie chodźmy. A swoją drogą, jak ty to robisz, że dostrzegam cię dopiero wtedy, kiedy jesteś dwa metry ode mnie?
    Anna uśmiechnęła się zagadkowo.
-     Są różne sposoby zapewniania sobie bezpieczeństwa - stwierdziła po chwili. - Jedni noszą przy sobie rewolwery, a innych po prostu nie widać...
    Ruszyli mroczną ulicą, tuląc się do siebie. Miasto wydawało im się teraz nieco mniej odrażające. Byli razem i nie bali się niczego. Co chwilę spoglądali na aksamitne niebo, usiane setkami srebrzystych punkcików, marząc, by wielka, wszechpotężna siła odmieniła ich los. Być razem, we dwoje, na zawsze... Czerń nieba uśmiechała się do nich, ale nie było w tym uśmiechu nic prócz cynizmu i obojętności.
    
    Knajpa Rogera była jak zwykle mocno zatłoczona. W powietrzu snuły się leniwie gęste obłoki papierosowego dymu, a w ogólnej wrzawie dominowały męskie głosy, o brzmieniach mocno zniekształconych przez nadmiar spożytego alkoholu. Pierwszą osobą, która zwróciła uwagę Abla była szczupła dziewczyna, odziana w czarny kombinezon nabijany złotymi ćwiekami. Na szyi zawieszony miała stalowy łańcuch, a do szerokiego, ściśle opinającego jej rozłożyste biodra pasa przymocowana była długa kabura, z której wystawała rękojeść półautomatycznego karabinka. Była to broń, którą zwykle posługiwali się łowcy nagród, a jednak dziewczyna nie przypominała reprezentantki tego niezbyt popularnego zawodu. Była zbyt młoda i zbyt ładna, a jej długie, jasne, rozpuszczone włosy zupełnie nie pasowały do stroju. Nieznajoma stała przy jednym z wysokich, podłużnych stołów i uśmiechając się rozmawiała z jakimś wystrojonym w biały garnitur, tęgim młodzieńcem.
    Abel i Anna podeszli do baru i zajęli miejsca na okrągłych taboretach. Roger, numer ewidencyjny: sześć, sześć, pięć, cztery, dwa, dwa, zero, jeden, jeden, uwijał się za ladą, ledwo nadążając realizować liczne zamówienia klientów. Większość jego klienteli stanowili kupcy, drobni złodzieje, lub inne płotki aparatu przestępczego. Abel był tutaj tolerowany jako dobry znajomy gospodarza, a ponadto jako postać niezwykle oryginalna, inna od wszystkich pozostałych. Anna natomiast była nietykalna. Stali bywalcy lokalu przestrzegali tej zasady, nie chcąc zadzierać z Rogerem, który potrafił być bardzo nieprzyjemny dla tych, którzy mu się nie podobali.
    Nim podszedł do nich gospodarz, usłyszeli suchy kaszel osobnika siedzącego obok Anny. Był to Willy, postać o tyle charakterystyczna, że nikt nie był w stanie określić jego wieku i nikt nie pamiętał jego numeru ewidencyjnego. Po prostu: szara eminencja bez osobowości.
-     Znowu was tu przyniosło - stwierdził raczej, niż zapytał Willy. - Czy naprawdę tak bardzo lubicie tę spelunę?
    Abel wzruszył ramionami.
-     Coś trzeba robić z wolnym czasem - odpowiedziała wymijająco Anna, nie zaszczycając spojrzeniem swojego rozmówcy. Willy był brzydki, wręcz odrażający, a w dodatku ciężko chory. Swoje ostatnie lata, miesiące, a może już tylko tygodnie postanowił spędzić w tanich barach, systematycznie przepijając pieniądze, które zgromadził w trakcie swojej kupieckiej kariery.
-     Aha - Willy ze zrozumieniem pokiwał głową. - Postawić wam? Wiecie, lubię was, a więc...
    Anna skrzywiła się, ale Abel natychmiast dał Willyemu potwierdzający znak.
-     I tak dostalibyśmy to, czego chcemy - syknęła Anna z wyrzutem.
-     Czy to nie wszystko jedno na czyj koszt pijemy? - spytał Abel, uśmiechając się.
-     Nie lubię tego typa - mruknęła, wzruszając ramionami.
    Po chwili podszedł do nich Roger.
-     Jak się macie?! - zawołał. - Co pijecie? To, co zwykle?
    Abel skinął głową.
-     Dzisiaj ja im stawiam - wtrącił Willy.
-     Proszę, proszę! - odezwał się ktoś stojący za ich plecami. - Willy ma gest! Kto by pomyślał...
    Był to Adam, wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna o pryszczatej, zawsze zaczerwienionej twarzy. Adam trudnił się głównie przemytem drobnych towarów i rozprowadzaniem ich w centrum miasta. Oficjalnie uchodził za drobnego złodziejaszka, ale żaden ze złodziei nie widział go podczas włamania lub rabunku. Za to wszyscy przemytnicy znali go doskonale. Adam był dobry we wszystkim, co robił, również w opróżnianiu puszek wypełnionych wszelkiego rodzaju alkoholizowanymi napojami. Jedną z nich trzymał właśnie w swojej potężnej dłoni.
-     Odpieprz się - warknął ze złością Willy.
-     Chyba nawet wiem dlaczego - kontynuował Adam, nie zwracając uwagi na wypowiedziane pod jego adresem słowa. - Masz ochotę na tę damę, stary świntuchu. Właściwie rozumiem cię doskonale. Gdybym wiedział, że wykorkuję za tydzień lub dwa, też chciałbym przed śmiercią popieścić jakieś miłe ciałko. Problem polega na tym, że ta pani nie odwzajemnia twojej ochoty i nie należy do takich, które dają z litości!
    Zgromadzony w knajpie tłum ryknął śmiechem.
-     Odpieprz się! - powtórzył nieco głośniej Willy.
-     Uważaj Anno, to prawdziwy uwodziciel - powiedział Adam.
    Willy gwałtownie zerwał się ze swojego stołka.
-     Jeszcze słowo i... - nie dokończył. Jego zniszczonym, wątłym ciałem wstrząsnął kolejny atak kaszlu.
-     I  co? - Adam rzucił mu pełne politowania spojrzenie. - Lepiej usiądź i napij się. To ci dobrze zrobi.
-     Odpłacę ci za wszystko - zacharczał z wysiłkiem Willy. - Już niedługo wszystko się wyjaśni. Widziałem dzisiaj ICH.
    Adam wybuchnął śmiechem, Roger natomiast popatrzył na Willyego z wyraźnym zainteresowaniem.
-     Gdzie ICH widziałeś? - zapytał, polerując trzymaną w dłoni szklankę kawałkiem białej szmaty.
-     W południowej dzielnicy. Dziś rano, przed świtem. Przeleciały dwa pojazdy, oświetlone na niebiesko.
-     Na niebiesko... - powtórzył Roger, popadając w zadumę.
    Abel już dawno przestał zwracać uwagę na wieści rozgłaszane przez Willyego, który słynął z niezłomnej wiary w upragniony cud. Roger był chyba jego jedynym wiernym słuchaczem.
-     Co jest, do cholery?! - zawołał jakiś ubrany na czarno bandyta. - Gdzie jest barman?!
-     Daj mu spokój - doradził Adam - Nasz Roger ma dzisiaj obrońcę, którego nie należy lekceważyć.
    Bandyta zbliżył się do lady. Na jego piersi lśnił srebrny znaczek z dwoma szklanymi oczkami i czterema nacięciami, co oznaczało, iż jego właściciel posiada drugi stopień zawodowej specjalizacji i zabił czterech ludzi.
-     Obrońcę? - powtórzył ze zdziwieniem. - Kto to taki?
-     Chyba jesteś tu nowy - zauważył Adam. - Jak możesz nie znać naszego myśliciela? - dodał, klepiąc Abla po ramieniu.
    Bandyta przyjrzał się uważnie najpierw Ablowi, a potem Annie.
-     Barman, daj trzy piwa - rzucił, niedbałym gestem ciskając kilka monet na blat szynkwasu. - Jesteś prawdziwym Twórcą? - spytał po chwili.
    Abel skinął głową. Nie miał zamiaru nawiązywać rozmowy z nieznanym osobnikiem, nie mógł jednak pozwolić sobie na całkowite zignorowanie jego pytania. Bójka lub strzelanina wewnątrz baru nie były tym, czego pragnął najbardziej.
-     Napijesz się ze mną? - zapytał bandyta, stawiając przed Ablem puszkę z piwem.
-     Nie pijam z nieznajomymi - odpowiedział chłodno Abel. Tymczasem na twarzy Anny pojawił się wyraz niepokoju.
-     Możemy się poznać - stwierdził bandyta. - Nazywam się Andreas, numer... Tego właśnie nigdy nie pamiętam. A ty? Jak masz na imię?
-     Chodźmy stąd - szepnęła Anna, szarpiąc Abla za rękaw.
-     Zaczekaj - mruknął Abel. Powoli odwrócił twarz w stronę Andreasa. Uśmiech zaczął znikać z twarzy bandyty.
-     Nie lubisz mnie - stwierdził Andreas. - Nie lubisz, prawda?
-     Zgadza się - odpowiedział Abel. - Nie lubię cię. I byłbym wdzięczny gdybyś sobie stąd poszedł. To powiedziawszy, niedbałym, lecz zdecydowanym ruchem ramienia, odsunął od siebie puszkę.
-     Obrażasz mnie - zauważył Andreas.
-     Tak, obrażam cię - przyznał Abel. - Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno? Spływaj stąd!
    Andreas wyprostował się i zwiesił ramiona wzdłuż ciała. Abel był pewien, że jego ubranie zaopatrzone jest w co najmniej kilka nie rzucających się w oczy kieszeni zawierających najprzeróżniejsze rodzaje broni. Nie mógł dopuścić, by bandyta zdążył użyć którejś z nich.
-     Przeproś mnie - zażądał Andreas.
    Abel pokręcił głową przecząco, nie spuszczając wzroku z jego dłoni.
-     Uspokójcie się - zaproponował Adam. - To nie ma sensu.
-     On mnie obraził - po raz kolejny stwierdził Andreas.
-     No i co z tego?! - zawołał Adam ze zdenerwowaniem. - Niech ci się nie wydaje, że masz nad nim przewagę tylko dlatego, że jesteś zawodowym rabusiem! Widziałem jak ten facet radził sobie z ośmioma takimi jak ty! A poza t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin