Świat się nie śmieje.doc

(32 KB) Pobierz
Świat się nie śmieje

Świat się nie śmieje

Kiedy, jeśli nie teraz, otrzyma kwiat uśmiechu?
Janusz Korczak

W wychowaniu, tak zresztą jak w całym życiu, niezbędne jest poczucie humoru. I - choć boję się, że zostanie to źle zrozumiane - również odrobina (ile to jest ?) dystansu do własnych "działań wychowawczych".

Bez nich człowiek łatwo nabawiłby się nerwicy, a nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że rodzic z nerwicą nie może być dobrym wychowawcą.

Poczucie humoru i stosowny dystans przydają się zwłaszcza wtedy, gdy coś nie idzie po naszej myśli (pedagogicznej), na przykład w sytuacjach, kiedy nasze intencje i wysiłki wychowawcze zderzają się z rozbieżnymi intencjami i wysiłkami innych ludzi. Podam pierwszy z brzegu i raczej "niewinny" przykład. Przez kilka minut tłumaczymy dziecku, dlaczego do kościoła nie wchodzi się w czapce, dlaczego na mszę nie zabiera się niczego do jedzenia i czemu nie powinno się także przynosić zabawek. W końcu wchodzimy do środka, ale gdy tylko zajmiemy miejsce, z którego dobrze widać prezbiterium, zaraz zjawia się chłopczyk w berecie i zaczyna częstować dzieci cukierkami. Nasze dziecko da się oczywiście przekonać, że otrzymanego cukierka może zjeść w powrotnej drodze z kościoła, gorzej, że fatalny chłopczyk skonsumowawszy słodycze zaczyna przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu samochodu. Jakie dziecięce oczy nie roześmieją się na widok nowego resorowca? A zaraz potem w twoją stronę powędruje pełne wyrzutu spojrzenie: "Okłamałeś mnie, widzisz, w kościele można się bawić". A mamusia chłopczyka kiwa głową z uśmiechem i wyciąga z torebki słone paluszki...

O święte normy! Czy wśród was są jeszcze takie, które cieszyłyby się szacunkiem bezwzględnej większości społeczeństwa?! Oto jeszcze garść przykładów. Nauczyliśmy naszego syna: "Gdy czerwone - stój i czekaj! Gdy zielone - idź, nie zwlekaj!" Ale ponieważ wysiadamy obok skrzyżowania, po drugiej stronie którego jest miasteczko studenckie, dziecku niebawem wszystko się pomieszało. Nauczyliśmy go też (raczej łatwo to przyszło), że zabawki powinno się pożyczać, bo wtedy wszyscy są zadowoleni i zabawa jest lepsza. Rzeczywiście, zabawa była świetna, dopóki pewnego dnia na podwórku nie pojawiła się babcia, która przywoływała swoją wnuczkę do (jakże odmiennego od naszych oczekiwań!) porządku, mówiąc na przykład: "Kochanie, po co bierzesz od chłopczyka tę łopatkę? Będziesz mu musiała pożyczyć swoją. Lepiej baw się swoimi zabawkami, a chłopczyk swoimi". Wreszcie - przekonaliśmy synka, że nie wszystkie słowa, które usłyszy, nadają się do powtarzania. W tej sprawie sytuacja jest dużo trudniejsza, a "wsparcie społeczne" znikome, co ilustruje następujący dowcip: W klasie słychać głosy robotników odnawiających szkołę: "Jasiu, podaj, k..wa, to wapno! Jasiu, zmierz, k..wa, tę deskę!" Uczniowie chichoczą, wychowawczyni się zdenerwowała: "Panowie, nie możecie być trochę delikatniejsi? Przecież tu są dzieci!" Niebawem za oknem znów słychać głosy pracujących: "Jasiu, podaj, k..wa, to wapienko! Jasiu, zmierz, k..wa, tę deseczkę!" Myślę, że trochę za łatwo "oddajemy pole" postępującej wulgaryzacji języka.

Podaję tu, rzecz jasna, przykłady stosunkowo niegroźnych kolizji. (Gorzej znacznie jest wtedy , gdy zderzanie się racji ma miejsce wewnątrz rodziny; gdy tata mówi "A", mama "B", a babcia z dziadkiem "C" i "D". Tu o równowagę wewnętrzną o wiele trudniej...) Zaobserwowałem jednak, że tego rodzaju sytuacje (niegroźne z pozoru), jeżeli powtarzają się dość często - a tak na ogół jest - mogą kształtować w dziecku lekceważący stosunek do prawdy przekazywanej przez rodziców. A mówimy tu o przypadkach, gdy tego rodzaju prawda nie jest kwestią wyboru, lecz bywa - jak w przykładzie ze światłami - nawet kwestią życia. Jeżeli w takich sytuacjach reagujesz gniewem, złością, wzburzeniem - dziecko zapamiętuje je jako twoją "porażkę". Jeżeli umiejętnie obrócisz rzecz całą w żart - dziecko zapamiętuje twój uśmiech i wyrozumiałość. Możesz wtedy jeszcze raz spróbować je nauczyć: "Gdy czerwone... Gdy zielone..."

Powiem to wprost, tak jak to jest w moim życiu: czasem baraszkowanie z dzieckiem, wspólne wygłupy, robienie min - są najlepszym wyjściem z sytuacji emocjonalnie trudnej. Z sytuacji, gdy tobie brakuje sił i pomysłów, a dziecko "domaga się" jakiejś odpowiedzi, której na razie nie masz. Poczucie humoru (jako równoważnik) jest niezbędne także dlatego, że świat, a konkretnie: myślenie o przyszłości naszych dzieci w świecie - napełnia nas przerażeniem. Wczesny alkoholizm, wczesne (i niekiedy dewiacyjne) inicjacje seksualne, narkotyki, sekty, telemania, infomania, kradzieże i wymuszenia w szkołach... To tylko początek listy faktów, wśród których nasza wyobraźnia może przebierać do woli, układając coraz czarniejsze scenariusze na następne stulecie. Nie zamierzam bynajmniej namawiać nikogo, żeby żartem ("Synu, myślę, że już czas, byśmy porozmawiali o seksie" "Dobrze, tato, w czym mogę ci pomóc?") próbował wykpić się od namysłu nad tym, co tego namysłu wymaga. Ale jakże często (widzę to wokół siebie) lęk przed poruszającymi wyobraźnię zagrożeniami paraliżuje racjonalną refleksję nad przyczynami owych zagrożeń. A tkwią one nierzadko - w domach, w rodzinach. Własnych dzieci i tak nie uda się schować, można je co najwyżej zarazić swoim lękiem, przestraszyć światem i ludźmi. Każdy kolejny supeł w ich psychice, każda blokada - utrudnią później podjęcie decyzji w sytuacji trudnej, na przykład w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. "Nie rozmawiaj z obcym!" (w Ameryce dzieci uczą się tego już w przedszkolach) to dobra zasada, o ile nie oznacza: "Każdy obcy to twój wróg"

Musimy kształtować w naszych dzieciach moc - moc wynikającą nie z posiadanej władzy (siły fizycznej, osiągnięć, sukcesów w rywalizacji itp.), ale ze stosunku do życia, z nastawienia do innych. To jest szalenie trudne, bo sami dla dzieci jesteśmy ośrodkami władzy i, co tu kryć, chętnie (a czasem - i to już jest bardzo źle - bezwzględnie) z tego korzystamy. Warto przyjrzeć się tej swojej władzy z dystansu: jakże śmieszne i żałosne jest niekiedy to "panowanie"!

Poczucie humoru przywiązuje dzieci do nas, a zarazem pomaga uczyć je (i siebie samych - bo my też musimy się tego ciągle uczyć) "właściwej miary rzeczy". Pocięcie nożyczkami artykułu taty pisanego do "Znaku" to jeszcze nie jest big problem, zwłaszcza, że powstała z tego papierowa Godzilla. Gorzej, gdy dziecko zrobi samolocik ze świadectwa udziałowego albo w książce z biblioteki zatrzaśnie lizaka. To chyba najtrudniejsze: nauczyć się, które zdarzenia wolno (a nawet - warto) zbagatelizować, obrócić w żart, a których nie można, wokół których należy zrobić "aferę".

Na koniec jedna istotna - choć niby oczywista - uwaga: trzeba pamiętać o tym, że dziecko może niekiedy tę naszą niepowagę mocno i bardzo dotkliwie przeżywać! To jest sprawa zasadnicza, "korczakowska", można powiedzieć: szanować dziecko, liczyć się z nim. (Lubimy tego Korczaka cytować, powoływać się nań, ale mam wrażenie, że z jego dziełem jest trochę tak jak z orędziem Papieża - niewieleśmy jeszcze z tego zrozumieli...) W artykule Prawo dziecka do szacunku Korczak pisał, że dorośli nawet z łez dziecka potrafią żartować... Więc nie piszę tu o poczuciu humoru bez granic. Piszę tu o poczuciu granic humoru. O poczuciu humoru, które nie jest kwiatkiem na kupie śmieci naszego egoizmu.

Wojciech Bonowicz

"Znak" nr 498, 1996 r.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin