Judith Gould - Grecka willa.rtf

(1068 KB) Pobierz
Judith Gould

Judith Gould

GRECKA WILLA

PRZEŁOŻYŁA BEATA DŁUGAJCZYK


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Urania

1. Jedna z Muz.

2. Przydomek bogini Afrodyty, opisujący ją jako „niebiańską”, duchową, w odróżnieniu od Afrodyty Pandemos, miłości ziemskiej; tak jak to występuje w „Symposium” Platona.

Przewodnik oksfordzki po literaturze klasycznej

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Coconut Grove, Miami, Floryda

W środę o świcie Tracey wyłączyła stojący przy łóżku budzik dokładnie dwadzieścia minut przedtem, zanim zdążył wybuchnąć przenikliwym, wwiercającym się w uszy jazgotem. Wyskoczyła z łóżka, odrzucając na bok kołdrę. To zdumiewające, ale nie czuła ani odrobiny zdenerwowania, choć przecież dzisiaj ważyła się jej przyszłość. To właśnie dzisiaj miała się dowiedzieć, czy marzenie, któremu poświęciła trzy ostatnie lata życia, ma szansę się urzeczywistnić.

A jeśli przeciwnie - jeśli dowie się, że praca trzech długich lat poszła na marne? Taki werdykt oznaczałby odłożenie niedokończonego maszynopisu na półkę i rozpoczęcie wszystkiego od nowa; szkic kolejnej książki, mozolne układanie intrygi, kilka lat wytężonej pracy, zanim ją napisze.

Tracey Sullivan, urodzona optymistka, nie brała pod uwagę możliwości innego rozwiązania niż pozytywne. Przecież spodobała im się moja powieść, przekonywała samą siebie. Przecież rozważają możliwość jej wydania.

Podobnie ujął to Mark Varney, jej agent.

„Jestem przekonany, że ją opublikują”.

Tracey wyprostowała długie, smukłe nogi i z lubością wciągnęła w płuca słonawe powietrze. Zerknęła w stojące na toaletce lustro. Popielatoblond włosy, skłębione i potargane, sterczały na podobieństwo fryzury punka, oliwkowozielone oczy tryskały humorem.

Podeszła do okna i podniosła żaluzje. Przy każdym poruszeniu dłoni ogromny, sześciokaratowy brylant zaręczynowego pierścionka odbijał refleksy promieni słonecznych, układających się na przemian z paskami cienia w prążkowany wzór.

Za oknem rozciągał się gąszcz palm, bananowców, przyciętych w szpalery fikusów, obsypanej kwieciem wisterii i rozwichrzonych krzewów bugenwilli. Poranne niebo było lekko przymglone, ale bez jednej chmurki, powietrze ciężkie i pełne wilgoci, jak zawsze w sierpniu w tym odosobnionym zakątku Coconut Grove. Ta prawdziwa oaza zieleni jednocześnie znajdowała się tak blisko cywilizacji, by człowiek mógł w pełni korzystać ze wszystkich upajających uroków supermodnych terenów South Beach, gdzie jak rok długi paradowały stada modelek i różnych sław, a z nadejściem zimy elity finansjery z całego świata celebrowały słynne, całonocne przyjęcia.

Niczym na dany z ukrycia znak, powietrze zaczęło drgać od latynoskiej muzyki słynnego didżeja, remiksującego rytmy tanga z gwałtownymi uderzeniami disco. Tracey mocniej wychyliła się z okna. Smukły cadillac '57 z otwieranym dachem, pełen nastolatków wracających do domu po nocnej imprezie, pędził obsadzoną dwoma rzędami drzew ulicą niczym miętowozielony, lśniący chromem, śródlądowy jacht; sześć par ramion unosiło się ku niebu, przecinając powietrze w rytm muzyki.

Gdzie, jak nie w Miami?

Wielobarwne dzikie papugi, potomstwo dawno zbiegłych z klatek domowych ulubieńców, zaskrzeczały w zaroślach; samotna biegaczka w nieskazitelnie białym t - shircie, szortach, okularach przeciwsłonecznych i tenisówkach biegła poboczem drogi, porwana latynoskim rytmem, docierającym do niej przez słuchawki walkmana.

Tracey odwróciła się od okna i pomyślała o nadchodzącym dniu. Od dawna miała już wypracowany ustalony harmonogram zajęć i dzisiejszego ranka zamierzała przestrzegać go równie metodycznie, jak każdego innego.

Po pierwsze: wstać równo ze świtem.

Po drugie: wąskim korytarzykiem niewielkiego, podniszczonego domku przejść do kuchni i włączyć ekspres do kawy, napełniony poprzedniego wieczoru.

Po trzecie: pobudzić ciało i umysł do działania lodowatym prysznicem.

Po czwarte: nalać do kubka mocnej, gorącej, parującej kawy Cubano.

Po piąte: włożyć biały, obszerny, męski t - shirt, usiąść za biurkiem i spiąć włosy, wtykając w nie - niczym japońskie pałeczki - kilka ołówków. Włączyć komputer i popijając mocną kawę, świeżym okiem ocenić tekst napisany poprzedniego wieczoru.

Dyscyplina, połączona z niewzruszoną wiarą we własny talent, kazały Tracey przeznaczać dwie pierwsze i dwie ostatnie godziny każdego dnia na pracę nad powieścią.

Już dawno postanowiła zostać uznaną pisarką. Mówiąc szczerze, więcej niż uznaną. Marzeniem Tracey było stać się gwiazdą pierwszej wielkości, dorównać takim sławom jak Danielle Steel, Jackie Collins i Anne Rice.

Właśnie tak.

Oczywiście w pełni zdawała sobie sprawę z tego, ile przeciwności ją czeka, zanim osiągnie szczyt. Szanse były równie znikome, jak szanse młodego, początkującego aktora na zostanie gwiazdorem. Kogoś innego niż Tracey podobna perspektywa mogłaby tylko zniechęcić, lecz jej - wprost przeciwnie - dodawała bodźca do bardziej wytężonej pracy.

W końcu gdyby nikt nie odważył się spróbować, nie mielibyśmy sławnych pisarzy!

Odkąd powzięła to postanowienie, dwie pierwsze godziny każdego dnia nieodmiennie spędzała przy komputerze. Później nadchodził czas szykowania się do pracy w WMAI - TV niewielkiej, lokalnej stacji telewizyjnej, obsługującej obszar wielkiego Miami i całego okręgu Metro - Dada. Była to jedna z pomniejszych stacyjek, ale Tracey pracowała w telewizji!

- Cześć, tato! - powiedziała z ożywieniem.

Zbiegła na dół wąską, wyłożoną chodnikiem klatką schodową, wpadła do kuchni, prawdziwego reliktu lat czterdziestych, i hałaśliwie cmoknęła ojca w czubek łysiejącej głowy. Okupował swoje zwykłe miejsce pod oknem, przy stole z białej, nakrapianej złotymi cętkami formiki, antyku, który stał w tym miejscu przez czas niemal dwa razy dłuższy, niż Tracey żyła na świecie.

- Cześć, słoneczko. - Ojciec podniósł oczy znad krzyżówki w „Miami Herald” i dobrodusznie uśmiechnął się do córki. - Wyglądasz promiennie dzisiejszego ranka - dorzucił, spoglądając na nią znad okularów do czytania a la Benjamin Franklin.

- Co to znaczy, dzisiejszego ranka? - oburzyła się Tracey. - Ja zawsze wyglądam promiennie, nieprawdaż? - Ujęła się pod boki, starając się przybrać groźną minę.

- Prawdaż. Wyłożyłaś mi to jasno i dobitnie.

Trecey usiadła i nalała sobie następny kubek mocnej kawy. Upiwszy łyk, bezwiednie otarła wargi wierzchem dłoni, rozmazując fiołkową pomadkę Viola Mist po starannie nałożonym różu w odcieniu dojrzałej śliwki. Ojciec zachichotał.

- A cóż cię tak rozbawiło? - zainteresowała się Tracey.

- Moja dziewczynka, wyszykowana do pracy, nieskazitelnie uczesana i odstawiona. I co robi? Rujnuje sobie makijaż, upodobniając się do Pocahontas na wojennej ścieżce.

- Och! - wykrzyknęła Tracey z przestrachem i zerwała się na równe nogi.

- Nic się nie stało. Wystarczy kilka minut, żebyś doprowadziła się do porządku.

- Kilka minut? - Zerknęła na zegar w chromowanej oprawie, pracowicie tykający na ścianie nad potężną niczym buick, białą, emaliowaną i chromowaną kuchenką, kolejnym doskonale zachowanym reliktem lat czterdziestych. - Spóźnię się - jęknęła.

Porwała torebkę i ruszyła do łazienki, by ocenić zniszczenia. Zapaliła światło i wzdrygnęła się odruchowo. Poniżej nosa twarz w lustrze wyglądała groteskowo, niczym buzia dziecka, które dla zabawy usmarowało się pomadką, albo oblicze z portretu Karla Appla.

W pośpiechu otworzyła torebkę. Nadal była zajęta poprawianiem makijażu, kiedy usłyszała wołanie ojca:

- Co to jest: opierają się na mostku? Siedem liter.

- Właśnie przez nie patrzysz - odpowiedziała bez namysłu, starając się nie poruszać wargami, gdy wychylona w stronę lustra, starannie nakładała na usta nową warstwę szminki.

- Okulary, pasuje! - wykrzyknął Tom Sullivan. - Jesteś prawdziwym geniuszem. Co ja bym robił bez ciebie?

- Nigdy nie rozwiązałbyś do końca żadnej z krzyżówek, to pewne - odrzekła zgryźliwie. - Zupełnie nie pojmuję, czemu tak się nimi katujesz.

Kliknęła zamykana nasadka; Tracey wrzuciła szminkę do torebki, jednocześnie obdarzając swoje odbicie ostatnim, pięciosekundowym spojrzeniem, które każda kobieta opanowała do perfekcji. Zwykle oceniała się bardzo krytycznie, dziś jednak była w pełni zadowolona z wybranego stroju. Miała na sobie t - shirt, do tego turkusowy sweterek z wykładanym golfem i podwiniętymi rękawami, czarną spódniczkę mini, niewiele większą od znaczka pocztowego, czarne rajstopy i modne, masywne, lśniące, czarne buty. Podróbka Prądy z Trzeciego Świata, kupiona na ulicznym straganie, ale co tam. Kto mógłby sobie pozwolić na autentyk?

Z pewnością nie ona. Nie z jej pensją. Przysięgła sobie jednak, że kiedy dostanie czek za swój literacki debiut, pierwszą rzeczą, jaką zrobi, to zaszaleje i kupi sobie prawdziwe, markowe buty.

Wybiegając pospiesznie z łazienki, obrzuciła zegar pełnym obawy spojrzeniem.

- Tato, wychodzę - oznajmiła, pochylając się i składając głośny pocałunek na nieogolonym policzku ojca. - Obiadem się nie przejmuj, dziś moja kolej gotować, pamiętasz?

- Zaczekaj chwilę! - zawołał za nią. - Tragicznie niestosowny przymiotnik w tysiąc dziewięćset dwunastym roku? Trzynaście liter.

Tracey już zdążyła otworzyć drzwi wejściowe i drugie, z siatki.

- Niezatapialny - rzuciła przez ramię. Zbiegła po trzeszczących schodkach, żonglując kluczykami.

Jej samochód stał zaparkowany na wprost wejścia, po drugiej stronie oplecionego bugenwillą treliażu, osłaniającego dom od głównej drogi. Stary chevy corvairs, z niegdyś białą, obecnie upstrzoną licznymi plamami rdzy, a w kilku miejscach nawet całkiem przeżartą karoserią, był jednym z naprawdę już niewielu modeli tej marki, jeżdżącym jeszcze po drogach. Na liczniku miał ponad dwieście osiemdziesiąt tysięcy kilometrów i z trudem tylko można było go uznać za środek lokomocji.

Zaraz za nim stał zaparkowany stary oldsmobile ciera z 1976 roku, należący do ojca. Pod działaniem słońca Florydy czarna, dawniej lśniąca karoseria z czasem zmatowiała i zszarzała. Ale jak długo koła się kręciły, staruszek nie zamierzał przechodzić w stan spoczynku, zresztą biorąc pod uwagę jego wiek, trzymał się zdumiewająco dobrze.

Krzyżując palce, Tracey odmówiła cichą modlitwę do boga motoryzacji, żeby oba auta pociągnęły jeszcze trochę.

Rok albo dwa. To wszystko, o co proszę.

Odsuwając na bok palmowe liście o ostrych jak brzytwa krawędziach, obeszła samochód, by zająć miejsce za kierownicą. Zerknęła na dom, który nazywała swoim. Podobnie jak oba samochody lata świetności miał już za sobą. Niegdyś parterowy bungalow, później rozbudowany w głąb wąziutkiej posesji, miał trójkątny szczyt i zapadający się ganek od ulicy. Stanowił swego rodzaju anachronizm, zwłaszcza obecnie, kiedy wszystkie inne domy w dzielnicy dawno już wyburzono, a sąsiedzi czy ich spadkobiercy posprzedawali działki firmom budowlanym.

W przeciwieństwie do wielkich, zmodernizowanych hoteli w stylu art déco i budynków mieszkalnych na South Beach ten odcinek Coconut Grove od lat czterdziestych miał niską zabudowę. Rzędy bungalowów tłoczyły się jeden za drugim na długich działkach, tak wąskich, że kiedy człowiek wychylił się przez boczne okno, mógł niemal uścisnąć rękę sąsiadowi.

Już nie, przemknęło jej przez myśl.

Stare budynki poznikały, został tylko ten jeden, samotny domek ojca. Ponieważ tata był krnąbrnym, upartym samotnikiem, który miał w nosie modne trendy i odmówił sprzedaży działki. Gdyby nie on, budowa drogiego, strzeżonego osiedla już dawno zostałaby ukończona.

Tracey przypomniała sobie oglądane kiedyś projekty. Na miejscu dawnych bungalowów miały stanąć okazałe budynki w typie McMansions - prawdziwe zamki ozdobione sztukateriami, z niezliczoną ilością szczytów i szczycików. Starannie zaplanowane osiedle wyeksmitowałoby stare dęby i bananowce, by zastąpić je miniaturowymi, starannie przystrzyżonymi trawniczkami przed każdym z budynków, potwornych molochów, kosztujących po kilka milionów dolarów albo i więcej, nie lepszych od drapaczy chmur, ze wszystkich stron napierających na oazę zieleni i spokoju przy Coconut Grove.

Tego dnia, kiedy ojciec otrzymał pierwszą ofertę sprzedaży, miły, cichy i ustępliwy człowiek, którego znała i kochała, objawił drugą stronę swojej natury. Gdzieś zniknął Tom Sullivan o łagodnym obejściu i gołębim sercu. Teraz był jak z żelaza, zimny i niewzruszony.

- Do diabła, ponad połowę mojego życia spędziłem pod tym dachem i nikt mnie stąd nie wykurzy. Nieważne, jak grubym plikiem banknotów pomachają mi przed nosem. Nigdy nie będzie dość gruby.

Minęły dwa lata, a Tom Sullivan nie zmienił zdania. Nawet kiedy położono przed nim ćwierć miliona dolarów. Nawet kiedy podwyższono ofertę do pół miliona, a potem do siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy. Ostatnio z całkowitym spokojem odrzucił propozycję miliona dolarów - już po zapłaceniu podatku. To właśnie wtedy jego adwokat postanowił umyć ręce od całej sprawy. „Jest pan nie tylko nierozsądny - powiedział do swego klienta. - Jest pan szalony. Nie mogę reprezentować faceta, któremu odbiło”.

Spiesząc do pracy i wyciskając ze starych cylindrów tyle, ile tylko zdołała, Tracey rozmyślała o uporze ojca. Dokładnie dwie minuty przed czasem corvair dowiózł ją do stacji telewizyjnej. Skręciła za budynek, na parking dla pracowników i ustawiła samochód na wolnym miejscu. Przecięła do połowy zapełniony plac, niemal nie zwracając uwagi na potężny śmigłowiec należący do WMAI, helikopter Bell JetRanger, obficie upstrzony logo stacji, stojący idealnie w centrum ogromnej litery H, wymalowanej w środku jeszcze większego, wytyczonego żółtą farbą koła, za wysokim przeciwhuraganowym ogrodzeniem. Stukając niskimi obcasami po poznaczonym olejem betonie, zbliżyła się do bocznego wejścia. No już. Jeszcze tylko pięć betonowych stopni, barierka przy podjeździe dla niepełnosprawnych i czerwona tablica z białymi literami, ogłaszająca: „Tylko dla personelu. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”.

Wejście wcale nie prezentowało się okazale. Stacja WMAI zajmowała różowawy, prostokątny, trzypiętrowy budynek, wyróżniający się przede wszystkim nieobecnością szkła. Tylko nieliczne okna rozjaśniały surowe, niemal forteczne ściany. Właściwie nie było w tym nic dziwnego. Stacji telewizyjnych nie projektowano tak, by wypełniały je światło i powietrze. Budynki przede wszystkim miały być funkcjonalne i dźwiękoszczelne. A także bezpieczne od huraganów i zamieszek ulicznych, zarówno w dzień, jak i w nocy. Kiedy Tracey zbliżyła się do wejścia, usłyszała monotonny poszum dobiegający z płaskiego dachu, zwieńczonego potężnym zestawem urządzeń klimatyzacyjnych, toczących nieustanną walkę z południowym żarem Florydy i wilgotnością powietrza. Przystanęła przy wzmocnionych, stalowych drzwiach, dodatkowo oflankowanych kamerami, pogrzebała w torebce i wydobyła przypominający kartę kredytową plastikowy prostokąt z paskiem magnetycznym. Wetknęła go w szczelinę, podobną do tych w budkach telefonicznych, wstukała sześciocyfrowy kod i drzwi zamruczały posłusznie. Pchnęła je mocno, w jednej chwili opuszczając strefę żaru i parności i wkraczając w rejon arktycznego zimna. Drzwi zatrzasnęły się za nią automatycznie.

- Cześć, Brad - rzuciła, zatrzymując się przy stanowisku obok wejścia. - Już wróciłeś z Balearów? Jak ci tam było? Zgubiłeś koszulę?

- Tracey! - wykrzyknął umundurowany pracownik ochrony, zupełnie jakby nie dostrzegł jej nadejścia na jednym z tuzina monitorów wmontowanych w konsolę przed nim. Za jego plecami policyjny skaner piszczał i buczał jednostajnie. Emerytowany gliniarz, Brad Noble, lubił trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co się dzieje w dawnym miejscu pracy.

- I co tam słychać? - zapytał teraz.

Tracey musiała się roześmiać. Było powszechnie wiadomo, że Bradowi udało się wyłapać na swoim skanerze niejedną rewelację przeoczoną przez urządzenia najnowszej generacji na górze.

- Co słychać? Może raczej ty mi powiesz - powiedziała, nieśmiało wskazując podbródkiem monitor. - To ty miałeś służbę od północy.

Brad wzruszył masywnymi ramionami i obojętnie machnął ręką, demonstrując obrzydzenie dla wszystkich przestępców, a już zwłaszcza dla tych, którym zachciało się pogwałcić prawo ubiegłej nocy.

- To, co zwykle, cisza i spokój, poza jakąś drobną strzelaniną i porachunkami gangów narkotykowych. Żadnego pożaru lasu czy statku wycieczkowego, żadnego zastrzelenia turysty czy rozbicia samolotu pasażerskiego nad Everglades. Nic, nie było nawet awaryjnego lądowania na lotnisku. Jak ci się to podoba? To ma być środek upalnego lata?

- Znasz to powiedzenie, że brak wiadomości to dobre wiadomości?

- Nie w twoim fachu. Wspomnisz moje słowa. - Brad pokiwał głową. - Jeśli nic się nie wydarzy, wieczorne newsy na gwałt będą potrzebowały jakiegoś wypełniacza i szefostwo na pewno wyśle ciebie, żebyś upolowała coś interesującego dla gawiedzi.

Nie zniechęciło jej to, wręcz przeciwnie. Podobnie jak większość asystentów, Tracey nie była jeszcze znudzona tym, co robi. Podniecała ją perspektywa otrzymania jakiegoś pilnego reporterskiego zadania. Zawsze to lepsze niż siedzieć za biurkiem.

Pokiwała Bradowi ręką i pomaszerowała dalej, przez betonowy hol, kierując się ku klatce schodowej, usytuowanej obok szybu wind. Wbiegła na drugie piętro, przeskakując po dwa stopnie naraz, i otworzyła przeciwpożarowe drzwi do pokoju newsów. Tu znajdowało się centrum - bijące serce stacji - gdzie rodziły się historie, a potem umierały bądź z całą premedytacją pozbawiano je życia. Tracey ruszyła środkowym przejściem, wyłożonym chodnikiem. Na lewo mijała rzędy ekranów telewizyjnych, ustawionych za szklaną przegrodą aż po sufit i migoczących jasnością. Przy klawiaturach pracowali technicy emitujący ogłoszenia i lokalne reklamy podczas komercyjnych przerw w sitcomach. Pomieszczenie było ogromne; gdyby nie betonowe wsporniki, podtrzymujące umieszczony na wysokości ponad czterech metrów dźwiękochłonny strop, śmiało mogłoby pomieścić samolot pasażerski. Otaczał je przeszklony balkon z podwójnymi szybami dla wytłumienia hałasu, skąd można było zobaczyć studio nadawcze na parterze. Widok niebieskiego, tapicerowanego podium, na którym niczym ołtarz stała lśniąca, półokrągła konsola, skierowana wprost na potężne kamery, nigdy nie przestawał poruszać Tracey.

Szeregowi pracownicy nie mieli osobnych pokoi. Po prostu całe wnętrze podzielono na rzędy sześciobocznych boksów, z których każdy mieścił sześć wydzielonych kabin. Mijając piąty rząd, Tracey skręciła w wąskie, boczne przejście. Jeszcze tylko jeden boks dzielił ją od jej stanowiska, kiedy śliczna, młoda kobieta, siedząca na obrotowym krześle, niespodziewanie zajechała jej drogę.

- Aha, myślałaś, że uda ci się przemknąć niepostrzeżenie, amiga? - powiedziała do Tracey z żartobliwym wyrzutem. Miała lśniące, czarne oczy, oliwkową cerę i leciuteńki akcent potwierdzający dumne, hiszpańskie dziedzictwo.

- Maribel! - wykrzyknęła Tracey, uradowana widokiem najlepszej przyjaciółki. To właśnie Maribel Pinales w dniu, w którym Tracey rozpoczęła pracę, oprowadzała ją po gmachu. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zadzierzgnęła się między nimi nić sympatii. Niebawem były dla siebie niczym siostry.

- Wprost nie mogę uwierzyć - powiedziała Tracey. - Przenieśli cię z powrotem na dzienną zmianę?

Maribel się roześmiała.

- Nie mieli wyboru. Ktoś przecież musi pilnować, żebyś nie opóźniała tempa.

Tracey zmrużyła swoje niesamowite, oliwkowozielone oczy, udając, że się gniewa.

- Ja? Sullivan z krwi i kości? Kolejny dowód na to, jaka jesteś bezczelna. Wykorzystałaś pierwszy lepszy pretekst, żeby się wykręcić od nocnej zmiany. - Uśmiechnęła się. - Ledwo ci ją wlepili, a zaczęłaś się odgrażać, że to zrobisz, pamiętasz?

- Czy pamiętam? - Maribel westchnęła. - Por Dios! Nie pamiętam nawet, czy dziś rano wypiłam dwie kawy czy trzy.

- W porządku. - Tracey złapała oparcie obrotowego krzesła przyjaciółki i popchnęła je łagodnie - niczym fotel inwalidzki - w stronę zajmowanego przez Maribel boksu. - Pogadamy później. Teraz muszę zabrać się do pracy.

Maribel okręciła się z siedzeniem.

- A co byś powiedziała na wspólną kolację? Tracey zmarszczyła czoło.

- To zależy...

- Od czego? - Przyjaciółka uniosła brwi pytająco.

Tracey poruszyła palcami wyciągniętej ręki, aż sześciokaratowy brylant na jej palcu roziskrzył się światłem.

- No tak, od tego. - Maribel westchnęła ciężko i przewróciła oczami. - Nie wiem, jak ty to robisz. Komu innemu udałoby się upolować narzeczonego, którego nazwisko znajduje się w pierwszej połowie listy czterystu najbogatszych Forbesa? A twoja biedna siostra z barrio skazana jest na pierwszego lepszego starego chico, jaki się napatoczy. Cholerna niesprawiedliwość.

- Stary chico, akurat - roześmiała się Tracey. - Z twoim wyglądem Miss Universum! Popraw mnie, jeśli się mylę. Czy to nie ty byłaś w pierwszej piątce finalistek konkursu Miss Florydy dwa lata temu? Czy to nie ty odrzuciłaś co najmniej cztery propozycje małżeństwa? - Urwała znacząco. - No?

- Pięć - poprawiła ją Maribel, wyciągając do góry otwartą dłoń. - Odrzuciłam pięć propozycji małżeństwa, nie cztery.

- Zgadza się, ale cholernie bogaci byli tylko czterej - uściśliła Tracey.

- Jasne, za to cała piątka szpetna niczym stare trolle, mówiąc oględnie. A ten twój Brian! - Maribel z westchnieniem okręciła się w krześle, jej ogromne, czarne oczy zabłysły. - Marzenie! Młody, bogaty i w dodatku przystojny. Mógłby zostać modelem albo aktorem filmowym. Nie dla ciebie stary, szpetny tłuścioch.

- Pamiętaj, że po przeciwnej stronie ogrodzenia murawa zawsze wydaje się bardziej zielona - powiedziała ze śmiechem Tracey. - Dopiero kiedy przejdziesz na drugą stronę, widzisz, że to ta sama, pożółkła trawa. Poza tym jestem gotowa się założyć, że teraz też poluje na ciebie ze dwóch albo i trzech przystojniaków.

- Cóż... - rzuciła Maribel z figlarnym błyskiem w oku.

- Aha, tak właśnie myślałam. Opowiesz mi o nim?

- Później, zgoda? Teraz muszę zabierać się do pracy.

- Jasne - odrzekła Tracey. - Zobaczymy się potem. - Skierowała się w stronę sąsiedniego boksu, kiedy Maribel złapała ją za ramię.

- Jeszcze coś ci powiem, zanim utkniesz za biurkiem. - Rozejrzała się dookoła i konspiracyjnie zniżyła głos. - Odkryłam butik wszech czasów. Absolutnie doskonały!

- Co? - ożywiła się Tracey. - Gadaj. - Pogroziła przyjaciółce palcem. - Tylko niczego przede mną nie ukrywaj.

- Czy ja kiedykolwiek coś przed tobą ukrywałam? - Maribel zrobiła minę pełną urazy. - W każdym razie mają tam podróbki Gucciego, Prądy i D&B. Otwarty jest tylko w weekendy. Mówię ci, można się zabić dla tych ciuchów. Tak świetnie wykończone, że nawet sprzedawca ze sklepu firmowego by się nie zorientował.

Cala uwaga Tracey ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin