Ćwiek Jakub - Liżąc ostrze.rtf

(623 KB) Pobierz
c

 

c

 

 

Jakub Ćwiek

 

Liżąc Ostrze

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Jakub Ćwiek, Lublin 2007

Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2007

 

 

Wydanie I

 

ISBN 978-83-60505-58-8

 

 

Fabryka Słów
GTW

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej Uli...

a także Eli, Ani i Alex

- które w swym kotle

doprawiły tę historię.

 

 

 

CZĘŚĆ 1

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dreams of war, dreams of liars

Dreams of dragons fire

And of things that will bite

 

     Enter Sandman

    Metallica

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Każdy tonący ma swoją brzytwę. Większość nosi ją sta­le przy sobie, w tylnej kieszeni spodni, odruchowo przekładając przy każdym praniu jak klucze czy portfel. I tak naprawdę nie ma pojęcia o jej istnieniu. Gdyby za­pytać któregoś, pewnie zareagowałby zdumieniem czy wręcz śmiechem. „Brzytwa - zapytałby - jaka znowu brzytwa? Nie mam żadnej brzytwy".

Na potwierdzenie swych słów sięgnąłby do tylnej kie­szeni, wyciągając z niej coś niegroźnego, grzebień czy telefon, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że jego pal­ce właśnie o milimetr minęły się z na wpół otwartym ostrzem. Bo brzytwa oczywiście cały czas jest na miej­scu. Czeka, aż zaczniesz tonąć...

Kacper Drelich też ją miał. Jego brzytwą była obiet­nica złożona synowi.

 

***

 

Kilka dni wcześniej, zanim jeszcze po nieudanej akcji ciężko pobity wylądował na krześle w bliżej nieokreślo­nym ciemnym pomieszczeniu, Kacper wybrał się z synem na plac zabaw. Jego żona miała akurat - jak zwykła wy­mownie określać - wychodne. To znaczyło mniej wię­cej: „Mam dość roli kucharki, niańki i sprzątaczki. Dziś miasto należy do mnie". Ponieważ wychodne brała sobie nadzwyczaj rzadko, a dzieciak był już dość duży, żeby na głos wyrażać swoje potrzeby, mąż nie śmiał protestować. Zresztą był ostatnim, który mógłby rzucić kamieniem.

- Tylko nie zabieraj go znowu do kina - powiedzia­ła, wychodząc.

Kacper, który właśnie wykręcił numer do pobliskiego multipleksu, aby zapytać, czy grają coś dla dzieci, błys­kawicznie się rozłączył.

- Oczywiście, że nie, kochanie - odparł, uśmiecha­jąc się rozbrajająco i unosząc ręce w parodii obronnego gestu. - Myślisz, że nie potrafię być oryginalny?

I tak oto wraz z małym Gracjanem wylądował w miej­skim parku. Był to swego rodzaju kompromis pomiędzy kinem a zoo, do którego za wszelką cenę chciał pójść czteroletni synek Drelicha. Kacprowi jednak na samą myśl o smrodzie wybiegu dla słoni czy małpiarni wy­wracało się w żołądku.

Po krótkiej kłótni obaj doszli do wniosku, że park i plac zabaw w jego centrum będą najlepszym rozwiąza­niem. Stało tam kilka dmuchanych gumowych ślizgawek, oponowe huśtawki i, co chyba najważniejsze, wielka ka­ruzela z kręcącymi się smokami. Drelicha kusiła usta­wiona niedaleko budka z napojami i ukryta w cieniu ła­weczka. Taka mała oaza spokoju.

Wybór okazał się trafny. Gracjan najpierw zaliczył wszystkie drobniejsze atrakcje (nie odpuścił nawet pia­skownicy, choć lepienie babek znudziło mu się po niecałych pięciu minutach), a potem ruszył na podbój smo­ków. Stanęło na tym, że Kacper był zmuszony wykupić mu karnet na dziesięć przejazdów, a potem zapłacić za identyczny dla siebie. Po godzinie miał absolutnie dość smoków i cieszył się, gdy nareszcie mógł zejść z karuzeli. Mimo to uśmiech na twarzy syna sprawiał mu nielichą satysfakcję.

- Twój tatuś to świetny facet, nie, mały? - powiedział do chłopca operator karuzeli, siwy staruszek w koszulce pirata i z chustą na głowie. Opaska na oko musiała dać mu się we znaki, bo zdjął ją i włożył za szeroki pas.

- No! - odparł podekscytowany malec. - Fajnie było, prawda, tato? Wrócimy tu jeszcze?

- Jasne - westchnął Kacper. Jeżeli Gracjan opowie o wszystkim mamie i nadal będzie miał na twarzy takie wypieki jak teraz, to wrócą tu już w następną niedzielę. Drelich mógł się założyć.

- O, skoro tata obiecał, to na pewno przyjdziecie - dorzucił staruszek, mrugając do chłopca. - Bo obietnic złożonych dziecku dotrzymuje sam Bóg i jego aniołowie.

- Nie jestem już dzieckiem - burknął oburzony Gra­cjan.

Kacper ubawił się wtedy tak z dzieciaka, jak i ze słów starego.

Gdy przypomniał je sobie kilka dni później, wcale nie było mu do śmiechu.

 

***

 

- Śpisz, glino? - rozległ się cichy głos gdzieś z prze­ciwnego końca pomieszczenia.

Kacper nie zareagował. Dalej siedział ze zwieszoną głową i liczył krople krwi kapiące mu z ust i nosa na spodnie. Trzydzieści sześć, odkąd oprzytomniał. Bóg je­den wie ile wcześniej.

Twarz i żebra paliły go żywym ogniem. Wykręcone do tyłu ręce skute kajdankami drżały z bólu i wysiłku. Do tego jeszcze ten wszechobecny mrok...

- Ja myślę, że jednak nie śpisz. Rozległy się ciche kroki.

Drelich odruchowo skulił ramiona, wodząc niewidzącymi oczami to w lewo, to w prawo. Wydawało mu się, że czuje oddech faceta stojącego tuż za nim. O krok. A może pół kroku. Z uzbrojoną w nóż ręką ukrytą za ple­cami i z szaleńczym uśmiechem na ustach.

Gdy Kacper znowu usłyszał jego głos, oprawca znaj­dował się dokładnie naprzeciw.

- Zróbmy mały teścik, brachu - zaproponował, nie kryjąc rozbawienia. - Tak by zobaczyć, jak pójdzie nam dalsza współpraca. Teraz podniesiesz główkę i spojrzysz na mnie albo znowu sięgnę po drastyczniejsze środki. Co ty na to?

Głupie pytanie. Retoryczne. Drelich był gotów zro­bić niemal wszystko, byleby tylko nie zarobić następ­nego ciosu. Uderzenia, które z pewnością pozbawi go przytomności i tym samym odbierze wszelkie szanse. Wyobraźnia, cały czas na najwyższych obrotach, zrezyg­nowała z obrazu psychopaty z nożem na rzecz złamane­go żebra przebijającego opłucną. I wielu innych podob­nych widoków.

Sycząc z bólu, uniósł głowę.

- Brawo - ucieszył się oprawca. - O to właśnie cho­dziło. Teraz sobie porozmawiamy. Ale najpierw...

Coś pstryknęło i tuż przed oczami Kacpra rozbłys­ło światło. Wrzasnął. Oślepiający blask uderzył w jego rozszerzone źrenice niczym milion rozgrzanych igieł. W ciągu ułamka sekundy ból w żebrach przestał się li­czyć. W porównaniu z tym, co czuł, mimowolnie chłonąc światło, tamto było jedynie nieudolną grą wstępną, źle zagranym preludium. A teraz zaczął się właściwy koncert.

Zamknięcie oczu pomogło odrobinę, ale nie tak, jak na to liczył. Przestał jednak krzyczeć. Czuł, że drży na całym ciele i zalewają go na przemian fale zimna i gorą­ca. Po policzkach płynęły mu łzy.

- Niezłe, nie? - zapytał ze śmiechem oprawca. - Gdy­byś mógł się teraz zobaczyć, glino, ciekawe, jak byś się określił. Ja stawiałbym osobiście na żałosnego sukinsyna.

Drelich milczał. Ból w głowie zelżał na tyle, że po­przednie obrażenia na powrót mogły z nim konkurować. Dołączyło do nich ochoczo drapanie w wycieńczonym przeraźliwym krzykiem gardle.

Gościowi po przeciwnej stronie lampy milczenie ofia­ry zdawało się w ogóle nie przeszkadzać. Po krótkiej pau­zie zaczął mówić dalej, wyraźnie delektując się swoim głosem.

- Widziałem taką lampę w jednym ze starych fil­mów - wyjaśnił. - Tyle że tam używały jej gliny. Ci do­brzy, rozumiesz? W białych garniturach.

Przerwał na moment. Rozległ się trzask zapalanej za­pałki i po chwili pomieszczenie wypełniła woń mento­lowych papierosów.

- Pomyślałem wtedy: „To niesprawiedliwe, że zabiera się nam, czarnym, taką frajdę. To przecież my powinni­śmy stać w cieniu. Wy wybraliście jasność".

Kacper ostrożnie poruszył się na krześle. Jeżeli do tej pory miał jeszcze złudzenia, że to wszystko jest jedynie grą, że chodzi tylko o wyciągnięcie z niego jak najwięcej informacji (a był gotów wyśpiewać wszystko na dowolny temat), teraz stracił wszelką nadzieję. Człowiek po prze­ciwnej stronie lampy nie potrzebował żadnych wieści. Jego szefowie czy też wspólnicy - może tak, ale temu tutaj wiedza gliny była zupełnie obojętna. Dało się to usłyszeć z głosu oprawcy, wyłowić z potoku słów. Niezależnie, co Kacper Drelich postanowiłby powiedzieć na swoją obro­nę, wyrok zapadł. Apelacji nie przewidziano.

„Tyle że to nie może się tak skończyć - usłyszał cichy szept gdzieś w swojej głowie. Nie wiedzieć czemu Kac­per był pewien, że gdyby ów głos miał kolor, byłaby to stonowana zieleń. - Zawsze jest wyjście z sytuacji. A ty musisz przeżyć, przecież obiecałeś".

Ta myśl była tak absurdalna, że mimo bólu uśmiech­nął się lekko. Zaraz jednak spoważniał w obawie, że gry­mas rozbawienia mógłby zostać zauważony przez jego kata.

Jednak raz wyciągniętą brzytwę trudno już schować z powrotem. Unosiła się delikatnie na falach oceanu bez­nadziei, czekając, aż pochwyci ją topielec. Bo przecież „obietnic złożonych dziecku"...

Szaleniec od dłuższej chwili milczał. Kacprowi przy­szło do głowy, że może na kogoś czeka. „Może czeka - podpowiedział zielony głos - bo sam nie może cię tknąć. Myślisz, że dlaczego użył akurat światła, zamiast po prostu cię zastrzelić? Pewnie rzeczywiście jest świrem, ale nadal pozostaje tylko pionkiem. A pionki nie poruszają się same".

Brzmiało to nawet prawdopodobnie, tyle że okrutna wyobraźnia, nie dająca łatwo za wygraną, miała własny pogląd na sprawę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin