MAGIC BREAKS Początek i Koniec.doc

(1716 KB) Pobierz

tłumaczenie: ♠ Afrit Tenk ♠

 

MAGIC BREAKS

POCZĄTEK I KONIEC

tłumaczenie: Afrit Tenk

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ  1

             

              - To jest naprawdę niebezpieczne – oznajmił Ascanio.

              Nastoletnie wilkołaki mają interesującą definicję niebezpieczeństwa. Lyc-V, wirus odpowiedzialny za ich istnienie, regeneruje ich ciała w przyspieszonym trybie, więc bycie pchniętym nożem oznacza drzemkę, a po niej obfitą kolację, a złamana noga równa się dwóm tygodniom uważania na siebie i możliwości bezproblemowego przebiegnięcia maratonu po tym okresie. Nie dość, że Ascanio był zmiennokształtnym, to jeszcze był facetem i boudą, hienołakiem, które to ustanawiały nowe standardy jeśli idzie o podejmowanie ryzyka. Zazwyczaj kiedy bouda twierdziła, że coś jest niebezpieczne, oznaczało to, że może natychmiast spalić cię na popiół.

              - Dobra – powiedziałam. – Trzymaj linę.

              - Naprawdę sądzę, że byłoby lepiej, gdybym to ja zszedł.

              Ascanio uśmiechnął się olśniewająco. Nie dałam się podejść i rzuciłam mu moje twarde spojrzenie. Mierząc 1,78m wciąż był szczupły, bo rósł za szybko. Ascanio nie był po prostu przystojny – był piękny: idealnie rysy, ładnie zarysowana szczęka, wyrzeźbione kości policzkowe, ciemne włosy i jeszcze ciemniejsze oczy. Miał taki rodzaj twarzy, który dawało się opisać tylko jako anielski; chociaż jedno spojrzenie w te oczęta wystarczało, by uświadomić sobie, że on nigdy nie był w niebie, za to gdzieś w piekle, wśród upadłych aniołów brakowało jednego szesnastolatka. Zdawał sobie sprawę jak to wpływało na ludzi, szczególnie kobiety, i wykorzystywał to jak tylko się dało. Za jakieś pięć lat, kiedy ta twarz zrobi się dojrzalsza, będzie… druzgocący. Jeśli pożyje tak długo. A to wydawało się mało prawdopodobne, bo byłam na niego wściekła.

              - Trzymaj linę – powtórzyłam i zrobiłam pierwszy krok.

              - Nie patrz w dół – ostrzegł Ascanio.

              Spojrzałam w dół. Stałam na metalowej belce o szerokości około 45cm. Pode mną pozostałości po Georgian Terrace Hotel chyliły się smętnie ku ulicy. Magia nie była łaskawa, dla tego niegdyś dumnego budynku. Jego osiemnaście pięter waliło się kolejno, tworząc labirynt przejść, przepaści i kruszących się ścian. Ten cały bałagan groził zawalaniem  w każdej chwili, a ja byłam na szczycie tej kupy gruzu. Jeśli się pośliznę, to spadnę na chodnik, znajdujący się trzydzieści metrów poniżej. W wyobraźni widziałam moją głowę pękającą jak jajko upuszczone na beton. Tylko tego mi trzeba było. Bo utrzymywanie równowagi na oblodzonej belce, nie było wystarczająco trudne.

              - Powiedziałem, nie patrz w dół – dodał usłużnie Ascanio. – Poza tym bądź ostrożna, lód jest śliski.

              - Dziękuję, Kapitanie Jasne Jak Słońce.

              Pode mną cmentarzysko śródmieścia Atlanty rozciągało się daleko na wszystkie strony. Masywne budynki zawaliły się dziesiątki lat temu, niektóre roztrzaskały się w drobny mak, niektóre zaś  prawie całe, chyliły się ku ziemi obnażonymi szkieletami, jak rozkładające się na plaży wieloryby, strasząca odsłoniętymi kośćmi.  Kupki gruzu zawalały ulice. Dziwaczne, pomarańczowe rośliny rosły na gruzach, każda zakończona pojedynczym, trójkątnym i oszronionym liściem, wyrastającym z cienkiej łodygi. Latem rozlewały się tu ścieki i nadmiar deszczu, ale wczesna zima zamroziła wszystko, zmieniając ziemię w czarny lód.

              Magia Zaułka Jednorożca wirowała dokoła mnie, pokręcona i niebezpieczna.

              Nasz świat kołysał się „pomiędzy”… W jednej chwili królowała technologia, działały silniki spalinowe, broń strzelała, a elektryczność trzymała potwory na dystans. W następnej okolicę zalewała fala magii, dławiąc broń palną i wydając na świat stwory z koszmarnymi zębiskami i nadmiernym apetytem. Potem, bez ostrzeżenia, słabła i magowie z jednostek specjalnych przerzucali się z rzucania kulami ognia na strzelby.

              Zaułek Jednorożca -  jakież to urocze miejsce – utrzymywało magię, nawet gdy fala techniki była bardzo silna. To było miejsce, w które można było przyjść, gdy trudy życia zdawały się człowieka przerastać. Pomiędzy zniszczonymi drapaczami chmur żyły „cosie” z jarzącymi się oczyma i jeśli ktoś zatrzymałby się na dłużej w tych ruinach, to jedno z nich na sto procent wyleczyłoby go z wszelkich dolegliwości.

              Każdy z choćby odrobiną rozumu unikał Zaułka Jednorożca, w szczególności po zmierzchu. Jednak kiedy twoja firma ledwie zipie, to bierzesz każde zlecenie, jakie się trafi, szczególnie jeśli główny wydawca Atlanta Journal Constitution łka na fotelu w twoim biurze, bo zaginął jej rzadki i drogi zwierzaczek. Odkąd magia zabiła internet i zaburzyła funkcjonowanie TV, gazety znowu stały się głównym źródłem wiadomości, to aprobata ze strony największego tytułu w regionie była warta swej wagi w złocie. Poza tym płakała w moim biurze. Wzięłam tę robotę.

              Na nieszczęście, rzeczony zwierzak pobiegł prosto do Zaułka Jednorożca i szukałam go tam przez kilka godzin. Pozwoliłam też mojemu szesnastoletniemu stażyście pójść ze mną, bo on mógł wytropić zwierzaka po zapachu, a ja nie. Ascanio był niezły w walce. Silny, szybki i miał mocną pół-formę, połączenie człowieka i zwierzęcia, która czyniła zmiennokształtnych niewiarygodnie skutecznymi zabójcami. Raphael, alfa klanu Bouda, przez ostatnie miesiące szlifował go na porządnego wojownika. Niestety to nie pomogło zwiększyć jego zdrowego rozsądku.

              W końcu osaczyłam małe stworzonko, które natychmiast schowało się w szczelinie. Podczas gdy szłam na paluszkach, wydając ciche, niegroźne dźwięki, Ascanio postanowił mi pomóc warcząc, żeby „je wykurzyć”, co spowodowało, że o mało nie wpadłam do dziury w podłodze i wypłoszyło spanikowanego zwierzaka na sam szczyt ledwie trzymającego się kupy budynku. Dlatego jestem teraz opasana w pasie liną i usiłuję przejść po półmetrowej belce, sterczącej sześć metrów nad przepaścią, podczas gdy egzotyczne, rzadkie zwierzątko drży na drugim jej końcu.

              - Proszę, pozwól mnie to zrobić – błagał Ascanio. – Chcę ci pomóc.

              - Już dosyć pomogłeś, dziękuję. – Zrobiłam następny krok wzdłuż belki. Gdybym spadła, to mając siłę zmiennokształtnego, nie będzie miał problemów z wyciągnięciem mnie. Gdyby on spadł, wyciągnięcie go, było by dla mnie znacznie trudniejsze.

              - Przepraszam, że je wystraszyłam.

              - Możesz przepraszać, kiedy je już schwytam.

              Zwierzaczek zadrżał i przesunął się w stronę drugiego końca belki. Wspaniale.

              Ascanio zawarczał cichutko.

              - Słyszę jak warczysz. Jeśli ja mogę usłyszeć to warczenie, to ono tym bardziej. Jeśli wystraszysz je tak, że skoczy i się zabije, to będę na ciebie naprawdę wściekła.

              - Nic na to nie poradzę. To odmieniec.

              Odmieniec gapił się na mnie wielkimi, zielonymi oczkami.

              Zrobiłam jeszcze jeden krok. To nie odmieniec, to królikot.

              Królikot cofnął się o parę centymetrów w stronę końca belki. Przypominał średniej wielkości, karygodnie puchatego kota domowego. Jego właścicielka opisała kolor futerka jako liliowy, choć dla mnie wyglądało na jasno-szarawo-brązowe. Miał słodką kiciusiową buźkę, ozdobioną dwoma długimi uszami, jak gdyby ktoś wziął normalne kocie uszy i je rozciągnął do rozmiaru króliczych. Tylne nogi były królicze, mocne i umięśnione, podczas gdy przednie, o wiele krótsze niż normalnie u kota, wyglądały całkowicie na kotowate. Ogon, zupełnie jak u wiewiórki trząsł się w zaniepokojeniu. Nikt nie wiedział skąd dokładnie wzięły się królikoty, ale były rzadkie i słodziutkie, co uczyniło je ostatnio bezsensownie cennymi zwierzątkami domowymi.

              - Jaki masz z nim problem?

              - To złe i nienaturalne – odpowiedział Ascanio.

              - A zmienianie się w hienę jest naturalne?

              - Kot jest drapieżnikiem. Królik jest ofiarą. To gryzoń. Wzięli  kota i zmieszali go z gryzoniem. To nie pachnie we właściwy sposób.

              Zrobiłam jeszcze kilka kroków. Cholera, ta belka była naprawdę wysoko.

              - Bo wiesz, jak on zdobywałby pożywienia? – spytał Ascanio. – Jeśli nie będzie polować, to nie przetrwa na wolności; stworzyliśmy coś, co nie powinno istnieć; prawdopodobnie polowałby na myszy, które są jedyną, oprócz ptaków, wystarczająco małą ofiarą; a to znaczy, że żywiłby się krewniakami. Gryzoń – kanibal. Brzmi jak tytuł kiepskiego filmu.

              - Gryzonie są kanibalami. Zapytaj w klanie Szczurów, powiedzą ci. – Gromada składała się z siedmiu klanów, podzielonych według gatunków zwierzęcia, a klan Szczurów był raczej pragmatyczny, jeśli chodziło o zwyczaje swoich naturalnych odpowiedników.

              - A tak w ogóle, to czym oni się żywią? – spytał Ascanio.

              - Bekonem i truskawkami.

              Za moimi plecami zapanowała, pełna szoku cisza.

              - Bekonem? - wydusił w końcu.

              - Mhm. – Przesunęłam się o następne piętnaście centymetrów. Spokojnie.

              - Bo właśnie to łapią na wolności, dziki, tak? Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć stado królikotów powalających dzikiego wieprza, na tych króciutkich, maleńkich łapkach. To by się wieprzek zdziwił.

              Kogoś dziś trzymały się żarty.

              - Może jeśli kwiknę wystarczająco głośno, to skoczę ponad tą belką i spróbuje mnie pożreć.

              Uderzył mnie powiew zimnego wiatru, przedzierając się przez wszystkie warstwy ubrań, przejmując aż do kości. Zaszczękałam zębami. – Ascanio…

              - Tak, alfo?

              - Wydaje mi się, że źle pojąłeś sedno bycia pracownikiem. Mamy robotę do zrobienia, więc ją wykonujemy. Albo ja ją wykonuję, a ty wszystko utrudniasz.

              - Nie jestem pracownikiem. Jestem stażystą.

              - Spróbuj być cichym stażystą.

              - Hej kici…- truś? kici? -  Hej, słodkie zwierzącosiątko… Nie bój się.

              Królikot zwinął się w maleńką kulkę, wyglądającą słodko i niewinnie. Widziałam wcześniej ten wyraz pyska u kotów – zabójców. To spojrzenie oznaczało, że zmienią się w tornado ostrych jak brzytwa pazurów, kiedy tylko znajdziesz się w ich zasięgu.

              Podniosłam go szybko, oczekując, że podrapie mnie do krwi.

              Wstałam i zawróciłam. – Mam go.

              Królikot spojrzał na mnie swoimi okrągłymi, zielonymi oczkami i zamruczał.

              Belka usunęła mi się spod nóg i zanurkowaliśmy w dół. Żołądek próbował wyskoczyć mi przez usta. Lina szarpnęła się, paląc moje żebra i zawisłam nad przepaścią z królikotem, wtulonym w ramiona. Belka walnęła o ziemię z głośnym brzękiem, żłobiąc, skruszały chodnik.

              Lina okręciła się leciutko. Królikot mruczał, nieświadom sytuacji. Po drugiej stronie miasta słońce chyliło się ku horyzontowi, zmieniając w konsekwencji niebo na pomarańczowe. Żyłam. A to niespodzianka. Teraz tylko musiałam nie zmieniać tego stanu rzeczy.

              - Okay, wciągnij mnie.

              Lina nie poruszyła się.

              - Ascanio? – Co znowu? Zobaczył motylka i się rozproszył?

              Lina ruszyła do góry tak szybko, jakby ktoś nawijał ją na kołowrót. Wystrzeliłam do góry. Co do cho…

              Dotarłam do krawędzi i znalazłam się oko w oko z Curranem.

              Ojoj.

              Trzymał linę jedną ręką. Mięśnie ramienia wybrzuszały się pod sportową bluzą. Na jego twarzy nie było widać żadnego wysiłku. Dobrze jest być najstraszniejszym zmiennokształtnym w mieście. Za nim, udając niewidocznego, nieruchomo stał Ascanio.

              Szare oczy śmiały się do mnie. Władca Zwierząt wyciągnął dłoń i dotknął mojego nosa palcem.

              - Bardzo śmieszne – powiedziałam. – Możesz mnie opuścić?

              - Co robisz w Zaułku Jednorożca po zmierzchu?

              - Chwytam królikota. Co robisz w Zaułku Jednorożca po zmierzchu?

              - Szukam ciebie. Zmartwiłem się, kiedy nie pojawiłaś się na kolacji. Wygląda na to, że znalazłem cię w odpowiednim momencie. Znowu. – Opuścił mnie na zniszczony dach.

              - Miałam wszystko pod kontrolą.

              - Mhm. – Nachylił się nad królikotem i pocałował mnie. Smakował dokładnie tak, jak to zapamiętałam, a dotyk jego warg na moich był jak powrót do jasnego, ciepłego domu.

              Włożyłam królikota do klatki na zwierzaki i czym prędzej czmychnęliśmy z dachu.

 

 

 

 

 

 

 

              To był, co oczywiste lub nie, fragment pierwszego rozdziału Magic Breaks.

              Oto trzy linijki  z zakończenia:

 

              - Nazywam się Landon Nez – oznajmił mężczyzna obok mnie. – Służę Twojemu ojcu.

              Prosto do meritum.

              - Hugh d’Ambray jest Preceptorem Żelaznych Psów. Ja jestem Legatem Złotego Legionu.

------------------------------------------------------------------

 

Czyli Hugh przeżył :}

Kate przeżyła pojawienie się Rolanda…

 

 

              LEGAT - W Rzymie pierwotnie wysłannik, osoba, której zwierzchnik powierzył jakąś misję do wykonania we własnym zastępstwie, np. ambasador, generał-adiutant. W armii rzymskiej mianem legata (łac. legatus legionis) określa się wysokiej rangi oficera wyznaczonego przez zwierzchników (wodza, namiestnika prowincji, konsula, senat, później cesarza) do dowodzenia pojedynczym legionem, ale mogli dowodzić także całą armią pod nieobecność wodza (legati pro praetore). Wybierany przez wodza spośród senatorów. Symbolem władzy legata było trzech liktorów z rózgami oraz toporami.

Mrrrrrrrrrrrrooooaaaarrrrrrrrrrr..  ;)

 

 

1

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin