Per Wahloo, Maj Sjowall - Martin Beck 03 - Męższczyzna na balkonie.rtf

(338 KB) Pobierz
MĘŻCZYZNA NA BALKONIE

MĘŻCZYZNA NA BALKONIE

 

 

 

MAJ SJOWALL PER WAHLOO

 

 

 

 

ebook#2

 

 

 

 

Przekład HALINA THYLWE

&

AMBER

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Korekta

Anna Brzezińska

Jolanta Kucharska

Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok

Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok

Zdjęcie na okładce Wydawnictwo Amber

Skład

Wydawnictwo Amber Monika E, Zjawińska

Druk

Drukarnia Naukowo-Techniczna

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65

Tytuł oryginału Mannen pi balkongen

Copyright © Maj Sjowall and Per WahlflO 1967 Pubiished by arrangement with Salomonsson Agency. Ali rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

For the Polish translation

Copyright © by Halina Thylwe

ISBN 978-83-241-3487-8

Warszawa 2009. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teL62040 13,620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

Keiążkę wydrukowano na -przyjaznym" papierze

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

Słońce wzeszło za kwadrans trzecia.

Półtorej godziny wcześniej ruch uliczny przerzedził się i w końcu zamarł. Wraz z nim umilkł gwar ostatnich gości opuszczających restauracje. Zamiatarki zostawiły na asfalcie ciemne smugi wilgoci. Długą prostą ulicą przemknęła na sygnale karetka pogotowia. Cicho, niespiesznie przetoczył się czarny samochód z białymi błotnikami, anteną na dachu i białym napisem POLICJA po bokach. Pięć minut później dał się słyszeć brzęk szyby w gablocie, którą ktoś wybił dłonią w rękawiczce, odgłos szybkich kroków i ryk silnika na jednej z bocznych uliczek.

Wszystko to obserwował mężczyzna na balkonie. Balkon był zwyczajny, z balustradą, osłonięty z dwóch stron blachą falistą. Mężczyzna oparł przedramiona na poręczy. W ciemnościach pobłyskiwał ciemnoczerwony ognik papierosa. W równych odstępach czasu ostrożnie wyjmował z drewnianej cygarniczki centymetrowe niedopałki i kładł jeden przy drugim na spodku, który stał na ogrodowym stoliku. Uzbierało się ich dziesięć.

Było cicho, tak cicho, jak to tylko możliwe w dość dużym mieście w pogodną noc na początku lata. Za parę godzin pojawią się gazeciarze rozwożący prasę na przerobionych dziecięcych wózkach i pierwsze sprzątaczki spieszące do pracy.

Powoli rozpraszał się siwy półmrok; nieśmiałe słoneczne światło wychynęło zza kilkupiętrowych domów, odbijając się w antenach telewizyjnych i walcowatych kominach na dachach przeciwległych kamienic. Po chwili plama światła usiadła na blaszanych dachach, szybko przeniosła się niżej, zsunęła z okapu i liznęła tynki ceglastych ścian i drewnianych okien zaciemnionych opuszczonymi roletami albo żaluzjami.

Mężczyzna na balkonie pochylił się i popatrzył na ulicę. Biegła z północy na południe, była długa i prosta, mógł ogarnąć wzrokiem odcinek długości przeszło dwóch kilometrów. Kiedy ją zbudowano, stanowiła dumę i chlubę miasta, ale od tamtej pory zdążyło upłynąć czterdzieści lat i straciła na reprezentacyjności. Miała tyle lat, co on.

Wytężając wzrok, dostrzegł w oddali samotną postać. Policjant? Po raz pierwszy od kilku godzin wszedł do pokoju i udał się do kuchni. Było widno, nie musiał włączać światła. W ogóle rzadko to robił, nawet w zimie. Otworzył szafkę, wyjął emaliowany rondelek, wlał półtorej filiżanki wody i wsypał dwie łyżki grubo mielonej kawy. Postawił naczynie na kuchence i zapalił gaz. Dotknął opuszkami palców łebka wypalonej zapałki, żeby sprawdzić, czy zgasła, po czym wyrzucił ją do śmieci. Stał przy kuchence, dopóki kawa się nie zagotowała, wyłączył gaz i czekając, aż fusy opadną na dno, poszedł do toalety. Nie spuścił wody, nie chciał obudzić sąsiadów. Wrócił do kuchni, ostrożnie wlał kawę do filiżanki, posłodził kostką cukru z na wpół opróżnionego kartonu stojącego na blacie koło zlewu i włożył łyżeczkę, którą wyjął z szuflady. Zaniósł filiżankę na balkon, postawił na pociągniętym pokostem drewnianym stoliku i usiadł na składanym krześle.

Słońce było już wysoko, oświetlało fasady domów po drugiej stronie ulicy aż po parter. Wyciągnął z kieszeni spodni niklowaną puszeczkę i wykruszył tytoń z niedopałków, przesiewając go między palcami. Zgniótł bibułki w kulki wielkości grochu i położył na wyszczerbionym porcelanowym spodku. Potem zamieszał kawę i wolniutko ją sączył. Znów zawyła syrena. Wstał i śledził karetkę spojrzeniem, dopóki sygnał nie wybrzmiał. Minutę później przypominała mały biały prostokąt. Skręciła w lewo u północnego wylotu ulicy i zniknęła mu z oczu. Usiadł na krześle i bezmyślnie mieszał kawę, która zdążyła wystygnąć. Siedział nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy miasta budzącego się niechętnie, z wahaniem.

Mężczyzna na balkonie był średniego wzrostu, normalnej budowy ciała. Twarz pospolita, wydatny nos, szaroniebieskie oczy i rzadkie włosy, sczesane do tyłu. Miał na sobie białą koszulę, niewyprasowane niebieskie spodnie z gabardyny, szare skarpety i czarne półbuty.

Była wpół do szóstej rano drugiego czerwca 1967. Miasto -Sztokholm.

Mężczyzna na balkonie nie przeczuwał, że jest obserwowany. Wszelkie przeczucia i uczucia były mu obce. Pomyślał, że niebawem zrobi sobie owsiankę.

Ulica zaczynała się budzić. Po każdej zmianie świateł na czerwone wydłużała się kolejka czekających samochodów. Kierowca furgonetki z pieczywem zatrąbił wściekle na rowerzystę, który nagle wtargnął na jezdnię. Dwa auta za nią gwałtownie zahamowały.

Mężczyzna wstał, oparł dłonie na poręczy i patrzył na ulicę. Spłoszony rowerzysta usunął się pod krawężnik i udawał, że nie słyszy obelg miotanych przez kierowcę furgonetki.

Na chodnikach pojawili się nieliczni piesi. Koło stacji benzynowej, pod balkonem, rozmawiały dwie kobiety w jasnych, letnich sukienkach, nieco dalej jakiś mężczyzna wyszedł z jamnikiem. Zniecierpliwiony szarpał smycz, podczas gdy jego pupil niewzruszenie obwąchiwał drzewo.

Mężczyzna na balkonie wyprostował się, poprawił rzadkie włosy i wsunął dłonie do kieszeni. Była za dwadzieścia ósma, słońce wisiało wysoko. Spojrzał w niebo. Odrzutowiec narysował nad dachami domów biały wełnisty łuk. Znów popatrzył na ulicę i przyglądał się starszej siwej pani w błękitnym płaszczu. Zatrzymała się przed piekarnią w domu naprzeciwko, długo grzebała w torebce, w końcu wyjęła klucz i otworzyła drzwi. Widział, jak wkłada klucz do zamka od wewnątrz. Na białej opuszczonej rolecie widniał napis ZAMKNIĘTE.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi wejściowe tuż obok piekarni i w plamie słońca pojawiła się dziewczynka. Mężczyzna na balkonie cofnął się o krok, wyjął dłonie z kieszeni i znieruchomiał.

Wyglądała na osiem, dziewięć lat. W ręku trzymała tornister w czerwoną kratkę. Miała na sobie krótką czerwoną spódniczkę, pasiastą bluzkę i czerwony sweterek z za krótkimi rękawami. Czarne drewniaki wydłużały i wyszczuplały jej nogi. Powoli, z opuszczoną głową ruszyła w lewo.

Mężczyzna na balkonie śledził ją spojrzeniem. Po dwudziestu metrach przystanęła, podniosła dłoń do piersi, otworzyła tornister, czegoś w nim szukała, biegiem zawróciła i zniknęła za drzwiami.

Mężczyzna na balkonie ani drgnął. Upłynęło kilka minut, zanim drzwi ponownie się otworzyły. Dziewczynka, z zapiętym tornistrem, ruszyła szybkim krokiem. Jej jasny koński ogon obijał się o plecy. Skręciła za rogiem na najbliższym skrzyżowaniu.

Była za trzy ósma. Mężczyzna poszedł do kuchni. Napił się wody, opłukał szklankę, postawił ją na suszarce i wrócił na balkon.

Usiadł na składanym krześle, położył lewą rękę na poręczy, zapalił papierosa i patrzył na ulicę.

Rozdział 2

Elektryczny zegar ścienny wskazywał za pięć jedenasta i zgodnie z kalendarzem stojącym na biurku Gunvalda Larssona był piątek drugiego czerwca 1967.

Martin Beck znalazł się tutaj przypadkiem. Postawił torbę na podłodze przy drzwiach, powiedział „cześć!", położył kapelusz na szafce z archiwaliami obok karafki, wziął z tacy szklankę, nalał sobie wody, oparł łokieć o szafkę i zamierzał się napić.

Mężczyzna za biurkiem popatrzył na niego z kwaśną miną.

-  Ciebie też tu przysłali? - burknął. - Co schrzaniliśmy tym razem?

Martin Beck wypił łyk wody.

-  Pewnie nic. Uspokój się. Mam sprawę do Melandera. Prosiłem go o coś. Gdzie on jest?

-  W klopie. Jak zwykle.

Wyświechtany dowcip o szczególnym talencie Melandera do permanentnego przesiadywania w toalecie, w którym być może kryło się więcej niż jedno ziarnko prawdy, nie wiedzieć czemu zirytował Martina Becka. Ale starym zwyczajem schował irytację do kieszeni i badawczo popatrzył na mężczyznę za biurkiem.

-  Co cię dręczy? - zapytał.

-  A jak myślisz? Oczywiście rozboje. Wczoraj wieczorem znowu zaatakował w parku Yanadis.

-  Słyszałem.

-  Emeryt wyprowadzał psa i oberwał w potylicę. Miał w portfelu sto czterdzieści koron. Wstrząs mózgu. Leży w szpitalu Sabbatsberg. Nic nie widział, nic nie słyszał.

Martin Beck milczał.

-  To już ósmy raz w ciągu czternastu dni. Ten typek kogoś zabije...

Martin Beck opróżnił szklankę.

- Jeśli nikt go szybko nie zdejmie - dokończył Gunvald Lars-son.

-  Nikt, czyli kto?

-  Policja, kurde. My. Ktokolwiek. Niemundurowy patrol z dziewiątki był tam kwadrans wcześniej.

-  A gdzie był kwadrans później?

-  W komisariacie. Pili kawę. I tak jest od początku. Jak nasi ludzie siedzą w każdziuteńkim krzaku w parku Vanadis, obwieś atakuje w Vasaparken, a jak obstawiamy chaszcze w Vanadis i w Vasaparken, grasuje przy źródełku w Lill-Jansskogen.

-  A kiedy i tam w każdym krzaku siedzi policjant?

-  Wtedy demonstranci roznoszą w pył US Trade Center i podpalają ambasadę amerykańską. To nie są żarty - ozięble skwitował Gunvald Larsson.

Martin Beck nie odrywał od niego wzroku.

-  Nie żartuję. Po prostu jestem ciekaw.

-  Gość zna się na rzeczy. Jakby miał radar. Kiedy atakuje, w pobliżu nigdy nie uświadczysz policjanta.

Martin Beck potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym.

-  Wyślijcie...

-  Wyślijcie? - błyskawicznie przerwał mu Gunvald Larsson. - Niby kogo? Co? Sforę wściekłych psów? Żeby zagryzły nasze cywilne patrole? Poza tym wczorajszy dziadek był z psem. I jaki miał z niego pożytek?

-  Co to był za pies?                      *

-A skąd mam wiedzieć? Może warto go przesłuchać, co? Wezwać na komendę i wysłać do kibla, żeby Melander z nim pogadał. Hau, hau! - Gunvald Larsson, któremu nie było do śmiechu, grzmotnął pięścią w blat biurka. -Jakiś szaleniec napada na ludzi w parkach, a ty mi tu wyjeżdżasz z psami?!

-  Przecież to nie ja...

Gunvald Larsson nie dał mu dojść do słowa.

-  Powiedziałem, że gość zna się na rzeczy. Zasadza się tylko na bezbronnych starców, kobiety i dzieciaki. Zawsze od tyłu. W zeszłym tygodniu jedna z ofiar zeznała, że wyskoczył zza krzaków jak pantera.

-  Widzę tylko jeden sposób - łagodnie zauważył Martin Beck.

- Jaki?

-  Przebierz się za bezbronnego.

Gunvald Larsson odwrócił głowę i przeszył Martina Becka świdrującym spojrzeniem. Miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, bary zawodowego ciężarowca, na ramionach gęste owłosienie koloru blond, sczesane do tyłu blond włosy i zdegustowane jasnoniebieskie oczy. I ważył dziewięćdziesiąt osiem kilo.

Kollberg zwykł uzupełniać jego rysopis konstatacją, że wyrazem twarzy jako żywo przypomina motorowerzystę.

Teraz wjasnoniebieskim spojrzeniu wycelowanym w Martina Becka kryło się coś więcej niż antypatia.

Martin Beck wzruszył ramionami.

-  Poważnie mówiąc...

-  Poważnie mówiąc, nie widzę w tym nic zabawnego. W życiu nie miałem na głowie takiej serii rozbojów, a ty się popisujesz dowcipasami. Pies tu, pies tam. Nic, tylko boki zrywać.

Martin Beck zdał sobie sprawę, że niechcący sprowokował go do reakcji, którą niewielu udało się wywołać, i że za sekundę Gunvald Larsson straci panowanie nad sobą.

Świadom konsekwencji zdjął łokieć z szafki i powiedział:

-  Dość tego!

Dzięki Bogu w tym momencie z sąsiedniego pokoju wszedł Melander. Bez marynarki, z fajką w ustach i otwartą książką telefoniczną w dłoniach.

-  Cześć!

-  Cześć! - odparł Martin Beck.

-  Zaraz jak się rozłączyłeś, przypomniałem sobie nazwisko - powiedział Melander. - Arvid Larsson. Znalazłem go w książce telefonicznej. Ale nie ma sensu tam dzwonić. Zmarł w kwietniu. Wylew. Do końca robił w tej samej branży. Miał lumpeks na Só-dermalmie. Teraz jest zamknięty.

Martin Beck wziął książkę telefoniczną, zerknął i skinął głową. Melander wyłowił z kieszeni spodni pudełko zapałek i z namaszczeniem zapalał fajkę. Martin Beck postąpił dwa kroki naprzód, położył książkę na biurku i wycofał się do szafki z archiwaliami.

-  Nad czym pracujecie? - zapytał podejrzliwie Gunvald Larsson.

-  Nad niczym szczególnym - odrzekł Melander. - Martin zapomniał nazwiska pewnego pasera, którego chcieliśmy zwinąć dwanaście lat temu.

-  I zwinęliście?

-  Nie.

-  Ale ty wszystko zapamiętałeś?

-  Tak.

Gunvald Larsson przysunął do siebie książkę telefoniczną, przekartkował ją i powiedział:

- Jak, do diaska, jeśli wolno spytać, przez dwanaście lat można pamiętać namiary na kogoś o nazwisku Larsson?

-  Ech, to żadna sztuka - poważnie odparł Melander. Zadzwonił telefon.

-  Wydział pierwszy, oficer dyżurny... Przepraszam, nie usłyszałem. .. Ze co?... Czyjestem detektywem? Oficer dyżurny, wydział pierwszy, policjant śledczy Larsson... Przepraszam, jak pani godność?

Gunvald Larsson wyjął długopis z kieszonki na piersi, nagryzmolił jedno słowo i zamarł z uniesionym długopisem.

-  O co chodzi?... Przepraszam, nie zrozumiałem... Że jak? Że co?... Kot?... Kot na balkonie?... Słucham? Ktoś?... Ktoś stoi na balkonie?

Gunvald Larsson odsunął książkę telefoniczną, przysunął notatnik i skreślił kilka słów.

-  Rozumiem. Jak wygląda?... Tak, słyszę. Rzadkie włosy, sczesane do tyłu. Wydatny nos. Uhm. Biała koszula. Wzrost średni. Brązowe spodnie. Rozpięte... Co?... Aha, koszula rozpięta. Niebieskoszare oczy... Chwileczkę, droga pani... Czy on stoi na swoim balkonie?

Gunvald Larsson zerknął na Melandera i Martina Becka i wzruszył ramionami. Słuchając, dłubał długopisem w uchu.

-  Momencik. A więc rzeczony mężczyzna stoi na swoim balkonie. Czy jest napastliwy, agresywny?... Aha, nie jest. Po drugiej stronie ulicy? Na swoim balkonie?... Skąd pani wie, że ma niebieskoszare oczy? To jakaś wyjątkowo wąska uliczka... Słucham? Że co?... Zaraz... Mówi pani, że on stoi na balkonie. I co jeszcze?... Patrzy na ulicę? A co się dzieje na ulicy?... Nic? Co takiego? Samochody? Bawiące się dzieci?... W nocy też? Bawią się w nocy?... Aha, nie. Ale on stoi w nocy na balkonie? I czego pani od nas oczekuje? Mamy wysłać sforę psów?... Nie ma takiego prawa, proszę pani, które zabrania ludziom stać na własnym balkonie.... Zgłasza pani swoje obserwacje? Rany, gdyby wszyscy opowiadali o tym, co widzą, musielibyśmy przydzielić każdemu po trzech policjantów... Dziękować? My mamy dziękować?!... Bezczelny? Ja jestem bezczelny?! Słuchaj no, paniusiu...

Gunvald Larsson umilkł, trzymając słuchawkę w odległości dziesięciu centymetrów od ucha.

-  Rozłączyła się - powiedział zdumiony. - Po trzech sekundach rzucił słuchawkę na widełki. - A pieprz się, babo! - Podarł kartkę, na której robił notatki, i starannie wycierał długopis z woskowiny. - Ludzie są nienormalni. Nic dziwnego, że niczego nie udaje się doprowadzić do końca. Dlaczego centrala takich nie blokuje? Powinni ich przełączać do szpitala "wariatów.

-  Musisz się przyzwyczaić - zauważył Melander, wziął książkę telefoniczną, zamknął ją i wyszedł do sąsiedniego pokoju.

Gunvald Larsson wyczyścił długopis, zmiął strzępy kartki i wyrzucił do kosza.

-  "wyjeżdżasz gdzieś? - spytał Martina Becka, patrząc z kwaśną miną na torbę przy drzwiach.

-  Uhm, do Motali. Na parę dni. Mam tam coś zobaczyć.

-  Aha.

-  Góra tydzień. Ale dzisiaj wraca Kollberg. Będzie tu od jutra. Nie musisz się przejmować.

-  Nie przejmuję się.

-  A co do tych rozbojów...

-  No?

-  Nie, nic takiego...

- Jeśli zrobi to jeszcze dwa razy, złapiemy go - odezwał się Melander z pokoju obok.

-  Otóż to - potwierdził Martin Beck. - Cześć!

-  Cześć! - bąknął Gunvald Larsson.

Rozdział 3

Martin beck dotarł na centralny dziewiętnaście minut przed odjazdem pociągu i wykorzystał je na dwie rozmowy telefoniczne.

Najpierw zadzwonił do domu.

- Jeszcze nie wyjechałeś? - zapytała małżonka.

-  Zatrzymam się w hotelu Palące - powiedział, ignorując jej retoryczne pytanie. - Uznałem, że powinnaś to wiedzieć.

- Jak długo cię nie będzie?

-  Tydzień.

-  Skąd ta pewność?

Dobre pytanie, pomyślał Martin Beck. Przynajmniej nie jest głupia.

-  Pozdrów dzieci. - Po chwili namysłu dodał: - Uważaj na siebie.

-  Dzięki - odrzekła chłodno.

Rozłączył się i wyjął z kieszeni spodni następną dwudziesto-pięcioórówkę. Do automatów telefonicznych była kolejka. Ci, co stali najbliżej, obrzucili go niechętnym spojrzeniem, kiedy wrzucił monetę i wybrał numer komendy południowej*. Po minucie usłyszał głos Kollberga.

-  Cześć! Chciałem się tylko upewnić, że wróciłeś.

* Potoczna nazwa komendy policji w okręgu Soderort, obejmującym południowe przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki).

-  Ach, co za troska - powiedział Kollberg. - Jeszcze nie wyjechałeś?

- Jak się czuje Gun?

-  Dobrze. Oczywiście wygląda jak budka telefoniczna. Gun, żona Kollberga, była w ciąży, miała urodzić na przełomie sierpnia i września.

-  Wracam za tydzień.

-  Wiem, zasięgnąłem języka. Wtedyjuż mnie tutaj nie będzie. - Na moment zapadła cisza. - Co ty masz do roboty w Motali?

-  Sprawa tego dziadka...

- Jakiego dziadka?

-  Złomiarza, który się spalił ubiegłej nocy. Nie...

-  Czytałem o tym w gazetach. No i co?

- Jadę się rozejrzeć.

-  Czy nie mają tam dość oleju w głowie, żeby się uporać z najzwyklejszym pożarem?

-  Zażyczyli sobie...

-  Zaraz - przerwał mu Kollberg. - Może ten kit jest dobry dla twojej żony, ale mnie nie nabierzesz. Poza tym świetnie wiem, czego sobie zażyczyli i kto sobie zażyczył. Kto jest teraz szefem dochodzeniówki w Motali?

-  Ahlberg, ale...

-  No właśnie. Wiem, że wziąłeś pięć dni zaległego urlopu. Jedziesz do Motali, żeby chlać z Ahlbergiem w Hotelu Miejskim. Dobrze mówię?

-  No... ale...

-  Powodzenia. Trzymaj się!

-  Dzięki.

Martin Beck odwiesił słuchawkę. Człowiek, który stał za nim, łokciami utorował sobie drogę do automatu. Martin Beck wzruszył ramionami i wyszedł do hali dworcowej.

Kollberg miał po części rację. Choć w gruncie rzeczy było to bez znaczenia, trochę się zirytowane tak łatwo został przejrzany. On i Kollberg poznali Ahlberga w związku z pewnym morderstwem trzy lata temu. Śledztwo było długie i trudne i zdążyli się w tym czasie zaprzyjaźnić. Gdyby nie to, Ahlberg najprawdopodobniej nie zwróciłby się o wsparcie do Głównego Zarządu Policji, a Martin Beck nie poświęciłby sprawie nawet połowy dniówki.

Według zegara dworcowego obie rozmowy zajęły mu dokładnie cztery minuty. Do odjazdu pociągu został kwadrans. Na Centralnym jak zwykle kłębiły się tłumy. Kupa ludzi, do wyboru, do koloru.

Martin Beck - niezbyt wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy, szerokim czole i wydatnych, mocnych szczękach - stał z torbą w ręku i czuł się nieswojo. Większość brała go przypuszczalnie za zdezorientowanego wieśniaka, wrzuconego w mrowisko wielkiego miasta.

Nagle usłyszał ochrypły szept:

-  Te, stary...

Odwrócił się i zobaczył czternastoletnią dziewczynkę. Miała jasne rozczochrane włosy i krótką batikową sukienkę. Brudna i bosa, ciut młodsza od jego córki i podobnie rozwinięta, ściskała w prawej dłoni pasek czterech zdjęć, na które pozwoliła mu zerknąć.

Ich zrobienie nie przedstawiało najmniejszej trudności. Dziewczynka weszła do jednego z automatów na górnym peronie metra, uklękła na stołku, zadarła sukienkę po pachy i wrzuciła jednokoronówki do otworu.

Kurtynki w automatach kończyły się mniej więcej na wysokości kolan, ale niewiele to zmieniało. Oglądając fotki, pomyślał, że teraz dzieci szybciej dojrzewają. I nie noszą majtek. Jakość zdjęć pozostawiała jednak sporo do życzenia.

-  Dwie i pół dychy - wychrypiała dziewczynka z nadzieją w głosie.

Martin Beck, poirytowany, rozejrzał się. W końcu hali zauważył dwóch mundurowych. Podszedł do nich. Jeden go poznał i zasalutował.

-  Czy nie możecie zrobić porządku z tymi dzieciakami? Martin Beck był wściekły.

- Robimy, co w naszej mocy, komisarzu - odparł młody niebieskooki chłopak o wypielęgnowanej blond brodzie, ten, który mu salutował.

Martin Beck odwrócił się bez słowa i ruszył ku szklanym drzwiom prowadzącym na perony. Dziewczynka w batikowej sukience stała teraz trochę dalej i ukradkiem zerkała na zdjęcia, jakby coś było nie tak z jej wyglądem.

Za chwilę najprawdopodobniej sprzeda je jakiemuś idiocie, potem pójdzie do Humlegarden albo na Mariatorget i kupi prelu-din, marihuanę albo LSD.

Policjant, który go znał, nosił brodę. Dwadzieścia cztery lata temu, kiedy on stawiał pierwsze kroki w zawodzie, policjanci byli starannie ogoleni.

Swoją drogą, dlaczego ten drugi, bez brody, nie zasalutował? Czy dlatego, że go nie znał?

Dwadzieścia cztery lata temu policjanci oddawali honory wszystkim, którzy do nich podchodzili, nawet jeśli owi podchodzący nie byli komisarzami. A może nie oddawali?

Wtedy czternastoletnie dziewczynki nie fotografowały się nago w automatach i nie próbowały sprzedawać zdjęć oficerom śledczym, żeby mieć pieniądze na narkotyki.

Poza tym Martin Beck nie był zadowolony ze swojego nowego stopnia, który otrzymał na przełomie roku. Nie był zadowolony z nowego pokoju służbowego w komendzie południowej, w hałaśliwej dzielnicy przemysłowej przy Vastberga Alle. Nie był zadowolony z podejrzliwej małżonki ani z tego, że ktoś taki jak Gunvald Larsson został policjantem śledczym.

Martin Beck rozmyślał o tym, siedząc przy oknie w przedziale pierwszej klasy.

Pociąg przetoczył się obok ratusza i zanim zanurkował w tunelu, Martin Beck zdążył zobaczyć parowiec „Mariefred", jeden z ostatnich tego typu w kraju, i gmaszysko wydawnictwa Nor-stedts. Kiedy się z niego wynurzył,*pojawiła się bujna parkowa zieleń Tantolunden, która niebawem przyprawi Martina Becka o koszmary senne, i koła zadudniły na moście.

18

Na postoju w Sódertalje poprawił mu się humor. Kupił butelkę wody mineralnej i leciwą kanapkę z żółtym serem, serwowane z blaszanych wózków, które w większości pociągów ekspresowych zastąpiły wagony restauracyjne.

Rozdział 4

No więc tak - zaczął Ahlberg. - W nocy było chłodno, a on miał stary piecyk elektryczny, który postawił sobie przy łóżku. Potem skopał z siebie koc, koc spadł na piecyk i się zapalił. Martin Beck skinął głową.

-  To całkiem prawdopodobne - kontynuował Ahlberg. -Dzisiaj dostaliśmy wyniki badań technicznych. Dzwoniłem do ciebie, ale już wyjechałeś.

Stali na pogorzelisku w Borenshult, pośród drzew połyskiwało jezioro i stopnie śluzy, gdzie trzy lata temu znaleziono zwłoki kobiety. Po spalonym domu zostały praktycznie tylko fundamenty i komin. Strażakom udało się jedynie uratować szopę.

-  Trzymał tam fanty - poinformował Ahlberg. - Stary Lars-son zajmował się paserką. Szczególnie nas to nie zaskoczyło, był już karany. Roześlemy wykaz skradzionych rzeczy.

Martin Beck znów skinął głową.

-  Sprawdziłem jego brata w Sztokholmie - powiedział. -Zmarł tej wiosny. Wylew. Też był paserem.

-  Może to u nich rodzinne - skwitował Ahlberg.

-  Brata nigdy nie przyskrzyniliśmy, ale Melander go zapamiętał.                                           *

-  A, Melander, ten z fenomenalną pamięcią. Już razem nie pracujecie, prawda?

20

-  Tylko okazjonalnie. Siedzi na Kungsholmsgatan. Kollberg też. Od dzisiaj. Cholerne przetasowania.

Opuścili pogorzelisko i w milczeniu wrócili do samochodu.

Kwadrans później Ahlberg zatrzymał się przed komendą, niskim żółtym budynkiem na rogu Prastgatan i Kungsgatan, tuż przy Stora Torget i pomniku Baltzara von Platena.

Zerknął na Martina Becka.

-  Skoro już tu jesteś i masz wolne, to chyba zostaniesz kilka dni?

Martin Beck pokiwał głową.

-  Możemy popływać motorówką - zaproponował Ahlberg. Wieczorem zjedli w Hotelu Miejskim przepysznego pstrąga

z jeziora Vattern. I co nieco wypili.

W sobotę pływali motorówką. W niedzielę też. W poniedziałek Martin Beck popłynął sam. I we 'wtorek. W środę wybrał się do Vadsteny i zwiedził zamek.

Hotel, w którym mieszkał, był nowoczesny i wygodny. Towarzystwo Ałilberga sprawiało mu przyjemność. Przeczytał powieść Kurta Salomonsona Obcy*. Czuł się świetnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin