Patterson James & Roughan Howard - Ostrzeżenie.pdf

(667 KB) Pobierz
271506560 UNPDF
JAMES PATTERSON
HOWARD ROUGHAN
OSTRZEŻENIE
Z angielskiego przełożył WITOLD NOWAKOWSKI
Tytuł oryginału: YOU'VE HAVE BEEN WARNED
Christine i Trevorowi, jak zawsze najlepszym.
HR.
Suzie i Jackowi, moim najstraszniejszym.
J.P.
Ludzki charakter jest jak zdjęcie.
Dojrzewa w ciemności.
Yousuf Karsh
Rozdział 1
O tej porze za wcześnie na zdjęcia nieboszczyków.
Tak mogłabym pomyśleć, gdybym miała rozum. Ale jakoś mi go brakuje.
Właśnie idę do pracy. Skręcam za róg budynku i widzę zbiegowisko, spore zamieszanie i
kilka szarych worków, rzecz jasna na zwłoki, które ktoś wynosi z „pięknego” hoteliku.
Natychmiast łapię aparat. To silniejsze ode mnie. Zupełnie odruchowe.
Pstryk, pstryk, pstryk.
Nie myśl o tym, co tu się stało. Po prostu rób zdjęcia, Kristin.
Jak szalona kręcę głową to w lewo, to w prawo, w ślad za obiektywem mojej leiki R9.
Najpierw pobliskie twarze - tłum przypadkowych gapiów. To samo zrobiłaby Annie Leibovitz.
Biznesmen w prążkowanym garniturze, kurier na skuterze, matka z wózkiem... stoją obok siebie
bez ruchu, patrząc na scenę zbrodni. To dla nich sensacja dnia - w dodatku przed ósmą rano.
Idę dalej, chociaż coś we mnie powtarza: „Nie patrz tam, odejdź”, chociaż coś mówi:
„Wiesz, gdzie jesteś... To przecież ten hotel... Znasz go, Kristin”.
Przedzieram się w stronę wejścia. Coraz bliżej i bliżej, jakby mnie coś ciągnęło - jakbym
na próżno walczyła z powracającą falą. I ciągle robię zdjęcia, niczym reporterka „Newsweeka”
albo „New York Timesa”.
Pstryk, pstryk, pstryk.
Na ulicy stoją krzywo zaparkowane karetki i radiowozy. Unoszę głowę i patrzę na
czerwono - niebieskie światła, tańczące na ceglanych ścianach okolicznych domów.
W oknach widzę twarze nowych gapiów. Baba w papilotach gryzie bułkę. Pstryk.
Coś przykuwa moją uwagę. To błysk słońca w pałąkach ostatnich noszy, które właśnie
wypchnięto z hotelu. Cztery ciała. Co tu się stało? Morderstwo? Jakaś masowa zbrodnia?
Leżą gromadką na chodniku: cztery worki, a w każdym zwłoki. To straszne. Wprost
okropne.
Przekręcam dłoń i pod szerszym kątem fotografuję całą grupę - niczym rodzinę. Nowy
ruch ręką i zbliżenie, jedno po drugim. Kto to właściwie był? Co się stało z tymi biednymi
ludźmi? Jak zginęli?
Nie myśl, Kristin. Rób zdjęcia.
Z hotelu wychodzą dwaj barczyści pielęgniarze i stają koło policjantów. Nie, raczej
detektywów, wypisz, wymaluj z Prawa i porządku. Wszyscy coś mówią, kręcą głowami i
wszyscy mają surowy, nowojorski wygląd. Już nieraz widzieli takie rzeczy.
Jeden z gliniarzy - starszy i chudy - zerka w moją stronę. Chyba mnie widzi.
Pstryk, pstryk, pstryk.
Zużyłam całą rolkę filmu. Pospiesznie zakładam nową.
Prawdę mówiąc, już nie ma na co patrzeć, ale uparcie pstrykam dalej. Nieważne, że za
chwilę spóźnię się do pracy. Po prostu nie mogę odejść.
Zaraz!
Szybko odwracam głowę, żeby popatrzeć na ostatni worek. Najpierw nie mogę uwierzyć
własnym oczom. Czy to tylko wiatr, czy może umysł z samego rana płata mi jakieś dziwne figle?
Znowu to samo. Jęknęłam w duchu. Ostatni worek... jakby się ruszał!
A może mi się tylko tak zdaje?
Strach mnie ogarnia. Chcę uciekać, a mimo to podchodzę bliżej. Odruch? Następna fala?
Patrzę na szczelnie zamknięty worek i wiem, że zaszła straszna pomyłka. Czyja? Policji
albo lekarza?
Suwak!
Rozchyla się pomału. Ktoś chce od środka otworzyć worek!
Wytrzeszczam oczy. Czuję, jak miękną mi kolana. Dosłownie. Chwiejnym krokiem sunę
przez tłum gapiów, z niedowierzaniem patrząc w wizjer aparatu.
Widzę palec, a potem całą rękę. O Boże... krew!
- Na pomoc! - krzyczę. Opuszczam aparat. - Tam ktoś wciąż żyje!
Tłum spogląda na mnie. Policja, lekarz... Patrzą ponuro, niemal z naganą, kręcą głowami,
jakbym przed chwilą zwiała z Bellevue. Myślą, że zwariowałam!
Gwałtownie wyciągam rękę i pokazuję na ostatni worek. Widzę dłoń wystającą spod
szarej folii w niemym wezwaniu o ratunek. To dłoń kobiety.
Zrób coś, Kris! Musisz ją uratować!
Znowu przykładam aparat do oka i...
Rozdział 2
Zrywam się tak gwałtownie, aż mi coś chrupie w szyi. Jestem spocona i bliska histerii.
Nie wiem, gdzie się znalazłam. Wszystko jest zamazane, więc chcę przetrzeć oczy, ale to bardzo
trudne, bo ręce mi się trzęsą. Prawdę mówiąc, cała się trzęsę.
Błagam, Kris... - myślę rozpaczliwie.
Wreszcie widzę przed sobą jakieś kształty, kontury. I nagle, jak na zdjęciu z polaroida,
obraz nabiera ostrości.
To tylko sen, wariatko! Tylko sen.
Rzucam się na poduszkę i wydaję z siebie najgłośniejsze westchnienie na świecie. Nigdy
nie czułam się tak szczęśliwa, leżąc sama we własnym łóżku.
Ale to było tak realne...
Worki na zwłoki... Kobieca ręka wysuwająca się spod folii...
Patrzę na budzik - dochodzi szósta. Świetnie, mam jeszcze parę minut snu. Zamykam
oczy - i w tej samej chwili nagle otwieram je z powrotem.
Wyraźnie słyszę jakiś łomot. Nie, to nie moje skołatane serce. Ktoś jest za drzwiami.
Wciągam na siebie ten sam niebieski szlafrok frotte, który nosiłam jeszcze w Boston
College, i szybko drepczę przez mieszkanko, umeblowane elegancko najprzedniejszymi wyro-
bami spółki Crate & Barrel. Co z tego, że kanapa ma jedynie trzy nogi i wygląda jak żywcem
wyjęta z filmu braci Farrelly?
Ktoś tam łomocze coraz głośniej. Długo i natarczywie.
Wolnego, przecież idę!
Staję pod drzwiami, lecz nie pytam: „Kto tam?”. Przecież od tego są judasze, zwłaszcza
na Manhattanie.
Pochylam się po cichutku i mrużę zmęczone oko.
O cholera.
To ona.
Otwieram drzwi. Zza szkieł tanich okularów łypie na mnie wścibska staruszka z mojego
piętra, pani Rosencrantz. Wyraźnie jest czymś poruszona, chyba nie mniej ode mnie.
- Wie pani, która godzina? - burczę.
- A pani? - odpowiada nadąsanym tonem. - Powiem pani, że mam już serdecznie dość
tych obłąkańczych wrzasków każdego ranka.
Spoglądam na nią - całe metr czterdzieści - jakby to ona była obłąkana. Może płakałam,
ale na pewno nie wrzeszczałam.
- Jeśli przeszkadza pani hałas, niech pani znajdzie tego melomana, który puszcza muzę o
szóstej rano.
Pani Rosencrantz patrzy na mnie spod oka.
- Jaką muzę?
- Nie słyszy pani? Przecież to stamtąd...
Wychodzę na korytarz i kręcę głową na wszystkie strony. Zaraz... Skąd ta muzyka?
Pani Rosencrantz potrząsa głową.
- Nic tu nie słychać, pani Burns - prycha - i niech się pani nie wygłupia, bo takich rzeczy
też nie lubię.
- A gdzieżbym śmiała, pani...
Nawet nie daje mi dokończyć.
- Nie wierzy pani, że złożę wniosek, aby panią stąd eksmitować? Naprawdę to zrobię!
Patrzę spode łba na starą jędzę, dziś jeszcze brzydszą i złośliwszą. Mam się wygłupiać?
Proszę bardzo!
- Wracam do łóżka, pani Rosencrantz... i jeśli wolno, to radzę pani także się przespać
jeszcze chwilę. Sen dobrze robi na urodę.
Przez moment patrzę na jej zdumioną i strasznie nadąsaną minę, a potem zamykam drzwi.
Już chcę szybciutko wrócić pod kołdrę, gdy nagle kątem oka dostrzegam swoje odbicie w
lustrze na drzwiach szafy. O kurczę! Oczka przekrwione jak u szopa, a fryzura jakby piorun we
mnie strzelił. Boże... Przecież wyglądam niewiele lepiej od zacnej pani Rosencrantz!
Próbuję mrugnąć jednym okiem. Wszyscy się na to zawsze łapią. Mrugam do siebie w
lustrze. Nie pomogło. Mrugam więc znowu. Nic, nul, zero.
Śmieję się na głos. Przez krótką chwilę już nie pamiętam o strasznym śnie i piekielnej
sąsiadce.
Tylko przez chwilę.
Nadal nie mogę dojść do tego, skąd ciągle słychać muzykę.
Po cichu przemierzam całe mieszkanie, skradam się jak Elmer Fudd podczas polowania
na króliki, przyciskam ucho do każdej ściany. Strasznie mi głupio, lecz w końcu klękam i
nadsłuchuję.
Dopiero kiedy łapię krzesło, żeby posłuchać pod sufitem, zdaję sobie sprawę z tego, co się
dzieje. Muzyka nie dociera z zewnątrz.
Gra w mojej głowie.
Rozdział 3
To niedobrze!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin