Wernic Wiesław - Słońce Arizony.rtf

(642 KB) Pobierz
WIESŁAW WERNIC

 

 

 

 

 

 

 

 

WIESŁAW WERNIC

 

 

 

SŁOŃCE ARIZONY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZYTELNIK  WARSZAWA  1989

ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Redaktor techniczny Alina Szubert-Jaroslawska

i Copyright by Spółdzielnia Wydawnicza “Czytelnik” Warszawa 1980

ISBN 83-07-01969-9


W samo południe

 

 

 

“Niezliczona ilość czynników złożyła się na to, by Daleki Zachód zajął szczególne miejsce w kronikach amerykańskiej kultury. Majestatyczne piękno jego położenia i charakter tutejszego osadnictwa zadziwiająco kontrastowały ze stosunkowo jednostajnym obrazem wsi i miast na Północnym Wschodzie, z nużącą monotonią Środkowego Zachodu i plantacji Południa. Już sam ogrom tych przestrzeni i fantastyczne kształty rozpalały ludzkie myśli, słowa i czyny. Lawina pędząca do kopalń, do bogatych, żyznych gruntów i do niezwykle bujnych drzewostanów wytworzyła różne grupy społeczne, w niczym nieprzypominające tego społeczeństwa, które powstało na szlakach pochodu do doliny Missisipi. Z tego wszystkiego rodził się nowy styl życia.

Na ogromnych przestrzeniach, gdzie gęstość zaludnienia była niewielka, a więzów prawa właściwie nie odczuwano, swobodnie mogły się przejawiać prymitywne, anarchistyczne instynkty poszukiwaczy przygód; codziennie urozmaicały życie strzelaniny, rabunki i morderstwa. Rozpętana przez poszukiwaczy bogactw i odkrywców złóż spekulacja, fortuny powstałe w okamgnieniu dzięki pośpiesznemu podziałowi gruntów federalnych *, budowie linii kolejowych i odkryciu nowych skarbów mineralnych, wszystkie te niemające precedensu zjawiska wstrząsnęły całym kontynentem wzdłuż i wszerz. Pod wieloma względami ten ostatni pęd na zachód wniósł do amerykańskiego życia nowy ton. Działalność, dynamika i sukces uważane za charakterystyczne dla życia na «Dzikim Zachodzie», stały się w oczach ludzi tęskniących do niezwykłych przygód symbolem całej Ameryki."

Od tych pierwszych dni, gdy fala białych osadników płynęła jak lawina ze wschodnich stanów Ameryki ku dziewiczym ziemiom odkrytego “Dzikiego Zachodu", minęło lat kilkanaście. Był rok 1883.

Mimo wiosny wstał dzień niezwykle gorący, a na dwu krzyżujących się drogach-ulicach małego miasteczka nie widać było ani jeźdźców, ani przechodniów. Okna kilkudziesięciu drewnianych domów zasłonięto solidnymi okiennicami bądź też rodzajem rolet z płaskich deseczek połączonych sznurkiem.

Upał doskwierał. Mogło się wydawać, iż okrągłe słupy, podpierające spadzisty dach werandy jednego z większych budynków, za chwilę zaczną się pocić. Daszek rzucał cień na deski werandy, a na tych deskach siedział z nogami opuszczonymi ku ziemi mężczyzna w kapeluszu o szerokim rondzie, które chroniło mu twarz zarówno przed słońcem, jak przed spojrzeniem wścibskiego obserwatora. Ale nikogo w pobliżu nie było.

Tuż obok samotnej postaci spoczywała kurtka ze skóry łosia, nieco zakurzona, ale bez dziur i łat, co świadczyło, że jej właścicielowi musiało się wieść nieźle. Mężczyzna miał na sobie bawełnianą koszulę w niebiesko-czarną kratę, rozpiętą pod szyją, oraz skórzany pas. Przy pasie wisiały dwa futerały od rewolwerów, tych wielkich, ciężkich bębenkowców marki “colt", prostych w obsłudze i niezawodnych w użyciu. Gdy była potrzeba lub jej... nie było. Ale futerały wisiały lekko, całkowicie próżne. Obok odpoczywającego nie leżała ani nie stała oparta o ścianę żadna inna broń: rusznica, karabin, strzelba czy automatyczny, wielostrzałowy sztucer. Nie było broni również przy łęku siodła karogniadego konia, przywiązanego końcami uzdy do jednego ze słupków podpierających dach werandy.

Koń grzebał kopytem w czerwonoceglastym pyle drogi, z głową pochyloną ku ziemi przysłoniętej smugą cienia. Zad zwierzęcia lśnił blaskiem odbitego słońca i pokrywał się kroplami potu. Pot ściekał również po policzkach człowieka, a kraciasta koszula przylgnęła mu do pleców. A przecież wystarczyło wstać i zrobić kilka kroków, aby znaleźć się pod dachem domostwa, w półmrocznej sali, gdzie temperatura musiała być o kilka stopni niższa. Sali dostępnej dla wszystkich. Nad drzwiami wisiał przecież zachęcający napis, wymalowany czerwienią na desce: “Arizonac". Z lewej strony nieznany autor odtworzył zieloną farbą potężny, trójramienny kaktus, z prawej — strojną kolorowymi piórami, o brunatnym obliczu, głowę indiańskiego wojownika.

Była to gospoda — restauracja, hotel, a jednocześnie skład najpotrzebniejszych przedmiotów codziennego w tych stronach użytku. Nazwa “Arizonac" i wizerunek kaktusa mówiły dobitnie każdemu, kto znał się na rzeczy, o terytorialnej przynależności miasteczka *.

Mężczyzna siedzący na werandzie dobrze orientował się w symbolice napisu i w przyjemnościach, jakich mogło mu dostarczyć wkroczenie w głąb budynku. Na myśl o tym oblizał końcem języka zaschnięte wargi, ale nie podniósł się. Wiedział, iż wszedłszy do sali napotka na swej drodze obity blachą kontuar, wilgotny od kropel piwa, a za kontuarem stać będzie spocony grubas, który bez słowa, zapraszającym gestem podsunie mu kufel pieniącego się złotawego płynu. Widział go już przecież, gdy przybywszy przed gospodę, śmiało wkroczył do wnętrza, zapytując, czy bawi tu dżentelmen o nazwisku Karol Gordon.

Bawi, owszem, ale wyjechał o świcie, zapowiadając swój powrót wieczorem.

Wyszedł bez słowa, machnąwszy ręką na podsuwany mu kufel. Piwo, zimne piwo było na pewno trunkiem orzeźwiającym. Prawie czuł na podniebieniu goryczkę chłodnego, pachnącego chmielem napoju. Ale za piwo należało zapłacić. A przybysz nie miał nawet srebrnej półdolarówki ani żadnej innej obiegowej monety świata, poza jedną jedyną... centową. Dlatego tkwił na werandzie w cieniu, który nie przynosił uczucia chłodu.

Siedział i rozmyślał złorzecząc — w skromnych jednak słowach — Karolowi Gordonowi za pragnienie, za upał, za udrękę oczekiwania w skwarze. A przecież wina Karola Gordona ograniczała się tylko do całodziennego wyjazdu z nudnego i obrzydliwego jak przesolony śledź miasteczka. Sprawcą istotnego kłopotu był zupełnie ktoś inny.

Nie mógł sobie teraz darować, że nie wierzył opowieściom o tej krainie. Dlatego właśnie, niewierny Tomasz, otrzymał bolesną nauczkę. Uśmiechnął się zaciskając wyschłe wargi na wspomnienie szczegółów na nowo popadł w ponurą za dumę. Jakże to było?

Jechał od świtu poprzez niezwykłą krainę, gdzie każda przebyta mila odsłaniała nowe, odmienne widoki. Przymknął oczy, aby nie widzieć słońca, czerwonego pyłu ani wznoszącego się naprzeciw budynku, który wydawał się jakby wymarły — i od razu ujrzał pod powiekami inny obraz: ziemię bezkresną, na pozór bezludną.

Wyruszył w drogę tego dnia o świcie. Czerwone cienie padały od czerwonych, fantastycznych wzgórz o szczytach płaskich jak stoły, zielone cienie rzucały piniowe lasy i potężne drzewa jałowcowe wyglądały jak granatowe. Jechał tą drogą po raz pierwszy w życiu, obdarzony tysiącem wskazówek gospodarza saloonu, w którym spędził noc.

— Prosto, jak strzelił, szlak jest przetarty, nie zabłądzi pan. Koło samotnego pnia złamanej pinii skręcić trzeba na prawo, a potem na lewo i dalej znów prosto.

Gdy słońce stanęło pionowo, zatrzymał się przy strumieniu bulgocącym po żółtych głazach.

—Niech pan nie zapomni napoić konia — słyszał jeszcze

ostrzegawczy głos. — To jedyna woda po drodze. W tym kraju istnieją tylko małe źródła. Apacze mają rację, to istotnie arizonac.

Arizona... Apacze... Trochę go to stropiło.

— Krótka droga, a pan ma dobrego konia, jeśli się nie mylę...

Więc chociaż Karol Gordon radził w swym liście: “Nie podróżuj sam, to trochę ryzykowne", zapewnienie karczmarza dodało otuchy. Nikt zresztą nie wybierał się do tamtego miasteczka.

Strumień bulgotał i mgiełka wilgoci drżała w rozpalonym powietrzu. Nadciągało południe w tej najgorętszej krainie Północnej Ameryki *. Podróżny zrzucił wówczas kurtę, zdjął kapelusz, zanurzył głowę w wodzie, potem ręce aż po łokcie i rozciągnął się na skąpej trawie porastającej brzeg. Leżał spoglądając na zdumiewającą grę barw skał i rzadkiej roślinności o intensywnych, kontrastowych kolorach, na dziwaczne kształty urwiska, dźwigającego się z rozpękłej, pełnej szczelin ziemi po drugiej stronie rzeczki, w odległości kilku jardów. Czerwonożółta skała, z trzema haczykowatymi szczytami, wyrosła ponad otoczenie w wyniku erozji wód, którym się oparła, ale której nie oparła się ziemia. Rok po roku wody arizońskiej wyżyny porywały miękki grunt niosąc go ku nizinom. A skała wyrastała coraz wyżej.

“Coś jak kanion Colorado" * — pomyślał i głośno ziewnął.

 

Potok wypływał z doliny pnącej się ku górze i coraz bardziej zwężanej postrzępioną linią świerków, upłazów, kamienistych żlebów, wśród których sterczały rzadkie, trójpalczaste kaktusy, przekraczające swą wysokością człowieka siedzącego na koniu. Nieco wyżej, jak ciemnogranatowa linia, widniał skrawek dziwnego lasu potężnych jałowców.

Leżał i odpoczywał nie myśląc o niczym. Wtedy usłyszał:

—Leż spokojnie! Nie ruszaj się!

Nawet nie drgnął. Kątem oka spojrzał ku czystemu błękitowi nieba, ale dojrzał tylko pionowy cień postaci ludzkiej, a na pierwszym, najbliższym planie — czarny, okrągły otwór rewolwerowej lufy.

—Leż — powtórzył zimny, obojętny głos.

Ten sam głos komenderował:

—Przetrząśnijcie juki!

Usłyszał z kolei stukot końskich kopyt po kamieniach, a potem inny głos, o prawie dziecinnym brzmieniu:

—Fred, potrzymaj uzdę.

Dalej była cisza, ale cień sylwetki trwał nad nim, a czarny otwór lufy nadal zakrywał niebo. Potem znowu czyjeś pytanie:

—Jest tam co?

I krótka odpowiedź:

—Pieniądze.

—Resztę zostawić — powiedział człowiek trzymający rewolwer.

—A broń?

—Przykro mi — odezwał się do leżącego — musimy zabrać wszystkie te pukawki. Fred, wyjmij rewolwery. To dla naszego bezpieczeństwa — wyjaśnił.

Leżący uśmiechnął się:

—Rozumiem — mruknął..

—Doskonale, rozumiemy się nawzajem.

Obca ręka wyciągnęła jeden, potem drugi rewolwer.

—Możesz wstać.

Podniósł się powoli. Gdy stanął, byli już na koniach.

Nosy, usta i brody zakrywały im pospolite kraciaste chusty, przewiązane w tyle głowy.

—Powodzenia, chłopcy! Nie poznali się na drwinie.

—Najbliższe miasteczko cztery mile stąd. Nie zginiesz z głodu. Zostawimy ci konia.

—Jak się nazywa ta miejscowość? — zapytał.

—Rainy Valley. Masz drogę prostą, jak strzelił.

Poprzez kamienisty strumień przebrnęli na drugi brzeg i pojechali skrajem trójszczytowej skały. Patrzał za nimi, aż zniknęli w smużce kurzu. Wtedy podszedł do konia, poklepał go po szyi, zajrzał do otwartych juków siodła — nic z nich nie ubyło z wyjątkiem pieniędzy.

Oto dlaczego siedział teraz na werandzie gospody “Arizonac", zamiast znajdować się w jej wnętrzu.

Wymarłe w spiekocie miasteczko, jakby na ironię przezwane Deszczową Doliną — to właśnie Rainy Valley.

Wyciągnął z kieszeni chustkę, a kiedy obcierał z potu twarz, pod palcami wyczuł jakiś twardy przedmiot. Rozwinął chustkę — ujrzał błyszczącą metalową sprzączkę do pasa. Podrzucił ją na dłoni. Srebro... -— zdziwił się. — Piękna robota. Ta uwaga dotyczyła wizerunku dwu wężów splecionych ogonami, których wydłużone ciała tworzyły kształt sprzączki.

Artystyczne wykonana — upewnił sam siebie. — Komu to zrabowali?

Znowu przymknął oczy. Wtedy, gdy ściągał paskami rozbebeszone juki, trącił nogą coś, co wydało metaliczny dźwięk na kamieniach — jednocentowa moneta. Podniósł ją. “Na pamiątkę" - pomyślał. Wszystko, co mu pozostało. Napoił jeszcze konia, a potem... Właśnie potem ujrzał srebrny blask. Na krawędzi bulgocącej wody leżała sprzączka, wężowa sprzączka. Któryś musiał zgubić.

Schował ją wówczas do kieszeni i ruszył w drogę. Skalną doliną, płaskowzgórzem, bezdrzewną płaszczyzną, gdzie na czerwonobrunatnej glebie stały samotne, obsypane czerwonym pyłem kaktusy.

A potem ujrzał, jak wyżyna załamuje się, opada prawie stromo ku szerokiemu niżowi, ograniczonemu na horyzoncie ścianą poszarpanych szczytów. Przez środek niziny płynęła rzeka, a z prawej i lewej jej strony sterczały nieruchomo czarnozielone bory. W środku krajobrazu dojrzał skupisko domków. To musi być chyba Rainy Valley.

Wjechawszy w szeroką ulicę, postanowił spytać pierwszego lepszego przechodnia. Ale nie spotkał nikogo. Południe minęło. Teraz właśnie jest najgoręcej. Wszystko dokoła rozgorzało, jakby wchłonąwszy w siebie całodzienny żar słoneczny. I teraz nim paruje.

Dachy i ściany domów, kamienie, a nawet kurz drogi, ba, skąpe kępki rosnącej na skraju zieleni wydają się dyszeć jak nagrzane piece.

Wszędzie pusto, drzwi domostw pozamykane, a okna zasłonięte.

Nie przebył jeszcze ani połowy miasteczkowej ulicy, gdy wzrok jego — na próżno błądzący po drzwiach i oknach w poszukiwaniu chociażby śladu człowieka — natknął się na napis: “Szeryf w Rainy Valley".

Zatrzymał konia tuż przed wejściem do budynku. Uderzył pięścią w drzwi. Spostrzegł wówczas, że chociaż zamknięte, ledwo trzymały się w zawiasach. W paru miejscach widniały w nich okrągłe otworki od kul. Gwizdnął cicho i ponownie załomotał. Na pustej ulicy rozległo się tylko głuche echo. Wściekły, kopnął wreszcie w deski butem, aż z futryn posypał się pył. To poskutkowało.

Zgrzytnęła okiennica, promień słońca zamigotał w szybie. Wyjrzała czyjaś głowa.

—A co tam?

—Nareszcie — westchnął. — Czy pan jest szeryfem w Rainy Valley?

Po chwili milczenia dobiegł jego uszu przyciszony śmiech:

—Nie ma szeryfa...

—A kiedy będzie?

—Nie ma szeryfa w Rainy Valley. Mówię chyba zrozumiale.

—A cóż znaczy ten napis?

—Szeryf uciekł. Może chce pan kandydować na jego miejsce?

Odczuł wyraźną drwinę w głosie. Ale odparł spokojnie:

—Nie, nie jestem kandydatem. Jestem tylko podróżnym.

—Z daleka?

Wskazał ręką za siebie, a potem zapytał zdziwiony:

—Szeryf uciekł? Jak to mogło się stać? Czy nie ma tu u was żadnego przedstawiciela władzy?

—Bardzo pan ciekawy, wędrowcze. Proszę pobyć tu dłużej, a dowie się pan wielu interesujących rzeczy.

—Wypędziliście szeryfa?

—My nie.

—A kto?

—Oni.

—Kto oni?

—Nie wiem.

Brzękła szyba zamykanego okna. Przygodny informator uznał rozmowę za skończoną. Jeździec co prawda był innego zdania, ale cóż mógł czynić? Machnął więc tylko ręką i klepnął konia po szyi, aby ruszył w dalszą drogę. Do gospody “Arizonac" właśnie. Tam, zgodnie z listowną informacją, zamieszkał Karol Gordon.

To wszystko przemyślał raz jeszcze, siedząc na werandzie w gorącym cieniu południa.

Kto wygnał szeryfa? Jak szeryf mógł dać się wypędzić, Oni, to znaczy: kto? Mieszkańcy Rainy Valley? Grupa trzech napastników, których spotkał? Oni — to był cały świat i jednocześnie... nikt.

Przerwał rozwiązywanie tej zawiłej zagadki, ponieważ usłyszał przytłumiony tętent kopyt. Ktoś nadjeżdżał z krańca miasteczkowej drogi-ulicy. Dojrzał go wyraźnie, w chmurze czerwonego kurzu, jak zbliżał się ku gospodzie. Wreszcie chmura opadła. Jeździec z pewnością nie był Karolem Gordonem.

Rozczarowany, głębiej nasunął kapelusz na czoło i podparł brodę ręką.

Tymczasem tętent kopyt końskich przeszedł w człapanie, aż nareszcie ucichł. Koń, przywiązany do słupa werandy, zarżał. Odpowiedział mu koń przybysza. Siedzący człowiek nie podniósł jednak głowy. Słyszał, jak jeździec zeskoczył z siodła i dzwoniąc ostrogami wszedł po trzech stopniach na werandę. Nie drgnął nawet, gdy nieznajomy przeszedł tuż obok, niknąc za drzwiami gospody. Począł się zastanawiać, jaki przedmiot z osobistego ekwipunku mógłby wręczyć właścicielowi zajazdu za prawo wynajęcia pokoju, za łyk piwa i kęs jedzenia. Jako zastaw, oczywiście, do chwili powrotu Gordona.

Nie miał przy sobie nic cennego. Więc może siodło? Nie mógł się zdecydować. I wówczas usłyszał kroki. Ktoś zatrzymał się nad nim. Czuł to i widział po cieniu, jaki padł tuż obok.

Dzień dobry. Trochę dziś gorąco.

Na pewno — odpowiedział niechętnie.

W gardle mi zaschło — mówił dalej nieznajomy.

— Chciałbym się napić piwa, ale w środku jak na pustyni. —Zawsze tutaj tak?

—Nie wiem. Przyjechałem przed paru godzinami, a w ciągu tego czasu widziałem tylko dwie osoby, tego zza bufetu i jeszcze jednego. Cała ludność Rainy Valley ma widać zwyczaj ukrywania się gdzieś po kątach.

 

Nieznajomy zaśmiał się. W tym śmiechu zabrzmiał jakiś znajomy ton — siedzący uniósł głowę i spojrzał. Przybysz był dość szczupłym, średniego wzrostu człowiekiem, o twarzy spalonej na ciemny brąz, zarośniętej kruczą brodą. O jego stroju trudno było cokolwiek powiedzieć, gdyż pokrywała go gruba warstwa kurzu. Nie, tego człowieka na pewno nigdy przedtem nie widział.

—Nie napiłby się pan ze mną piwa? Dla towarzystwa. Siedzący drgnął i pokręcił głową.

— Czekam tu na kogoś.

Jakże miał powiedzieć, że w kieszeni jego spoczywa tylko jedna jedyna centowa moneta? No i srebrna sprzączka od pasa. Ale jej nie chciał się pozbywać — stanowiła przecież jakiś ślad. Namacalny dowód, iż wszystko, co przeżył tego dnia, nie było tylko przykrym snem.

Pokręcił więc przecząco głową i rzekł:

— Dziękuję.

Ale zapraszający był nieustępliwy. Zdawało się, iż odgadł powód odmowy, bo powiedział:

— Zapraszam pana. Bez rewanżu.

Nie było sensu upierać się dłużej. Zwłaszcza w tych stronach. Uparta odmowa równa się obrazie.

Podniósł się wolno, odsunął kapelusz z czoła i wyciągnął rękę. Człowiek z czarną brodą uścisnął dłoń i wpatrzył się w twarz nieznajomego. Drgnęły mu kąciki ust.

Roześmiał się. W ciszy dnia ten uśmiech zabrzmiał podwójnie głośno.

— Gdzież ja miałem oczy? Witam pana, doktorze!

Nazwany doktorem zmarszczył czoło i bystro spojrzał na brodacza.

— Nie poznaje mnie pan, doktorze? Wszystkiemu winien zarost. Nie goliłem się od tygodni. Niech pan sobie przypomni... swego pacjenta. Doktor westchnął głęboko:

Jeśli się nie mylę... Piotr Carr. To pana przecież przezwaliśmy Czarnym Piotrem?

Właśnie, ten sam. Teraz już chyba mi pan nie odmówi?

Chodźmy.

Chodźmy — powtórzył jak echo. — Nie wiem, skąd pan przybywa, Piotrze, ale w samą porę. Po prostu spadł mi pan jak z nieba. Miałem dziś przykry dzień, lecz szczęśliwie zakończony. Napiję się z panem piwa. Marzyłem o piwie od wielu godzin.

Zatupotali nogami po deskach werandy. Carr pchnął z rozmachem drzwi gospody:

— Proszę, doktorze. Myślę, że nie skończymy na piwie. Co za dzień! Co za spotkanie!

Zniknęli w mrocznej głębi sali. Drzwi trzasnęły głucho.

Rainy Valley dalej prażyło się w słońcu i ciszy upływającego dnia.


W kilka godzin później

 

 

Milwaukee i Arizona. Jezioro Michigan i wschodnie krańce północnoamerykańskiego kontynentu.

Oto — w wielkim skrócie — droga, którą przebyłem najpierw w kolejowym wagonie, potem pieszo (wprawdzie malutki tylko jej odcinek), w końcu na końskim siodle.

Wystarczy rzucić okiem na mapę Stanów Zjednoczonych, aby wyobrazić sobie tę niezmierną przestrzeń, równą wielkości kilku europejskich krajów.

Po co odbyłem tę drogę?

Pozwólcie, że się najpierw przedstawię.

Stale mieszkam właśnie w Milwaukee. Jestem lekarzem. Przez kilka lat pracowałem jako chirurg w miejscowym szpitalu. Później ograniczyłem się już tylko do prywatnej praktyki. Obecna wyprawa do Arizony była w pewnym sensie następstwem mojej pracy w szpitalu. Dziwnie, a jednak prawdziwe.

Otóż jednym z dawnych szpitalnych pacjentów, którego leczyłem, był Karol Gordon. Człowiek o nieprzeciętnej inteligencji, mimo iż uchodził za zwykłego “łowcę skórek" — trapera żyjącego z myślistwa. On to przed dwoma laty namówił mnie na wycieczkę —jak powiadał — w kanadyjską prerię. Piękny to kraj i pełen niespodzianek. Jedną z nich okazał się stwierdzony przeze mnie fakt, że Karol Gordon znany był pod imieniem Wielkiego Bobra. O Wielkim Bobrze słyszałem niejeden raz jako o słynnym traperze z tajemniczą przeszłością, przyjacielu “czerwonych mężów" — indiańskich plemion zamieszkujących południową Kanadę. Od nich to właśnie Karol Gordon uzyskał swój przydomek.

Po tej pierwszej odbytej wczesną wiosną i latem wyprawie, podczas której spotkałem się z Indianami dwu plemion: Czarnych Stóp i Assiniboinów, w rok później wybrałem się z Gordonem po raz drugi w te same strony. Wiosenno-letnie wędrówki stały się odtąd moim... hobby.

Teraz Gordon zaproponował zwiedzenie górskich i wyżynnych obszarów Arizony. Co go tam ciągnęło —jeszcze nie wiedziałem. Ale zaraz na początku drogi spotkała mnie przygoda... Bo tym obrabowanym wędrowcem-doktorem byłem właśnie ja.

Dla ścisłości dodam, iż w tym czasie (1883 rok) Arizona nie posiadała jeszcze praw stanowych, będąc terytorium administrowanym przez Waszyngton *. Karol Gordon opowiadał o egzotyce tej krainy, rzadko jeszcze zaludnionej, a przede wszystkim o zamieszkujących ją plemionach Nawajów, Apaczów, Indian Pueblo, Hopi i Papago.

Zgodziłem się na udział w tej wyprawie bez chwili wahania. Umówiłem się, że Karol przybędzie do Milwaukee w początkach kwietnia. Czekałem na niego z niecierpliwością, ale dopiero pod koniec miesiąca zawiadomił mnie listownie, że już znajduje się w Arizonie. Prosił o jak najszybszy przyjazd. Trasę podróży opisał mi tak dokładnie, jak gdyby przebywał ją setki razy. Mało tego. Podał nazwę miejscowości, a raczej gospodarstwa (tu z hiszpańska zwanego hacjendą), w którym czekał na mnie zakupiony wierzchowiec. O wszystkim pamiętał... To mnie udobruchało po

 

Arizona dopiero w 1912 r. uzyskała samorząd stanowy i przyjęta została jako czterdziesty ósmy stan Unii. Odkryta przez Hiszpanów w latach 1834—40, należała początkowo do Meksyku. Stany Zjednoczone zajęły część jej obszaru w 1848 r., a w 1853 odkupiły od Meksyku dalsze tereny. (W 1870 r. liczba ludności — na obszarze 295 tysięcy km2 — wynosiła zaledwie 10 tysięcy).

 

pierwszym gniewie, w jaki wpadłem na wiadomość o zmianie pierwotnych planów, tym bardziej że Karol ani słówkiem nie raczył wspomnieć, co go do takiej zmiany skłoniło!

Wszystko jednak zaczęło się jak najlepiej: i podróż koleją do zapadłej stacyjki, i milowy zaledwie spacer do hacjendy, i jazda konna przez krainę pełną dla mnie zachwycających dziwów. Aż do chwili nieoczekiwanego spotkania trzech zamaskowanych jeźdźców.

A Piotr Carr? Czarny Piotr, który z nie ukrywaną radością wprowadził mnie do wnętrza “Arizonac", to był również mój dawny, szpitalny pacjent. Zawodowo trudnił się poszukiwaniem wartościowych minerałów w Górach Skalistych. Jeśli trafił na żyłkę złota — eksploatował ją sam lub przy pomocy paru dobranych wspólników. Natomiast informacje o odkrytych przez siebie złożach rud ołowiu, miedzi czy cynku sprzedawał po prostu istniejącym już albo ad hoc zawiązywanym spółkom eksploatacyjnym. Żył z tego, i to wcale nieźle. Był człowiekiem —już zdążyłem poznać — sprytnym i znającym się na swym zawodzie poszukiwacza. Na niczym zresztą więcej, w przeciwieństwie do Karola Gordona.

Teraz stał obok mnie, z ręką wspartą na blacie szynkwasu.

— Dwa piwa.

Gospodarz sięgnął po kufle.

—Nie z beczki — zaprotestował. — Ta lura musi być na pewno ciepła.

—W “Arizonac" nie sprzedaje się lury — oburzył się gospodarz.

—Dobrze, dobrze. Nie będziemy się spierać. Znam się na tym. Daj pan piwo z piwnicy.

—W butelkach?

—Bardzo dobrze.

—Butelka po dolarze.

—To zdzierstwo! Ale niech będzie, byle szybko — brzęknął monetą o blachę kontuaru.

Zaiste, zdzierstwo niebywałe! Piwo było rzeczywiście chłodne i smakowało mi znakomicie, choć za takie samo płaciłem w Milwaukee pięć razy mniej...

—No, doktorze, usiądźmy. Gdzieś na boczku. Zapomniałem już, jak wygląda stół i ławka.

Wybraliśmy zaciszny kraniec pustej zresztą zupełnie sali, a po chwili zjawił się posługacz — Metys, stwierdziłem to na pierwszy rzut oka. Piotr Carr zamówił coś do jedzenia. Nawet nie zwróciłem uwagi, bo właśnie zastanawiałem się, czy opowiedzieć o swej niefortunnej przygodzie, czy nie. Zresztą byłem tak zgłodniały, że jakość i rodzaj potrawy nie grały żadnej roli.

— Do licha, doktorze! A konie?

Carr poderwał się od stołu.

— My popijamy sobie piwo, a szkapiny pocą się na słońcu! Sądziłem, że wpadnę tu tylko na chwilę, ale skoro spotkałem pana... Czego się nie robi dla starej znajomości!

Carr wybiegł, ale po chwili był już z powrotem.

— Wszystko załatwione. Konie już w stajni. Uprząż jednak wolałem przynieść. Nigdy nic nie wiadomo...

To rzekłszy zwalił na jeden stos oba siodła i niezliczoną ilość rzemieni.

— Dziękuję, Piotrze. Byłbym pomógł. A że nigdy nic nie wiadomo, święte słowa. Przekonałem się o tym na własnej skórze.

Spojrzał na mnie przenikliwie:

— Coś się stało?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo do naszego stołu podszedł grubas zza kontuaru:

Bardzo panów przepraszam, jeżeli się nie mylę, jeden z panów jest podobno lekarzem.

Podobno?! — Carr wydął wargi. — Dobre sobie! Jest chirurgiem. I to jakim! Dzięki niemu przecież żyję. Skleił mnie tak dokumentnie, że sam nadziwić się temu nie mogę.

—A o co chodzi?

Grubas nisko się skłonił:

—Mam prośbę, doktorze.

—Słucham.

—Tam na górze w pokoju leży chory. W Rainy Valley nie mamy lekarza. Gdyby pan zechciał-.. Natychmiast się podniosłem, ale Carr pociągnął mnie za

rękaw.

—Od dawna chory? — zapytał.

—Od trzech dni.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin