Zoricz Aleksander - Jutro wojna 1 - Jutro wojna.pdf

(1801 KB) Pobierz
24094764 UNPDF
JUTRO WO JNA
(Zawtra wojna)
ALEKSANDER ZORICZ
ROZDZIAŁ l
TRZY KROKI NAPRZÓD
Maj 2621 r.
Północna Akademia Wojskowo-Kosmiczna
Noira Ziemia
Dyrektoria Rosyjska
- Akademiaaaa... Róóównaj!
Tysiąc trzystu kadetów ustawionych według wydziałów i roczników szarpnęło głowami w prawo.
- Baaa-cznoość!
Głowy odwróciły się o pięćdziesiąt stopni w lewo.
-Wciągnąć flagi!
Z głośników popłynęła płynna miedź sekcji dętej Wielkiej Orkiestry Narodowej, polała się grzmiąca rtęć Połączonego Chóru Armii
i Marynarki.
Hymn był jeden, flagi trzy.
Po środkowym maszcie wspinała się flaga Rosji. Po prawej i lewej stronie w niewielkim odstępie wciągano flagi Sił Wojskowo-Kosmicz-
nych oraz Narodów Zjednoczonych.
- Ku gwiazdom przyszłości nas zaprowadzi!" - obiecywał Chór. Muzyka umilkła.
- Opiekunowie grup przygotują się do przyjęcia raportów!
Starsi grup zameldowali o liczbie chorych, przebywających w podróży służbowej oraz tych, którzy oddalili się samowolnie. W
ostatniej kategorii było tradycyjne zero. „Samowolka" była poważnym wykroczeniem.
O ile pamiętam - a jestem w Akademii trzy lata - coś takiego zdarzyło się raz.
Po krótkim śledztwie przestępca został wykluczony z Akademii. Żeby ao wyrzucić, na Nową Ziemię przybyło dwustu kadetów z
ostatniego roku Kijowskiej Akademii Muzyczno-Wojskowej. Biedaka z węzełkiem rzeczy, w mundurze z oderwanymi kadeckimi
„orzeł-karr.i" przegonili „przez kije", załadowali na helikopter i wyrzucili w Murmańsku. Idź sobie, gdzie chcesz - ale do wojska masz
drogę zamkniętą aż do śmierci.
Zastanówcie się dobrze, towarzysze kadeci! Aż. Do. Śmierci.
- Starsi opiekunowie przygotować się do przyjęcia raportów!
Cała ta upierdliwa procedura trwa zwykle kwadrans.
Niby niedługo, ale nie poruszyć się przez cały ten czas. nie wydać ani jednego dźwięku mogą chyba tylko gwardziści Czorugów i posągi
w Alei Bohaterów.
Kadeci ukradkiem przestępowali z nogi na nogę. W tylnych szeregach nawet pozwalano sobie na rozmowy.
- I co. obejrzałeś wczoraj do końca „Fregatę Merkuriusz"? - spytałem sąsiada po lewej stronie, Wolodię Pieriewierziewa, niemal nie
poruszając przy tym wargami.
- Tak.
- I jak się skończyło?
- Wyrzucili ze statku generator osłony i wystartowali. Potem
rozgonili całą eskadrę „gończych" i uciekli.
- Uciekli przed myśliwcami fregatą bez osłony?
- Właśnie.
- Scenarzystę należałoby powiesić na suchej gałęzi.
- Dokładnie.
Czyli nie musiałem żałować, że nie obejrzałem tych bredni do końca.
...Wczoraj wieczorem z sali kinowej wyciągnął mnie goniec i zawlókł do dowódcy naszego wydziału myśliwców, komandora
Fedunina.
W gabinecie Fedunina prócz jego samego siedziało dwóch nieznanych mi oficerów marynarki. Jeden miał stopień komandora, a
drugi kapitana eskadry.
Odznaka dwudziestu bojowych lotów na piersi pierwszego oficera wrzeszczała na całego gardło: „Masz przed sobą starego wyjadacza
lotnictwa, kocie!".
Kapitan eskadry nie miał znaczka z „ogniową dwudziestką", za to na furażerce, którą trzymał na kolanach, pysznił się ster ze
24094764.002.png
skrzydełkami. Oznaczało to, że kapitan należy do sił powietrznych marynarki i do składu dowódczego lotniskowca. Zastanawiałem
się przez chwilę, czy to lotniskowiec szturmowy, czy eskortowy, i wywnioskowałem, że ten pierwszy.
Założyłem, że obaj służą na jednym lotniskowcu. Kapitan eskadry to pewnie zastępca dowódcy statku, może nawet sam dowódca.
A pilot w stopniu komandora należy do składu dowódczego oddzielnego skrzydła, bazującego na pokładzie. Kapitan eskadry miał
chyba pięćdziesiątkę i zgodnie z tradycją floty szturmowej nosił bokobrody i długie włosy. Przez pierś ciągnął się pas (prawdziwa
skóra!t miecza galowego.
Komandor wyglądał znacznie młodziej. W odróżnieniu od kapitana eskadry był ogolony i ostrzyżony na jeża. I też miał galowy
miecz, identyczny.
Dowódca wydziału zadał mi trzy pytania: Jak nastrój ? Jak samopoczucie? Co sądzicie o małych celach, zachowujących manewrowość
przy prędkościach 100-115 M?
Moje odpowiedzi tchnęły optymizmem.
Nastrój - bojowy.
(W rzeczywistości kiepski - nie nauczyłem się rozdziału ze „statutów odznaczeń". A tak mi się chciało spać. że nie miałem szans na
wkucie pierwotnego statutu Orderu Zwycięstwa sprzed siedmiu wieków i wszystkich jego następnych redakcji do najnowszej,
zeszłorocznej.)
Samopoczucie - znakomite.
(Spać!!!)
A co się tyczy celów o takich paradygmatach... Cele... Myślę... (Nic mi nie przychodzi do głowy! Czy takie cele w ogóle są
możliwe?!)
Wziąłem się w garść i postanowiłem strugać wariata:
- Towarzyszu komandorze, gotów jestem wykonać każde zadanie, zarówno ćwiczebne, jak i bojowe. Jeśli padnie rozkaz: pracować z
takimi celami, znaczy, że trzeba pracować!
- A jeśli powiem, że cel może zmienić wektor ruchu na przeciwny w ciągu ośmiu sekund, nie tracąc prędkości?
- Towarzyszu komandorze! Jeśli sprawdza pan moje wiadomości, odpowiadam: nauka wojskowa nie zna takich celów. Nasze floggery
nie mają takich danych. Konkordia również nie dysponuje takimi maszynami, Czorugowie tym bardziej. Ale jeśli sprawdza pan
mojego ducha bojowego...
- Dajcie spokój. Bojowe aparaty latające o takich parametrach istnieją. Co wy na to?
- Zostały stworzone przez Narody Zjednoczone?
- Nie.
- To niedobrze.
- Zgadzam się. Oto pełne dane. Proszę się zapoznać.
Fedunin podał mi planszetę. Szybko przebiegłem wzrokiem zawartość pierwszego scrolla. Taak...
- Idź do sąsiedniego pokoju i zastanów się. Za kwadrans przedstawisz nam swoje propozycje taktyczne. Jak można zniszczyć osłonę z
takich obiektów i wyprowadzić na cel grupy szturmowe?
Po niecałym kwadransie wróciłem do gabinetu i oddałem dowódcy wydziału zapełnioną planszetę. Pewnie z punktu widzenia
specjalistów zrobiłem masę strasznych błędów.
Fedunin przebiegł oczami pierwsze linijki i uśmiechnął się.
- Możesz odejść.
Na końcówkę „Fregaty Merkuriusza" już nie zdążyłem, co ostatecznie zepsuło mi humor...
Wreszcie raporty zostały wygłoszone, kadeci wyprostowali się w oczekiwaniu na tradycyjne: ,,Spocznij! Rozejść się do audytoriów!". Ale
zamiast tego...
- Spocznij! Pierwszy i drugi rok do audytoriów - biegiem marsz!
Wydziały zwiadowczy, szturmowy i techniczny trzeciego i czwartego
roku - biegiem do audytoriów!
Czemu biegiem?...
- Pozostali - baczność!
Pozostali - czyli myśliwce dwóch najstarszych roczników. Plac apelowy szybko pustoszał.
- Równać do naczelnika Akademii!
Z drzwi w prawym skrzydle wyłonił się rzadki gość porannych apeli, naczelnik Akademii, kontradmirał Turowski. I to nie sam,
lecz w towarzystwie Fedunina i dwóch moich wczorajszych „znajomych".
Oczy kontradmirała płonęły. Komandorzy mieli nieświeży wygląd i kwaśne miny. Z niewyspania? A może z przepicia?
I tylko twarz Fedunina jak zwykle nie wyrażała absolutnie nic.
Skoro na placu pojawił się kontradmirał, to znaczy, że on będzie przemawiał pierwszy.
- Czołem, towarzysze kadeci!
- Czołem, towarzyszu kontradmirale!
- Dowództwo sił wojskowo-kosmicznych daje wam rzadką możliwość wyróżnienia się. Potrzebni są ochotnicy do udziału w
działaniach wojennych. Zadanie jest niebezpieczne i odpowiedzialne. Konflikt jest utajniony, informacje nie pojawiają się w
otwartych kanałach. Tym niemniej loty, przeprowadzone w strefie konfliktu, zostaną potraktowane jako bojowe, odnotowane w
waszych dokumentach i umieszczone w przebiegu służby oficerskiej. Trzy loty w strefie konfliktu dla trzeciego roku oznaczają
zdanie egzaminu z przygotowania lotniczego, dwa starcia z przeciwnikiem będą równoznaczne z zaliczeniem egzaminu z
przygotowania bojowego. Dla czwartego roku zaliczenie egzaminu z przygotowania lotniczego to cztery loty, z przygotowania bojowego
- trzy starcia. Ochotnicy - trzy kroki naprzód!
Oba nasze roczniki w pełnym składzie zbliżyły się do kontradmirała o trzy kroki.
- Uprzedzałem pana, Władysławie Arkadjewiczu - zwrócił się Turowski do kapitana eskadry. - Do naszej Akademii nikogo nie
ciągnie się na siłę. Każdy, kto zdał egzaminy i włożył mundur kadeta, gotów jest pójść w ogień i wodę. W plazmę i wrzącą stal! Moje orły
są do pańskiej dyspozycji. Proszę wybierać.
Kontradmirał zasalutował i oddalił się.
Kapitan eskadry i Fedunin zaczęli o czymś szeptać. Gdy oni się naradzali, pilot z bojową dwudziestką na piersi podszedł do nas i
przeszedł się tam i z powrotem wzdłuż szeregu, wpatrując się w nasze twarze.
- Towarzyszu komandorze, proszę o pozwolenie zadania pytania! - O dziwo, byłem jedynym, któremu starczyło bezczelności na
rozpoczęcie rozmowy.
24094764.003.png
- Zezwalam.
- Z kim walczymy?
- O tym dowiedzą się tylko ci, którzy zostaną wybrani do tej operacji.
- Pozwoli pan na jeszcze jedno pytanie?
- Słucham.
- Czy spodziewane są... duże straty?
Nie chciałem, naprawdę nie chciałem zaczerwienić się w tej chwili - ale nie udało mi się. Pytanie zabrzmiało jakoś tak...
niesłusznie.
- Wojna to nie przechadzka - odpowiedział pilot po chwili milczenia. - Drodzy kadeci, możecie to sobie tłumaczyć, jak wam się
żywnie podoba. Albo czeka nas lekkie zwycięstwo, albo przeciwnie. Tymczasem Fedunin i kapitan eskadry już coś uzgodnili. Nasz
dowódca odczytał jedenaście nazwisk.
- Pozostali rozejść się do audytoriów!
Widząc, że ci, których nazwiska nie zostały odczytane, wahają się i nawet próbują uśmiechać, Fedunin warknął ze złością:
- Do audytoriów! Biegiem!
Nie ruszyłem się. Jako jedenaste padło nazwisko Puszkin. Moje nazwisko.
Kapitan eskadry przedstawił się jako Tocki, kierownik lotów lotniskowca uderzeniowego Trzech Świętych. Komandor z
bojową dwudziestką nazywał się Szubin i był dowódcą 19. samodzielnego skrzydła bazującego na Trzech Świętych. Więc jednak
zgadłem! Byli kolegami i zajmowali te stanowiska, o które ich podejrzewałem.
Dostaliśmy siedem minut na spakowanie rzeczy. Surowo wzbroniono nam brać jedzenie i alkohol, wagę rzeczy osobistych ograniczono do
trzech kilogramów. Nakarmić nas i wyposażyć w niezbędne rzeczy mieli na pokładzie lotniskowca.
Polecieliśmy do swoich pokoi na złamanie karku.
Co zabrać? I czy w ogóle coś brać?
Nie zdążyliśmy odsapnąć po pakowaniu i bieganinie, kiedy służbowa kolej jednoszynowa już wiozła nas na kosmodrom Koiczak.
Tam nasz moduł pasażerski został wyrwany przez mechanicznego ładowacza prosto z wagonu i wsunięty do ciężkiego floggera typu
Andromeda, do jednej z ośmiu standardowych komórek ładowni.
Na nasze ramiona spadły łapy automatycznych uchwytów.
- Lekkiego startu! - powiedział Tocki.
- Lekkiego startu, towarzyszu kapitanie eskadry!
Dla garstki kadetów i kilku nowych floggerów lotniskowiec nie lądował na kosmodromie - czekał na orbicie. Przybyliśmy tam po trzydziestu
minutach lotu.
Po raz pierwszy znaleźliśmy się na prawdziwym bojowym lotniskowcu. Wprawdzie do naszej Akademii przypisana była Dzujho -
łajba szkoleniowa produkcji japońskiej (zwana przez kadetów „Muchą"), lecz nazywanie jej lotniskowcem bojowym równałoby się
dezinformacji przeciwnika.
Po raz pierwszy od trzech lat, nie licząc rzadkich przepustek i krótkich wakacji, plan dnia został zgnieciony i wyrzucony do
śmieci. Najpilniejsi i najbardziej zdyscyplinowani kadeci przeżyli szok. Jak to?! Zgodnie z planem mieliśmy mieć teraz „statuty
orderów", a chłopaki z czwartego roku „bojowe zastosowanie rakiet". No i wkuwali, może nawet we śnie liczyli i ważyli brylanty na
Orderze Zwycięstwa i używali „gza" do oddalonego, manewrującego celu, zaś „mureny" - do liniowca, z bliska.
A teraz co? Zamiast zasłużonych dziesięciu punktów kujony dostały ciemne pomieszczenie, gdzie kontenery z tymiż „gzami"
i „murenami" leżą sobie na stercie, a załoga kompletnie się nimi nie interesuje. Z Orderami Zwycięstwa jeszcze gorzej! Nie stwierdzono
u żadnego z oficerów!
Obok nas, na plac z Andromedami, przewieziono kilka kontenerów, w których zwykle transportowane są rozebrane na części myśliwce.
Jednak tym razem był ładunek niestandardowy. Pewne elementy nie zmieściły się do kontenera i sterczały z niedomkniętych górnych
drzwiczek. Żeby drzwiczki się nie otwierały, kontener owinięto kablem. No, no. jaka inicjatywa, przejawiona w sytuacji bojowej!
Otóż w kontenerze znajdował się rozłożony na części pierwsze myśliwiec - a właściwie rozwalony na części pierwsze przez wybuch.
Płaszczyzna dziobu i fragment głównego radaru zachowały się całkiem nieźle. Widocznie flogger rozwalił się już na pokładzie
lotniskowca, jak inaczej zebraliby szczątki? Ciekawe, co z pilotem...
Bystrow. współlokator Wołodii Pieriewierziewa, cofnął się i oparł plecami o stertę „gzów". Ziewnął kilka razy, przeciągnął się, aż
zachrzęściły kości... Przykucnął. Wstał. Znowu ziewnął.
Bystrow się denerwował. To dobrze, gdy dowództwo ci ufa. Gorzej, gdy widzisz, że z powodu tego zaufania Kostucha kiwa na
ciebie palcem.
Kołpin z ostatniego roku, demonstracyjnie ignorując zawartość kontenera, prychnął lekceważąco:
- Też mi lotniskowiec! W albumie wygląda lepiej.
- Dziewczyna też z zewnątrz ładniej wygląda - zauważył filozoficznie Wachtang Artaszwili, kumpel Kołpina. - A jednak facet
włazi do środka...
- Wachtang, kiedyś za ten brak szacunku do kobiet, naszych przyjaciółek i matek, dostaniesz ode mnie po mordzie.
Nie musiałem się odwracać, żeby poznać nudziarza na skalę kosmiczną, starostę czwartego roku Andrieja Bielokonia.
- Jaki brak szacunku? - rozgniewał się Wachtang. - Co ja takiego powiedziałem?
- Uspokój się, oficerowie tu idą. A ty, Kołpin, zapamiętaj, że to nie żaden „też mi lotniskowiec", tylko Trzech Świętych, jeden z
najlepszych okrętów naszej marynarki.
Biełokoń korzystał z każdej okazji, żeby się zasłużyć. Ostatnie zdanie powiedział specjalnie głośno - żeby Szubin mógł go usłyszeć.
Komandor podszedł do nas, uśmiechnął się oczami i poważnie zapytał:
- Na jakiej podstawie, kadecie, sądzicie że Trzech Świętych to jeden z najlepszych? Widzieliście lepsze?
Biełokoń przestraszył się.
- Przepraszam, towarzyszu komandorze! Oczywiście najlepszy!
- Jak się nazywacie?
- Biełokoń!
- Kadecie Biełokoń, dlaczego podlizujecie się dowództwu? Nie wiecie, że Trzech Świętych lata od dziesięciu lat i zdążył się
moralnie zestarzeć? Dobrze, zanotujemy w opinii: „Kadet Biełokoń nie wykazuje inicjatywy i nie ma pojęcia o podstawowych
typach współczesnych statków...". Ależ odprężcie się, żartowałem! Kadecie Własik, co wiecie o dżipsach?
24094764.004.png
Głowa dwumetrowego Własika, podpory naszej koszykówki, podskoczyła aż do sufitu - Własik zerwał się tak gwałtownie, że siła
przyciągania 0.5 g, stworzona przez siłowy emulator lotniskowca, nie poradziła sobie z jego służbową gorliwością. Stopy Własika oderwały
się od podłogi, kadet wzbił się w górę i stuknął o plastikowy sufit, ale zanim opadł na podłogę, raźnie zatrajkotał:
- Towarzyszu komandorze, dżipsy to pozaziemska rasa...
- Można na siedząco. I bez regulaminowych dłużyzn. Tylko konkrety.
- Tak jest! Dżipsy to rasa pozaziemska. Próby nawiązania kontaktu nie powiodły się. Metropolii nie stwierdzono... Wygląd zewnętrzny
-nieznany...
Własik gasł w oczach. Nic dziwnego - o dżipsach mieliśmy blade pojęcie. Kilka słów na kursie astrografii, pół zajęcia na fakultatywnej
technologii ras pozaziemskich...
- Coś jeszcze?
- Mmm... Priorytet na liście potencjalnych przeciwników - niski... Chyba.
- Dziękuję. Czy ktoś może coś dodać?
- Może ja, towarzyszu komandorze... - To oczywiście Kola, czyli Nikołaj Samochwalski, i mój serdeczny przyjaciel.
- Proszę.
- Do pierwszego wizualnego kontaktu z dżipsami doszło osiemdziesiąt sześć lat temu. Liniowiec Konkordii Kir Wielki zarejestrował
w systemie Dromadera podejrzany obiekt kosmiczny. Grupa asteroid 0 średnicy od czterdziestu metrów do półtora kilometra poruszała
się, łamiąc prawa mechaniki niebieskiej, dokładnie po orbicie drugiej planety. Jednak zamiast spodziewanego zderzenia załoga liniowca
zaobserwowała zagadkowe ewolucje asteroid, które przeszły z trajektorii zgodnej z orbitą planety na orbitę wokół niej, stając się jej
satelitami. Na pierwszy rzut oka naturalnymi, ale biorąc pod uwagę okoliczności - sztucznymi. Liniowiec połączył się z bazą, zbliżył się
do największej asteroidy na odległość celnego strzału i przystąpił do obserwacji. Żeby lepiej poznać sytuację, liniowiec wypuścił
do wnętrza roju asteroid dwa floggery zwiadowcze i dwa bojowe. Floggery przeniknęły do wnętrza roju i stwierdziły na powierzchni
asteroid ślady rozumnej działalności. Jeden zdecydował się na lądowanie obok czerwonego stożka na dużej asteroidzie i wtedy
z powierzchni uniosła się i poleciała w stronę myśliwca szczelna chmura pyłu i drobnych kamieni. Biorąc pod uwagę prędkość
zbliżenia, równało się to ostrzałowi nieruchomego floggera rakietami
przeciwlotniczymi. Na szczęście chmura ostro wyhamowała i flogger uniknął zbombardowania kamiennym gradem. Tak więc, już przy
pierwszym spotkaniu, dżipsy dały do zrozumienia, że nie życzą sobie bezpośredniego kontaktu. Nazajutrz kapitan Kira Wielkiego...
- Wystarczy, kadecie. To wszystko prawda, ale j jak tak dalej pój dzie, aż do Flory będziemy grzęznąć w historii. Poproszę ogólny zarys.
- Tak jest. W ciągu ostatnich lat doszło do dziewięciu wizualnych kontaktów z dżipsami. Świadkami rojów asteroid, nazwanych
potem karawanami, były załogi setek statków, również cywilnych, na pokładzie których znajdowali się reporterzy, naukowcy,
bogaci turyści. Czterokrotnie roje dżipsów wychodziły na orbity planet skolonizowanych przez ludzi. Latające aparaty dżipsów,
tak zwane „tulipany" i „lemiesze", dokonywały przelotów nad naszymi miastami, fabrykami i obiektami wojskowymi. Dżipsy lądowały
na planetach, brały próbki wody, ziemi, powietrza. Kilkakrotnie przeprowadzili wiercenia laserowe, po których pozostały głębokie
dziury z małym otworem wejściowym. Na próby nawiązania kontaktu ponawiane
na różnych częstotliwościach nie reagowały. Narody Zjednoczone i Konkordia regularnie wysyłały w kierunku dżipsów potężne
eskadry, żeby towarzyszyły „tulipanom" i „lemieszom", w niektórych wypadkach prowadzono ogień zaporowy. Dżipsy reagowały
poprawnie. Nie podejmowały prób przedarcia się przez strefy ognia zaporowego, obecność floggerów przyjmując ze spokojem -
chyba że floggery próbowały podejść zbyt blisko ich karawan. Zbrojna neutralność - tak można scharakteryzować stosunki
między naszymi rasami.
- Doskonale, Samochwalski. Jeśli w walce głowa pracuje wam równie dobrze jak w ławce, waszemu prowadzącemu klucza można
pozazdrościć.
- Ku chwale Rosji!
- Ostatnie pytanie. Skąd się biorą i gdzie znikają karawany dżipsów?
- Może ja? - Własik podniósł rękę. Czuł się urażony, że Kola, pupilek wykładowców, znowu popisywał się niewiarygodną pamięcią, a on,
Własik, zachował się tak, jakby o dżipsach słyszał pierwszy raz.
Kapitan skinął głową.
- Karawany dokonują międzygwiezdnych przelotów najprawdopodobniej przez matrycę x, jak nasze statki. W każdym razie
dematerializację i rematerializację statków obserwowano niejednokrotnie.
- Zgadza się. A teraz uwaga, daję plan sytuacyjny. Planeta, obok której liniowiec Kir Wielki stwierdził karawanę dżipsów, została
skolonizowana przez Konkordię i nazwana Naotar. Pierwszego maja tego roku karawana dżipsów pojawiła się w okolicach
Naotaru i wyszła na średnią orbitę nad planetą. Prócz znanych nam typów aparatów latających pojawiły się nowe: „wielki
piec" i „grzebyk". „Wielki piec" to duży cylindryczny obiekt, długości ośmiuset i średnicy stu siedemdziesięciu metrów i jest
czymś między statkiem desantowym i mobilnym zakładem przetwórczym. „Grzebyki" to aparaty bojowe, można je umownie
zaliczyć do floggerów, choć konstrukcja i zastosowane technologie są inne. Żeby łatwiej uchwycić istotę sprawy, będę je
nazywał statkami desantowymi i myśliwcami.
- Czy mogę zapytać...
- Pytania potem. Statki desantowe dżipsów wylądowały na powierzchni Naotaru pod osłoną myśliwców. Lądowanie
przeprowadzono na wybrzeżu, w okolicy równika, gdzie znajduje się strefa rolnicza. Gęstość zaludnienia nie jest duża, to głównie
pojedyncze farmy, będące ośrodkami sterowania automatyczną techniką rolniczą. W rejonie lądowania było tylko jedno
miasteczko - Rita. Statki desantowe zakopały się w gruncie do około jednej trzeciej swojej wysokości i wyładowały liczne agregaty
naziemne, umownie nazwane kombajnami. Oczywiście, zarówno prywatna ochrona strefy agrarnej, jak i sprowadzone z pobliskiej bazy
wojskowej myśliwce robiły zdjęcia. Popatrzcie na ekran.
Panel na odległej ścianie odjechał na bok, odsłaniając dwuwymiarowy ekran. Zdjęcia na Naotarze robiono bez żadnych
laserowych bajerów. Większość kadrów w polowych warunkach można wykonać prostym sprzętem optycznym, bez aktywnego
tworzenia trójwymiarowych hologramów.
- Sytuacja na dzień drugi maja - zaanonsował Szubin.
Na ekranie pojawił się obraz - pola fioletowych pomidorów, po których przesuwają się większe, zjadliwie zielone pomidory.
Kamera unosi się, jakby operator krył się na środku pola, a potem, gardząc niebezpieczeństwem, wstał.
Teraz wyjaśniła się skala obiektów: zielone pomidory to koła obcych maszyn wielkości dwupiętrowego domu. Trudno pojąć, jak są ze sobą
połączone i co jest między nimi - kabina czy wieża bojowa.
- To kombajn dżipsów. Oto, co robią z planetą.
Zdjęcie z powietrza, chyba z helikoptera.
Za sześcioma zielonymi kulami, ułożonymi po trzy w dwóch rzędach, ciągnie się głęboki rów. Na pierwszy rzut oka trudno
ocenić, co to jest - dno parowu czy skiba ziemi z czarnym cieniem.
24094764.005.png
Plan ogólny. Kombajny są wszędzie. Pole jest zmasakrowane - zdarto całą roślinność, zerwano żyzną warstwę ziemi, piaszczystą
glinę i... co tam mają na Naotarze pod gliną? Trzeba by zapytać gleboznawcę... Krótko mówiąc, wszystkie organiczne i część
nieorganicznych warstw gleby uległo zniszczeniu.
- Sytuacja na dzień trzeci maja - kontynuuje Szubin. - Miasto Rita.
Oburzeni farmerzy gromadzą się na placu i wymachują karabinami. Niemal wszyscy podobni jak dwie krople wody. Klony. No a czego
spodziewać się po Konkordii?
W tle - drżący huk.
Drab w mundurze, chyba żandarmeria polowa, próbuje uspokoić tłum. Nie słuchają go, napierają. Żandarm strzela
w powietrze.
Coś się dzieje z człowiekiem, kręcącym film. Kamera upada, obiektyw zwraca się w inną stronę - teraz widać boczną ulicę. Kłębi
się tam gęsty czarny pył, budzący niepokój.
Huk narasta.
Tymczasem operator podnosi kamerę i dokądś biegnie. Kryjąc się w krzakach - tak samo fioletowych jak rośliny na polach,
kontynuuje kręcenie.
Farmerzy strzelają. Nie wiadomo do kogo, dom w lewym rogu kadru nie pozwala się zorientować.
Na ścianie domu plakat z hasłami w języku konkordiańskim. Z plakatu straszy potwór, z którym zręcznie radzą sobie uzbrojone
w miotacze ognia zuchy. Napisy wołają pewnie: „Armia nas ochroni! Umacniaj obronę stolicy!".
- Rita dwie godziny później.
Oglądamy film kręcony z floggera. Różne znaczki w rogach kadru i czysty obraz świadczą, że operatorem jest doświadczony
wywiadowca. Flogger jest na wysokości jakichś czterdziestu kilometrów nad Rita.
Miasto zostało zmiecione z powierzchni ziemi. O tym, że nie tak dawno było tu miasto, świadczy jedynie kilka kawałków dachu
wyłaniających się spod jaskrawopomarańczowej substancji.
Substancja porusza się. Czyżby to ta słynna protoplazma, biomasa, żywe, może nawet rozumne ciasto, z którego ponoć zbudowane
są dżipsy? I którym teraz postanowili pokryć Naotar?
Ale nie... Nad powierzchnią substancji pojawiają się zielone koła kombajnów i zaczynam rozumieć, że wszystko jest bardziej
prozaiczne. Dżipsy zlikwidowały miasto, zrywając je aż do najgłębszych warstw gliny, która rozpłynęła się w strugach deszczu. I w tej
glinie nurzają się kombajny.
„Taak... Żadnej biomasy. Wszystko jest bardziej prozaiczne - powtarzam bezmyślnie, jakby mi mózg zablokowało. - Bardziej
prozaiczne... bardziej prozaiczne...".
Ale to wcale nie oznacza „lepsze". A jeśli w Ricie zginęli ludzie? Jak dżipsy zareagowały na strzelaninę farmerów? I po jakie licho
tych gwiezdnych koczowników zaniosło na Naotar, w dodatku do miasta? Jak tak można, bracia-sapiensy?
- Wandale! - wtóruje moim myślom ideologiczny okrzyk Biełokonia.
- Spokój, kadecie. - Szubin na chwilę wyłącza ekran. - To dopiero początek. Najciekawsze dopiero przed nami. Jak
widzicie, dżipsy przeszły do działań agresywnych. W Ricie raniono około trzydziestu osób. Na szczęście, kombajny
poruszają się
wolno, a zabudowania były piętrowe i parterowe. Ludność miasta zdołała uciec i zabrać ze sobą rannych -
przypominam, że takie kategorie ludności jak inwalidzi, niemowlęta czy starcy w młodych koloniach Konkordii nie
występują. W odpowiedzi na agresję dyżurująca w okolicach karawany eskadra podjęła działania mające na celu
usunięcie dżipsów z planety. Popatrzcie.
To już była najprawdziwsza wojna.
Kombajny dżipsów jeszcze nie zdążyły opuścić gliniastego bagna, gdy transportery Konkordii wyładowały na przedmieściach Rity
pułk pancerno-desantowy z oddziałami wsparcia. Dywizjon rakietowy załatwił kombajn celnie i szybko.
Efekty pierwszych strzałów były wstrząsające. Koła rozpadły się na kawałki, w różnobarwnych fontannach gliny widać wzlatujące
w stratosferę kawałki ciał zagadkowych obcych.
Ale potem było już mniej różowo. „Grzebyki" zaatakowały batalion i zaczęły ostrzeliwać maszyny z dział laserowych.
- Najwyraźniej - wtrącił się Szubin - dżipsy używają laserów rentgenowskich w rodzaju tych umieszczonych na naszych
floggerach. Dziwi jedynie ta nieprawdopodobna szybkostrzelność. Zdaje się, że dżipsom udało się rozwiązać ten problem techniczny
i teraz ich działa są dwadzieścia razy szybsze od naszych.
Obrona przeciwlotnicza Konkordii okazała się bezsilna. Bateria batalionu zdążyła otworzyć ogień i została spalona.
Działa czołgowe, teoretycznie zdolne do niszczenia celów powietrznych, nie nadążały z celowaniem do zwrotnych myśliwców
wroga. Za to rentgenowskie działa obcych waliły w ziemię raz po raz, nie przejmując się niskim procentem trafień.
Jeden wystrzał na kilkanaście dosięgał celu. Czołgi, niszczone powoli, acz skutecznie, przedzierały się do przeklętych „wielkich
pieców". Tylko nielicznym udało się przedrzeć na odległość efektywnego strzału i rozładować akumulatory plazmy.
Niestety, atak czołgów nie zdołał wyrządzić piecom większych strat.
Wówczas dowódca eskadry rzucił do walki floggery, znajdujące się na pokładzie dwóch liniowców i lotniskowca. Myśliwce miały
ratować batalion pancerny, a szturmowce załatwić wielkie piece.
W pewnym momencie wyglądało na to, że nastąpił przełom. Wspólnym wysiłkiem całej eskadry udało się przycisnąć dwa
myśliw-ce-grzebyki i załatwić je kombinowanym ogniem dział czołgowych i rakiet „powietrze-powietrze".
W czasie pierwszego podejścia szturmowców okazało się, że ; pojedyncze trafienia w wielki piec nie przynoszą efektu - wtedy
trzy klucze szturmowców zaatakowały razem wybrany cel i zrzuciły bomby na ten sam punkt.
Następne kadry były prawdziwym wstrząsem.
Gigantyczna opancerzona kolumna nie wytrzymała - rozpadła się, wypuściła obłok gęstej, tęczowej pary i drgnęła tak, że operator
przerwał kręcenie.
- Planeta przetrwała? - prychnął Kola.
- A skąd! - poparłem go. - Zwerbowali nas do zbierania kawałków planety!
- Żarty żartami - odezwał się Szubin - a dowództwo Konkordii podało, że od wybuchu tego pieca pękła płyta kontynentalna.
Główny wybuch, prawdopodobnie o sile megatony, miał miejsce na dużej głębokości, na szczęście obeszło się bez promieniowania
radioaktywnego. Niżej znajdowała się gruba soczewka wodna i w czasie wybuchu płyta kontynentalna otrzymała potężne
uderzenie hydrauliczne... Pozostałe wielkie piece nie ucierpiały, więc dowódca eskadry połączył się ze sztabem marynarki i
otrzymał zezwolenie na użycie głównego kalibru. Dwa liniowce skupiły ogień na największej asteroidzie, a wtedy kilka małych
opuściło orbitę i wystawiły się na ogień liniowców. Gdy liniowce roznosiły w pył tony kamienia, wielka asteroida wypuściła około
trzydziestu grzebyków - przypominam, że floggery Konkordii walczyły też z inną grupą dżipsów i eskadra została bez osłony
myśliwców. Grzebyki zaatakowały liniowce ze wszystkich stron, a największa asteroida przy pomocy nieznanego pola kierowała
24094764.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin