Zelazny Roger - Bramy w piasku.rtf

(435 KB) Pobierz

Roger Żelazny

 

 

 

Bramy w piasku

 

Doorways in the Sand,

przełożyła Agnieszka Sylwanowicz


Isaacowi Asimovowi

z wielkim poważaniem,

głębokim szacunkiem

i całkowitą miłością.


Jeden

 

Leżałem na spadzistym dachu z gontów w cieniu jednego z jego szczytów mając za poduszkę lewą rękę i gapiłem się na chmury przypominające grudki twarożku, choć pływające w popołudniowym błękitnym basenie, kiedy wydało mi się, że między dwoma mrugnięciami oka zobaczyłem na niebie ponad dziedzińcem uniwersyteckim i samym sobą błyskawiczną reklamę powietrzną.

CZY WĘSZYSZ MOJĄ ŚMIERĆ? — przeczytałem.

Chwila zamyślenia i reklama zniknęła. Wzruszyłem ramionami. Pociągnąłem także nosem badając zapach delikatnego podmuchu, który przed chwilką postanowił tędy wionąć.

— Przykro mi — mruknąłem pod adresem nadprzyrodzonego dziennikarza. — Żadnych szczególnych smrodów.

Następnie ziewnąłem i przeciągnąłem się. Chyba się zdrzemnąłem i właśnie zobaczyłem ostatni fragment snu. Może to i dobrze, że nie mogłem go sobie przypomnieć. Zerknąłem na zegarek. Pokazywał, że jestem spóźniony na rozmowę. Co prawda mógł źle chodzić. Właściwie zwykle tak było.

Wychyliłem się w przysiadzie mocno do przodu, piętami opierając się o otworki służące do gromadzenia lodu, a prawą ręką o szczyt dachu. Pięć kondygnacji poniżej mnie dziedziniec tworzył studium w zieleni i cemencie, cieniu i blasku słońca, z fontanną jak fallusem, który dostał grubym śrutem w drugi koniec. Za fontanną leżał Gmach Jeffersona, a na trzecim piętrze Jeffa znajdowało się biuro mojego ostatniego opiekuna, Dennisa Wexrotha. Poklepałem się po tylnej kieszeni spodni. Ciągle z niej wystawał brzeg mojego planu zajęć. Dobrze.

Skoro już znajdowałem się na górze, włażenie do środka, schodzenie na dół, pokonywanie dziedzińca i znów wchodzenie na górę wydawało się okropną stratą czasu. Chociaż wspinaczka przed zachodem słońca stała nieco w sprzeczności z wielką, starą tradycją i moją osobistą praktyką, to biorąc pod uwagę, że wszystkie budynki były ze sobą połączone lub leżały bardzo blisko siebie, moja droga była łatwa i w miarę nie rzucająca się w oczy.

Przesunąłem się na drugą stronę szczytu i górą przeszedłem do przeciwległego okapu. Jakiś metr do przodu i dwa w dół, łatwy skok, i już biegłem po płaskim dachu biblioteki. Potem przez dachy i naokoło kominów na ustawionych w szeregu zaadaptowanych kamienicach. Ponad kaplicą jak Quasimodo — tu trochę ślisko — wzdłuż występu, w dół po rynnie, jeszcze jeden występ, i wreszcie przez duży dąb na ostatni występ. Wspaniale! Byłem pewien, że zaoszczędziłem sześć czy siedem minut.

Zaglądając przez okno poczułem się niezwykle grzecznie, bo zegar na ścianie pokazywał, iż zjawiłem się o trzy minuty przed czasem.

Twarz Dennisa Wexrotha o szeroko otwartych oczach i ustach uniosła się znad książki, powoli się odwróciła, następnie pociemniała, kontynuowała ruch w górę, wreszcie pociągnęła za sobą resztę ciała wokół biurka w moim kierunku.

Kiedy przesunął do góry połowę okna i powiedział: — Co pan do cholery robi, panie Cassidy? — oglądałem się właśnie przez ramię, żeby zobaczyć, w co się tak wpatruje.

Odwróciłem się. Ściskał parapet, jakby był mu bardzo drogi, a ja chciałbym go zabrać.

— Czekam na rozmowę z panem — odparłem. — Przyszedłem trzy minuty wcześniej.

— Może więc pan wrócić na dół i wejść tą samą drogą, jaką… — zaczął. — Nie! Proszę zaczekać! — powiedział. — Wtedy mógłbym się stać współwinnym wykroczenia. Proszę tu wejść!

Odsunął się, a ja wszedłem do pokoju. Wytarłem rękę w spodnie, ale nie chciał mi jej uścisnąć.

Odwrócił się, podszedł do biurka i usiadł.

— Istnieje przepis zakazujący wspinania się po budynkach — rzekł.

— Tak — odpowiedziałem — ale jest on czysto formalny. Musieli wydać jakiś zakaz i tyle. Nikt nie zwraca żadnej uwa…

— Pan — rzekł, potrząsając głową. — Pan jest powodem tego zakazu. Może jestem tu nowy, ale jeśli o pana chodzi, to ze wszystkim się zapoznałem.

— To nie jest aż tak ważne — rzekłem.

— O ile zachowuję dyskrecję, nikogo za bardzo nie obchodzi…

— Akrofilia! — parsknął i trzepnął ręką leżącą na biurku teczkę. — Kupił pan kiedyś wariackie zaświadczenie lekarskie, które uchroniło pana przed zawieszeniem: dzięki temu zdobył pan nawet pewne współczucie i stał się na swój sposób sławny. Właśnie o tym przeczytałem. Bzdura. Nie kupuję tego. Nawet nie uważam, że to zabawne.

Wzruszyłem ramionami. — Lubię się wspinać — powiedziałem. — Lubię być wysoko. Nigdy nie twierdziłem, że to zabawne, a doktor Marko nie jest wariatem.

Cisnął we mnie spółgłoską wargową i zaczął przerzucać kartki w teczce. Zaczynałem nie lubić faceta. Krótko ostrzyżone, rudawoblond włosy, schludna, pasująca do nich bródka i wąsy niemal skrywające jego paskudne usteczka. Pewnie jakieś dwadzieścia pięć lat. Robi się nieprzyjemny, apodyktyczny i nawet nie proponuje mi krzesła, a ja prawdopodobnie jestem od niego o kilka lat starszy i zadałem sobie trud, żeby zjawić się tu na czas. Spotkałem go przedtem tylko jeden raz, przelotnie, na jakimś przyjęciu. Był wtedy zalany i zachowywał się znacznie sympatyczniej. Oczywiście wtedy nie widział jeszcze moich papierów. Ale i tak nie powinno mu to sprawiać różnicy. Powinien postępować ze mną de novo, a nie na podstawie jakichś pogłosek. Opiekunowie jednak przychodzą i odchodzą — ogólni, wydziałowi, specjalni. Miałem do czynienia z najlepszymi i z najgorszymi. Tak od razu trudno mi powiedzieć, który był moim ulubionym. Może Merimee. Może Crawford. Merimee pomógł mi wymigać się od zawieszenia. Bardzo przyzwoity gość. Crawfordowi prawie udało się za pomocą różnych sztuczek doprowadzić mnie do ukończenia studiów, za co prawdopodobnie dostałby nagrodę Opiekuna Roku. Niemniej jednak dobry facet. Trochę zbyt twórczy. Gdzie oni się teraz podziewają?

Przysunąłem sobie krzesło i rozsiadłem się — Zapaliłem papierosa używając jako popielniczki kosza na śmieci. Jakby tego nie zauważał i nadal kartkował materiały.

Minęło w ten sposób kilka minut, wreszcie się odezwał: — No dobrze, jestem już gotów.

Podniósł wtedy na mnie wzrok i uśmiechnął się.

— W tym semestrze, panie Cassidy, damy panu dyplom — powiedział.

Oddałem mu uśmiech.

— Wtedy, panie Wexroth, zrobi się zimno w piekle — odparłem.

— Sądzę, że byłem nieco sumienniejszy od moich poprzedników — odpowiedział. — Przypuszczam, że zna pan wszystkie przepisy uniwersyteckie?

— Przeglądam je dość regularnie.

— Zakładam także, iż orientuje się pan, z jakich przedmiotów będą prowadzone zajęcia w nadchodzącym semestrze?

— To bezpieczne założenie.

Z jakiejś kieszeni w marynarce wyjął fajkę oraz kapciuch i zaczął ją powoli nabijać, zwracając wielką uwagę na każde źdźbło tytoniu, co najwyraźniej sprawiało mu przyjemność. I tak sklasyfikowałem go już jako palacza fajki.

Wgryzł się w nią, zapalił, pyknął, wyjął z ust i spojrzał na mnie poprzez dym.

— A więc na podstawie wydziałowych przepisów o specjalizacji zostanie pan zmuszony do zrobienia dyplomu — powiedział.

— Ale pan jeszcze nie widział mojej karty rejestracyjnej.

— Nieistotne. Poprosiłem, aby jeden z komputerowców zrobił mi listę wszystkich pańskich możliwych decyzji, wszystkich kombinacji zajęć, jakie mógłby pan wybrać, żeby zachować swój status studenta studiów dziennych. Zestawiłem ją z pańską dość obszerną dokumentacją i za każ
dym razem wynalazłem jakiś sposób na pozbycie się pana. Bez względu na to, co pan wybierze, skończy pan jakąś specjalizację.

— Wygląda, że był pan niezwykle dokładny.

— Owszem.

— Czy mogę zapytać, dlaczego tak bardzo chce się mnie pan pozbyć?

Oczywiście — odparł. — Chodzi o to, że jest pan trutniem.

— Trutniem?

— Trutniem. Nic pan nie robi i tylko się obija.

— A co w tym złego?

— Stanowi pan zagrożenie, obciążenie dla intelektualnych i emocjonalnych zasobów społeczności akademickiej.

— Bzdury — zauważyłem. — Opublikowałem kilka niezłych rozpraw.

— Właśnie. Powinien pan uczyć lub prowadzić badania naukowe mając przed nazwiskiem kilka tytułów, a nie zajmować miejsce jakiemuś biednemu studentowi młodszych lat.

Odrzuciłem wyobrażenie biednego studenta młodszych lat — chudego, o zapadniętych oczach, z nosem i palcami przyklejonymi do szyby, śliniącym się na myśl o wykształceniu, do którego blokowałem mu dostęp — i powiedziałem: — Jeszcze raz bzdury. Dlaczego naprawdę chce się mnie pan pozbyć?

Popatrzył przez chwilę nieomal w zadumie na swą fajkę, a potem rzekł: — Jeżeli dojść do sedna sprawy, to po prostu pana nie lubię.

— Ale dlaczego? Przecież prawie wcale mnie pan nie zna.

— Za to dużo o panu wiem, co w zupełności mi wystarcza. — Postukał w moją teczkę. — Tutaj jest wszystko. Reprezentuje pan postawę, której nie darzę najmniejszym szacunkiem.

— Zechciałby pan wyjaśnić to nieco dokładniej?

— Proszę bardzo — odparł przewracając kartki do jednej z wielu zakładek sterczących z teczki. — Według dokumentacji jest tu pan studentem od — zobaczmy — około trzynastu lat.

— Chyba się zgadza.

— Dziennym studentem — dodał.

— Tak, zawsze byłem dziennym studentem.

— Wstąpił pan na uczelnię w młodym wieku. Był pan chłopcem nad wiek rozwiniętym. Zawsze miał pan dość dobre stopnie.

— Dziękuję.

— To nie był komplement, lecz spostrzeżenie. Mnóstwo prac na poziomie magisterskim, ale zawsze na zwykłe zaliczenia. Właściwie jeśli chodzi o ilość, to jest tu materiał na parę doktoratów. Narzuca się kilka możliwości połączenia odbytych zajęć…

— Zajęcia łączone nie podlegają wydziałowym przepisom o specjalizacji.

— Zgadza się, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Obaj dość dobrze o tym wiemy. W ciągu tego czasu stało się oczywiste, że pańskim zamiarem jest zachować status studenta dziennego i nigdy nie zrobić dyplomu.

— Nigdy tego nie mówiłem.

— Przyznanie się jest zbędne, panie Cassidy. Dokumenty mówią same za siebie. Kiedy już pan spełnił wszystkie wymagania ogólne, stosunkowo łatwo było panu uniknąć ukończenia studiów przez okresowe zmienianie specjalizacji i narzucanie
sobie kolejnego zestawu wymagań specjalnych. Jednak po pewnym czasie zaczęły one na siebie zachodzić. Wkrótce musiał pan zmieniać zajęcia co semestr. Rozumiem, że przepis dotyczący obowiązkowego ukończenia studiów po zaliczeniu specjalizacji wydziałowej został wydany wyłącznie z pańskiego powodu. Zrobił pan wiele uników, ale tym razem nie ma już na nie miejsca. Czas ucieka, zegar wybije godzinę. To ostatnia rozmowa tego rodzaju, jaką pan odbywa w życiu.

— Mam nadzieję. Przyszedłem tylko po podpis na karcie.

— Zadał mi pan także pytanie.

— Tak, ale widzę, że jest pan zajęty i nie chcę pana męczyć.

— Ależ bardzo proszę. Jestem tu po to, żeby odpowiadać na pańskie pytania. Dodam jeszcze, że kiedy dowiedziałem się o pańskiej sprawie, byłem naturalnie ciekaw przyczyn pańskiego szczególnego zachowania. Kiedy zaproponowano mi zostanie pańskim opiekunem, postawiłem sobie za cel dowiedzieć się…

— „Zaproponowano”? To znaczy, że robi to pan z wyboru?

— W dużym stopniu. Chciałem być tym, który pana pożegna, który skieruje pana na drogę do rzeczywistego świata.

— Gdyby zechciał pan podpisać mojąkartę…

— Jeszcze nie, panie Cassidy. Chciał pan wiedzieć, dlaczego pana nie lubię. Gdy będzie pan stąd wychodził — drzwiami — będzie pan już wiedział. Przede wszystkim udało mi się tam, gdzie nie powiodło się moim poprzednikom. Przede wszystkim znane mi są warunki testamentu pańskiego wuja.

Skinąłem głową. Czułem, że ku temu zmierzał.

— Chyba przekroczył pan zakres swoich obowiązków — powiedziałem. — To sprawa osobista.

— Jeśli dotyczy to pańskiej działalności na uniwersytecie, wchodzi to w zakres moich zainteresowań… oraz domysłów. Rozumiem, że pański zmarły wuj zostawił spory
fundusz, z którego otrzymuje pan niezwykle hojne kieszonkowe tak długo, jak długo jest pan studentem studiów dziennych starającym się otrzymać stopień naukowy. Po otrzymaniu jakiegokolwiek stopnia kieszonkowe przestanie być wypłacane, a reszta funduszu ma być rozdzielona między przedstawicieli Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Sądzę, że jasno opisałem sytuację?

— Chyba tak jasno, jak można opisać coś niejasnego. Biedny, stuknięty wuj Albert. Właściwie biedny ja. Tak, fakty zna pan dobrze.

— Wydawałoby się, że głównym zamiarem zmarłego było umożliwienie panu zdobycia odpowiedniego wykształcenia — ani mniej, ani więcej — a następnie znalezienia sobie na własną rękę miejsca w świecie. Według mnie to bardzo rozsądny plan.

— Domyśliłem się już tego.

— Plan, którego pan najwyraźniej nie popiera.

— To prawda. Najwyraźniej mamy tu do czynienia z dwiema bardzo odmiennymi filozofiami kształcenia.

— Jestem przekonany, że na tę sytuację ma wpływ raczej ekonomia niż filozofia, panie Cassidy. Od trzynastu lat udaje się panu pozostawać na studiach dziennych nie robiąc dyplomu tylko po to, żeby otrzymywać to swoje stypendium. Wykorzystał pan w skandaliczny sposób lukę w testamencie wuja, ponieważ jest pan playboyem i dyletantem bez chęci do pracy, zdobycia posady i odpłacenia społeczeństwu za znoszenie pańskiego istnienia. Jest pan oportunistą. Jest pan nieodpowiedzialny. Jest pan trutniem.

Skinąłem głową. — W porządku. Zaspokoił pan moją ciekawość co do pańskiego sposobu myślenia. Dziękuję.

Ściągnął brwi i uważnie spojrzał mi w twarz.

— Skoro być może będzie pan moim opiekunem przez dłuższy czas — powiedziałem — chciałem poznać pańskie podejście. Teraz je już znam.

Uśmiechnął się. — Blefuje pan.

Wzruszyłem ramionami. — Gdyby podpisał mi pan kartę, to bym już sobie poszedł.

— Nie muszę widzieć pańskiej karty, żeby wiedzieć, że wcale nie będę pańskim opiekunem przez dłuższy czas — powiedział powoli. — To koniec pańskiej nonszalancji, Cassidy.

Wyjąłem kartę i wyciągnąłem ją w jego kierunku. Nie zwrócił na nią uwagi i mówił dalej: — Biorąc pod uwagę pański demoralizujący wpływ na studentów, nie mogę przestać się zastanawiać, co czułby pański wuj, gdyby wiedział, jak przekręca się jego życzenia. Wuj…

— Zapytam go, kiedy się pojawi — rzekłem. — Kiedy jednak widziałem go w zeszłym miesiącu, jakoś się w grobie nie przewracał.

— Słucham? Niezupełnie…

— Wuj Albert był jednym ze szczęśliwców w skandalu z „Przeczekaj sprawę”. Jakiś rok temu. Pamięta pan?

Potrząsnął powoli głową. — Chyba nie. Myślałem, że pański wuj nie żyje. Właściwie musi tak być. Jeśli testament…

— To delikatna kwestia filozoficzna — powiedziałem. — Pod względem prawnym rzeczywiście nie żyje. Kazał się jednak zamrozić i umieścić w „Przeczekaj sprawę” — to jeden z tych zakładów krionicznych. Niestety, właściciele okazali się nie całkiem skrupulatni w sprawach finansowych i władze przeniosły go razem z innymi uratowanymi do innej placówki.

— Uratowanymi?

— To chyba najlepsze określenie. W „Przeczekaj sprawę” było zarejestrowanych ponad pięciuset klientów, ale w rzeczywistości w chłodniach trzymano około pięćdziesięciu. Mieli w ten sposób ogromne zyski.

— Nie rozumiem. Co się stało z resztą?

— Ich lepsze części wypłynęły w szarorynkowych bankach narządów. To jeszcze jedna dziedzina, w której „Przeczekaj sprawę” mogło się pochwalić niezłym zyskiem.

— Teraz rzeczywiście sobie przypominam, że coś o tym słyszałem. Ale co robili
ze… szczątkami?

— Jeden z partnerów był jednocześnie właścicielem zakładu pogrzebowego. Tam wszystkiego się pozbywał.

— Aha. No dobrze… chwileczkę. A co robili, jeśli ktoś chciał zobaczyć zamrożone go znajomego lub krewnego?

— Zamieniali tabliczki z nazwiskami. Zamrożone ciało widziane przez oszronioną szybkę wygląda jak każde inne — coś jak lody na patyku w celofanie. W każdym razie wuj Albert był jednym z tych, których trzymali na pokaz. Zawsze miał szczęście.

— I jak w końcu wpadli?

— Przez oszustwa podatkowe. Zrobili się zachłanni.

— Rozumiem. A zatem pański wuj mógł by się pewnego dnia pojawić i zażądać rozliczenia?

— Zawsze istnieje taka możliwość. Oczywiście, z pozytywnym skutkiem udało się
rozmrozić bardzo nielicznych.

— Czy nie niepokoi pana ta możliwość?

— Radzę sobie z problemami w miarę ich pojawiania się. Jak dotąd wuj Albert się nie pojawił.

— Czuję się w obowiązku zauważyć, że oprócz przeciwstawiania się przepisom uniwersyteckim i życzeniom wuja wyrządza pan szkody także gdzie indziej.

Rozejrzałem się po pokoju, zajrzałem nawet pod swoje krzesło.

— Poddaję się.

— Sobie.

— Sobie?

— Sobie. Godząc się na wygodne finansowe bezpieczeństwo sytuacji, poddaje się pan bezczynności. Niszczy pan swoje szansę osiągnięcia czegokolwiek. Pogrąża się pan w trutniowaniu coraz bardziej.

— W trutniowaniu?

— W trutniowaniu. W obijaniu się i nic nie robieniu.

— Jeśli więc uda się panu mnie wykopać, zrobi to pan dla mojego własnego dobra, co?

— Dokładnie.

— Przykro mi to mówić, ale historia pełna jest ludzi jak pan. Oceniamy ich raczej
surowo.

— Historia?

— Nie wydział. Zjawisko.

Westchnął i potrząsnął głową. Wziął moją kartę do ręki, oparł się wygodnie w fotelu, pyknął z fajki i zaczął uważnie czytać.

Zastanawiałem się, czy naprawdę wierzy, że usiłując zniszczyć mój styl życia, robi mi przysługę. Pewnie tak.

— Chwileczkę — odezwał się. — Tu jest pomyłka.

— Nie ma żadnej pomyłki.

— Godziny są źle podliczone.

— Nie. Potrzebuję dwunastu i jest dwanaście.

— Nie twierdzę, że nie, ale…

— Sześć godzin, zajęcia indywidualne, interdyscyplinarne, do zaliczenia z historii sztuki, w terenie. W moim przypadku w Australii.

— Dobrze pan wie, że tak naprawdę powinna to być antropologia, ale wtedy skończyłby pan specjalizację. Ale nie o to…

— Następnie trzy godziny literaturoznawstwa porównawczego z wykładami o trubadurach. Tu mi nic jeszcze nie grozi i mogę to złapać na wideo — tak samo jak te jednogodzinne zajęcia z bieżących wydarzeń na zaliczenie nauk społecznych. Tu mi też nic nie grozi i mam już dziesięć godzin. Potem dwie godziny wyplatania koszy dla zaawansowanych i jest dwanaście. Voilà!

— Nie, proszę pana! Nic z tego! Te ostatnie zajęcia trwają trzy godziny, a to daje panu specjalizację!

— Nie czytał pan jeszcze okólnika 57, prawda?

— Co?

— Wprowadzono zmianę.

— Nie wierzę panu.

Rzuciłem okiem na jego półeczkę ze sprawami do załatwienia. — Niech pan przeczyta swoją pocztę.

Zaczął gorączkowo przerzucać papiery. Gdzieś w połowie sterty znalazł okólnik. Śledząc wyraz jego twarzy zauważyłem w ciągu pierwszych pięciu sekund niedowierzanie, wściekłość i zdumienie. Miałem nadzieję na rozpacz, ale nie można mieć wszystkiego na raz.

Kiedy znów się do mnie zwrócił, została mu na twarzy tylko frustracja i oszołomienie. Powiedział: — Jak pan to zrobił?

— Dlaczego musi pan szukać najgorszego?

— Bo przeczytałem pańskie dokumenty. Dotarł pan jakoś do prowadzącego zajęcia, tak?

— Bardzo nieładnie. Byłbym głupi, gdybym się przyznał, prawda?

Westchnął. — Chyba tak.

Wyjął długopis, pstryknął nim z niepotrzebną siłą i wpisał swoje nazwisko obok słowa „Zatwierdzam” na dole karty.

Podając mi ją zauważył: — Nigdy jeszcze nie był pan tak blisko wpadki. Ledwo się pan prześliznął. Co pan zrobi na bis?

— Wiem, że w przyszłym roku zostaną wprowadzone dwie nowe specjalizacje. Jeśli będę zainteresowany zmianą dziedziny, to chyba powinienem zgłosić się do właściwego opiekuna wydziałowego.

— Przyjdzie pan do mnie, a ja porozumiem się z odpowiednią osobą.

— Wszyscy inni mają opiekuna wydziałowego.

— Pan stanowi przypadek szczególny wymagający szczególnego traktowania. Następnym razem ma się pan zgłosić tutaj.

— Dobrze — zgodziłem się wstając i chowając kartę do tylnej kieszeni spodni. — A więc do widzenia.

Gdy zmierzałem do drzwi, powiedział: — Znajdę jakąś drogę.

Zatrzymałem się na progu.

— Pan — odezwałem się — i Latający Holender.

Drzwi za sobą zamknąłem delikatnie.


Dwa

 

Drobne zdarzenia i fragmenty, czas rozczłonkowany na kawałeczki. Jak…

— Nie żartujesz?

— Chyba nie.

— Z oczywistych przyczyn wolałabym, żeby wyglądał fantastycznie — powiedziała szeroko otwierając oczy i cofając się do drzwi, przez które właśnie weszliśmy.

— Co się stało, to się nie odstanie. Posprzątamy i…

Otworzyła drzwi i energicznie potrząsnęła głową. Zatańczyły jej długie śliczne rozczochrane włosy.

— Wiesz co, jeszcze to sobie trochę przemyślę — rzuciła cofając się na korytarz.

— Och, przestań, Ginny. To nic poważnego.

— Jak powiedziałam, przemyślę to sobie.

Zaczęła zamykać drzwi.

— Mam więc do ciebie później zadzwonić?

— Chyba nie.

— Jutro?

— Wiesz co, ja zadzwonię do ciebie.

Stuk.

Cholera. Równie dobrze mogła nimi trzasnąć. Koniec Fazy Pierwszej poszukiwania nowego współlokatora. Hal Sidmore, z którym dzieliłem przez jakiś czas to mieszkanie, ożenił się parę miesięcy temu. Brakowało mi go, ponieważ był wesołym kompanem, dobrze grał w szachy i ogólnie lubił buszować w mieście oraz wspaniale potrafił wyjaśniać wiele spraw. Mimo wszystko postanowiłem jednak poszukać sobie towarzysza o nieco odmiennym charakterze. Sądziłem, że odnalazłem te nie dające się określić cechy w Ginny, gdy kiedyś późną nocą wspinałem się na wieżę radiową za siedzibą korporacji Pi Fi, a ona właśnie kończyła pracę tam w swoim pokoju na trzecim piętrze. Potem sprawy poszły jak po maśle. Spotkałem ją na parterze, przez ponad miesiąc robiliśmy razem różne rzeczy i prawie udało mi się namówić ją do rozważenia zmiany mieszkania w nadchodzącym semestrze. A potem to.

— Cholera! — stwierdziłem kopiąc szufladę wyrzuconą z biurka na podłogę. Nie ma sensu iść za nią teraz. Posprzątać. Niech ochłonie. Zobaczyć się z nią jutro.

Ktoś rzeczywiście splądrował mi mieszkanie. Poprzesuwane były nawet meble, a z poduszek zdjęte pokrowce. Westchnąłem przyglądając się dziełu zniszczenia. Gorzej niż po najbardziej szalonej imprezie. Co za parszywa pora na włamanie, wejście i zerwanie. Nie była to najlepsza okolica, ale i nie najgorsza. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nic podobnego. A teraz, kiedy już na mnie padło, musiało się to stać absolutnie nie w porę, odstraszając moją ciepłą i smukłą towarzyszkę. No i na dodatek na pewno coś zginęło.

Gotówkę i nieliczne na wpół wartościowe przedmioty trzymałem w górnej szufladzie biurka w mojej sypialni. Więcej gotówki miałem upchnięte w czubku starego buta na stelażu w rogu. Miałem nadzieję, że wandal zadowolił się górną szufladą. Ta właśnie nadzieja leżała u podłoża owego banalnego chwytu.

Poszedłem sprawdzić.

Sypialnia była w lepszym stanie niż salon, chociaż też nieco ucierpiała. Pościel była ściągnięta, a materac leżał krzywo. Dwie szuflady biurka były tylko nieco wysunięte. Przeszedłem przez pokój, otworzyłem górną szufladę i zajrzałem do środka.

Wszystko było na miejscu, nawet pieniądze. Podszedłem do stelaża, sprawdziłem but. Zwitek banknotów był tam, gdzie go zostawiłem.

— Dobry chłopak. Rzuć mi to — odezwał się znajomy głos, którego jednak w tej sytuacji nie potrafiłem rozpoznać. Odwróciłem się i zobaczyłem, że z mojej szafy wyszedł właśnie Paul Byler, profesor geologii. W rękach nic nie miał, ale i tak nie potrzebował żadnej broni na poparcie ewentualnej groźby. Był niski, lecz potężnie zbudowany, a mnie zawsze imponowała ilość blizn na jego kłykciach. Australijczyk, zaczynał jako inżynier kopalnictwa w dość podejrzanych miejscach, a dopiero później zrobił doktorat z geologii oraz fizyki i zaczął uczyć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin